odc.5s

25.01.1952, piątek.
Przedwczoraj latałem treningowo po kręgu. Zorganizowano loty żebyśmy nie zapomnieli, że jesteśmy pilotami, a nie tragarzami. Wielką atrakcją były narty. Lotnisko przykryte było śniegiem i mechanicy zdjęli koła i zamontowali narty. Pierwszy raz latałem z nartami. Samolot ma rozbieg większy i większy opór w powietrzu. Wyraźnie czuje się, że trzeba dać większe obroty by utrzymać szybkość. A szybkość maksymalna wynosi tylko 180, a nie 21o km/godz. Ogólnie samolot mniej zwrotny i akrobacji nie należy kręcić, bo narty mogą odpaść. Ziemia pod śniegiem wygląda zupełnie inaczej. Widać tylko czarne kępki lasów i cieniutkie linijki torów kolejowych. Miasta, tylko większe, z trudem z dalszej odległości można rozpoznać. Ten sam rejon, który tak dobrze już się znało, teraz jest zupełnie obcy, nieznany.  Na lotnisku litera T w kolorze czarnym, ale granice lotniska zlewają się z sąsiednimi polami. Samolot leci w zimnym, jakimś pustym powietrzu. Jest w ogóle smutniej. Jak najszybciej na ziemię, a tu dopiero kłopoty z lądowaniem. Na śniegu nie widać odległości od ziemi. 4, 7 czy 10 metrów. Tendencja u wszystkich podobna. Wysokie wyrównanie na 10 metrach, a później spadanie parasolem. Dobrze, że jest instruktor. Obyło się bez większych uszkodzeń. Jednemu tylko pękła linka, przytrzymująca nosek narty i zarył nią przy lądowaniu lekko uszkadzając podwozie. Śnieg gruby i miękki zamortyzował uderzenie. Lataliśmy w kożuszkach, futrzanych spodniach i kożuchowych pilotkach. Do tego buty futrzane z takowymi rękawicami i naturalnie okulary. Ciuchy wydali tylko na jeden dzień, bośmy z lotnych już rozliczeni.    Zdałem dzisiaj egzamin z płatowca i eksploatacji. Normalnie dostałem piątkę. Było przed tym dużo huku, krzyku, a później jak gdyby nigdy nic piątka. Dawno już nie byłem u swego "bóstwa" w Lublinie, trzeba się będzie wybrać w niedzielę. Trochę wziął mróz, śniegu w dalszym ciągu nie ma. Fenomenalna zima.    Na sali teraz pełno dymu i czadu. Nasi "palacze" Dzikowski i Kalita wymyślili nowy sposób palenia w piecu. Polega on na tym, że rozpalone węgle wygarniają na blachę pod piecem. Wszędzie pełno dymu, a oni pomimo przekleństw i bombardowań butami, uporczywie, jak mówią, trwają na posterunku. Podobno, jak głosi poczta pantoflowa, są to ostatnie nasze dni na tym za drutami miejscu. Bez żalu pożegnamy to miejsce, gdzie pierwszy raz sami o własnych siłach wylecieliśmy.

28.01.1952, poniedziałek.
Wiatr gwiżdże i miecie śniegiem. Mróz potężny. W baraku tylko przy piecu można wytrzymać. Robi się w ogóle coraz gorzej. Dowódca klucza wyjechał, pomocnik d-cy eskadry do s/pilotażu - pojechał się żenić, a te młodziaki, świeżo opierzone instruktorki, mądrzą się, że trudno wytrzymać. Cholera bierze ze złości, że człowiek nic nie może zrobić, że tak szargają człowiekiem. Nie ma się ani godności, ani nic. Siedzi takich "panów" czterech przy brydżu i rzucają losem człowieka jak kartą w grze. Tacy gówniarze, którzy nie mają pojęcia o życiu. Dla nich zmarnować człowieka to jest nic. Oni tego może nawet nie rozumieją. Za mali są. I za co? Za to, że człowiek nie chciał kolegów wkopać? Najgorszy jest ten maleńki. Krótki, gruby, porośnięty białą szczeciną na świńskim karku. Umysł ograniczony, zupełny brak jakiejkolwiek inteligencji, autorytet usiłuje sobie wyrobić takimi zwrotami jak: nie gadajcie, nie bądźcie tacy mądrzy itp. W ogóle typ bardzo mierny. Aż przykro, że takie typy mają pretensje do wychowawców naszego Ludowego Wojska. Jeszcze dopóki "stary wódz " siedział, to te żywioły siedziały cicho, ale teraz kiedy wyjechał to pozwalają sobie coraz więcej.    W poprzednim turnusie były dwie dziewczyny. Zosia Dziewiszek i Kamińska. Pomocnik d-cy kpt. Andrychowski, nb. bardzo porządny chłop, zakochał się w Zosi, która pozostała w stopniu chorążego jako instruktor. Kamińska poszła na bojowe, chociaż jak mówi Nowak, dziewczyna nie może latać na bojowych jako normalny pilot. Nie pozwala budowa ciała. Przy akrobacjach przeciążenia mogłyby przenicować. Na pierwszy raz dostała raczej "łagodniejszych" uczniów, między innymi szkoliła Kalitę, o co chyba postarał się Andrychowski, który właśnie teraz się z nią żeni. Nazywała się Dziewiszek i zaciągała z wileńskiego. W jej grupie, jako chyba jedynej, nie padało "mięso", a gdy przypadkowo jakieś słówko doleciało z zewnątrz rumieniła się jak dziewczynka. W ogóle była bardzo kobieca, łagodna i delikatna, zarówno budowy jak i zachowania. Nie taka, jak druga kobieta pilot kpt. Sosnowska. Wysoka, potężnie zbudowana blondyna, taka baba chłop. Przyleciała kiedyś pociakiem, to jak rugnęła mechaników, "joby" niosły się po całym lotnisku i niejednemu zakapiorowi zwiędły uszy.
Wczoraj zaczął a dzisiaj dokończył padać śnieg. Nareszcie prawdziwa zima. Wczoraj byłem w L. i poznałem b. przystojną szatynkę. O mały włos nie zakochałem się. Uchroniło mnie przed tym szybkie pożegnanie.

4.02.1952, poniedziałek.
Wczoraj w Lublinie. Szliśmy na zabawę z Józkiem, Heńkiem i Marianem. U Renki kilka win (8 butelek) pogrążyło mnie zupełnie tak, że bawić się nie mogłem. Zresztą nie pociągają teraz już zabawy szkolne. Młode, głupie dziewczynki, pachnące octem głowy i sączącym się z pożądania w pewnym miejscu nasieniem. W myślach najbardziej wyrafinowane i wyuzdane, wobec ludzi wstydliwe, "dobrze wychowane". Popełniające samogwałt, świecami, palcami itp. przyrządami. Z ciążącą jeszcze całą przeszłością drobnomieszczańskiego wychowania. Wcale nie pociągają tylko denerwują.    Co ciekawe, że cała niedziela upłynęła pod znakiem spotkań. Na zabawie spotkałem starego kolegę ze szkoły (z gimnazjum), Tarasa. Przypominał małego drobnego konika. Pracuje, szuka żony, jednym słowem karierę uważa za skończoną. Znalazł swoje miejsce w społeczeństwie. Następnie dwóch bliźniaków ze SKORU (z piechoty, z siedleckiej Szkoły oficerów rezerwy), Szymczyków. Mają kaprali, są dowódcami plutonów i czekają promocji. Pędzą życie od niedzieli do niedzieli, od kieliszka do kieliszka...
Największa niespodzianka czekała mnie jednak na dworcu. Stałem na peronie na lekkim gaziku ze swoją nieodłączną trójką, gdy nagle pośród kłębów pary, topniejącego śniegu i przenikającego buty wilgotnego zimna zjawiła się ona, Albina.    Stała uśmiechając się jak byśmy rozstali się wczoraj. Spotkanie jak się okazało z jej strony było czymś więcej niż spotkaniem tylko starych znajomych. Wyprzystojniała. Twarde, wojowniczo sterczące piersi i zaokrąglone biodra, zwiastowały już nie jakąś niedorozwiniętą młódkę, ale dojrzałą kobietę. Poszliśmy do pustego przedziału, a koledzy pilnowali by nikt nie przeszkadzał. Podczas krótkiego przelotu, 15 minut, wdzięcznie oparła się rękami na podokiennym pulpicie.    Bardzo szybko to się stało, może i dlatego, że wino jeszcze nie zdążyło wywietrzeć. Ma co prawda narzeczonego, ale co to właściwie przeszkadza. Rozstaliśmy się w Świdniku - jechała do Zamościa - jak para starych kochanków.
Dzisiaj życie leci normalnie. Do południa wykłady, a potem nauka własna. Żeby było weselej Heniek Nowak podłączył iskrownik przeznaczony do dydaktyki do klamki przy drzwiach i gdy ktoś chciał wejść, kręcił korbką.Wrażenie było piorunujące. Facet otwierał drzwi i dostawał prądową szprycę. Gęba mu się bardziej wykrzywiała niż w najświetnieszym gabinecie luster, ubaw na sto fajerek. Zabawa trwała jednak tylko do chwili gdy nadszedł chorąży Zawistowski, instruktor. Nikt nie uprzedził że to on, więc gdy klamka drgnęła Henio rutynowo za korbkę. Chorążego podrzuciło na pół metra, a minę miał jak kot srający na puszczy, i nikt nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Ale ten nie dostrzegł kawału, zacietrzewił się i zaczął wrzeszczeć, opieprzać. Naturalnie zabawa się skończyła, ale jego mina weszła na stałe do naszych powiedzonek. Wystarczyło powiedzieć, że minę ma jak Zawistowski po iskrowniku, by wzbudzić śmiech i rozładować sytuację.
6.02.1952, środa.
W barkach cholernie zimno. W sobotę ścięli czterem kolegom włosy. Spóźnili się z urlopu. Górny, bardzo zdolny akordeonista, Oliwa, mizerny, śpiewający na amerykańską modłę piosenki, Dyba, pozujący na b. mądrego, a w rzeczywistości beznadziejnie głupi, a z wyglądu profesor Filutek (dosłowny portret Lengrenowego Filutka. Nawet tak samo łysy.[17] I kapral Rura. Typowy leser i bumelant, zresztą bardzo miły. Było trochę krzyku i zamieszania, ale sprowadzili ośmiu młodych podchorążych i ci z zapałem neofitów złamali bohaterski opór Górnego. Związali mu ręce i po półgodzinnej szamotaninie obcięli włosy. Pozostali się nie opierali. Teraz wszystko ucichło. Normalnie, z dużej chmury mały deszcz. Tylko ostrzyżone głowy przypominają o tym co było.
Zabrali nam po jednym kocu, w rezultacie mamy tylko po dwa, a temperatura na sali chyba około 0.

7.02.1952, czwartek.
Ciekawe, dlaczego żadnego listu nie otrzymuję. Chyba Helenka nareszcie zdradziła, no zobaczymy. Heniek Nowak, zdolny rysownik, przeszedł na rysunki seksualne. Cała galeria nagich w mniej lub wiecej intymnych pozach kobiet, pobudza wyobraźnię zgłodniałych podchorążych.    Głód seksualny jest bardzo wielki. Dzisiaj w świetlicy, a mamy wspólną z robotnikami z budowy, Pichur z Kalitą umówili się z dwoma dziewojami. Wieczorem, zgodnie z umową, po zgaszeniu świateł poszli. Na dużej sali stało sześć łóżek, na których spały kobiety. Odnaleźli swoje i dawaj pakować się pod koce, ale tu zaskoczenie. Powstrzymały zapędy tłumacząc, że rada zakładowa zabroniła żołnierzom tyłka dawać. Że jak pokażą zezwolenie z rady, to one jak najchętniej. Jedni mówili że to kawał, inni że dostały okres, fakt jednak faktem, że wrócili wściekli. Później jeden z robotników powiedział, że taka uchwała była...
Są też specjaliści od srania. Potrafią z rzędu dwanaście razy pierdnąć i to takim smrodem, że wytrzymać nie można. Po zawodach wszyscy zasmrodzeni na fest. Na dworze odwilż.

11.02.1952, poniedziałek.
Wczoraj byłem u Stachy z Władkiem. Wypiliśmy trochę wina, zjedliśmy kilka pączków i czas spędziliśmy względnie miło. Trochę zbliżyłem się do Niny, która przyszła. Jest bardzo podobna do Irki, tylko że o ile tamta wyglądała lalkowato, o tyle ta jest trochę (przynajmniej takie robi wrażenie) mądrzejsza.    Nie wiem jak dalej sprawy się potoczą, ale mam od niej zaproszenie i jak nic nie przeszkodzi to w najbliższą niedzielę odwiedzę. Bardzo (dotychczas) mi się podoba. Czytając mój pamiętnik można by odnieść wrażenie, że cały czas tracę na baby i picie. Cóż jednak poradzić kiedy o tym łatwiej pisać niż o szarej codziennej pracy.    Wieczorem w niedzielę cała nasza sala była wlana. Władek zakochał się w Stasi. Wcale mu się nie dziwię. Mnie ta Nina zakręciła w głowie, rozkoszne dziecko. Well. Zobaczymy.
Na sali śmierdzi jak cholera. Oliwa się wyrzygał. W ogóle w niedzielę to wszystko przypomina bardziej podrzędny nocny lokal o świcie, niż sypialnię żołnierską. Urywanie osiągnęło katastrofalne rozmiary. W niedzielę, jeśli w baraku znajdzie się czterech podchorążych, to bardzo dobrze.  A Zdzich tym razem z Gienkiem Dukiem przeżył nową, chyba już ostatnią, barakową przygodę. Baby tak blisko, odległość zaledwie 30 metrów od naszych drzwi, a pragnienie kobiet ogromne, pokusa więc wielka. Więc bez zdziwienia przyjęli zaproszenie do baraku na imieniny przez dwóch solidnie wyglądających panów w średnim wieku. Tym bardziej obiecywali sobie, że był to barak koedukacyjny, można by powiedzieć. Pokoje w takim są na przemian, damsko, męskie.(Przedtem wygoniono ich z czysto damskiego.) Jak to w socjaliźmie, razem budują socjalizm, fabrykę śmigłowców, razem wypoczywają.    Wchodzą więc do jednego takiego pokoju, a tam stół zastawiony wódka, zakąski, imieniny jak trza. Jedynie kobiet mało. Właściwie to tylko jedna i to posunięta już w latach. Reszta sami mężczyźni. Trochę gęby im się wyciągnęły, ale biesiadnicy pośpieszyli z wyjaśnieniem, że baby przyjdą tylko zakończą zmianę. Siedzą więc piją. Za darmo, a jeszcze w perspektywie panie, żyć nie umierać. Fajno. Ale w pewnym momencie zwraca uwagę Zdzicha opowieść jednego z chłopów o swojej miłości do młodego chłopca. Kochał się w pewnym młodym chłopcu. Chłopcu? Jak to w chłopcu? Chyba źle zrozumiał.Ale zdaje się zrozumiał dobrze, bo po kilku kieliszkach sprawa zaczęła się wyjaśniać. Najpierw jeden zaczął przysuwać się do Gienka i macać między spodniami. Gienek odepchnął go - co też pan - ale facet nie zrażony zaczął obejmować za szyję. Gienek wygląda jak niewinny chłopczyk, chociaż najlepiej wysportowany z eskadry, wystraszony chce do drzwi, a tam jeden zastawia, a drugi zamyka na klucz. W tym czasie Zdzich gruby jak beczka, próbował babę za cycki, ale ta odepchnęła go ze śmiechem: - spierdalaj pedale. Wtedy Zdzichowi jakby wóda z mózgu odeszła. Trzeźwo spojrzał na sytuację i zobaczył to o czym przedtem nawet nie pomyślał. Przy drzwiach szamoczący się Gienek, chichocząca baba, a do niego samego podchodzi dwóch facetów z przymilnymi uśmiechami.      Nie bój się grubasku, to takie przyjemne, a chłopy byli na schwał. Myśleli, że jest pijany i bezwolny. A Zdzich przestraszył się nie na żarty. Chłop jak tur, ale tamtych ośmiu.- Chłopaki to prawiczki - piszczała pijana baba. A chłopaki rozdzielili się i już bez żadnego maskowania szykują się do ataku. Zdzich już nie czeka dłużej. Zanim go chwycili, łapie ze stołu butelkę wina i rzuca w nich. Nie trafia. Butelka się rozbija o ścianę ale powstaje zamieszanie. Wtedy Zdzich ramieniem w okno, wywala z ramą i wyskakuje przez okno na dwór. Za nim Gienek.     Przybiegli i chcieliśmy iść na pederastów, pomścić, ale któryś powstrzymał. Faktycznie nie było powodu. Zapamiętali dwóch z nich z powodu ogromnych nosów i tych mieliśmy zbić, żeby męskiej dupy im się odechciało, ale baliśmy się konsekwencji. Więc teraz tylko, gdy który przechodzi koło naszego baraku tylko krzyczymy z całych sił: pedał, pedał... Ale faceci nic sobie z tego nie robią. Co najwyżej stawiają kołnierze, chowają głowę i idą sobie dalej.

12.02.1952, wtorek.
Dni teraz płyną jak za piecem. Spokojnie. 6 godzin zajęć i po obiedzie zupełna swoboda. Każdy może robić co mu się podoba. Nauki własnej masę, ale nikt nie ma ochoty się uczyć. Kalita przytargał skądś broszurki pod tytułem "Graj Cyganie" i wiara się zbiera w kącie, jeden czyta, a reszta zasłuchana. Mroszczyk chciał zakłócić, to mało go nie pobili. Józek (Grasela), który objął stanowisko grupowego po Świątku, nie chcąc podpaść też goni Kalitę i całą paczkę, a szczególnie Duka, ale go wcale nie słuchają. I pomimo to, że zdają egzaminy ledwie na trójki. Inni palą papierosy, gadają głupie gadki, wreszcie urywają się i piją. Normalnie.

19.02.1952, wtorek.
W niedzielę z wizytą w Lublinie u Niny. Rodzice owszem, sympatyczni. Siostra starsza, bardzo inteligentna i przystojna. Nina jak to Nina. Przyjemna dziewczynka o czarujących ustach i oczach. Byliśmy w kinie, no i po kinie "normalnie". Wyrafinowana to ona trochę jest, zresztą to bardzo rozkoszne to jej całowanie, ale i uroku świeżości jeszcze nie utraciła. Ciekawe jak się ułożą nasze dalsze stosunki, chociaż można przewidzieć. W moich warunkach to o niczym trwalszym nie można myśleć, tym bardziej, że teraz przepustki będą wstrzymane, po wypadku jaki zdarzył się w niedzielę. Zajście to spowodowali trzej koledzy w Lublinie. Postaram się streścić całą historię według ich opowiadania.     Było ich trzech: Żuberek (Żuber), Józek Grasela, i Władek Galimski. Żuber rudawy, powolny, o potężnym grubym karku i lśniących, mocnych zębach. Józek wysoki, kościsty, silny i zapalczywy. Władek spokojny, jak to ze wschodu, silny, z drażniącym tonem głosu.    Szli normalnie ulicą, po wyjściu z domu w którym nie zastali spodziewanych dziewczynek. Padał śnieg, tworząc na chodnikach mokrą papkę. Szli ślizgając się, rozbryzgując kropelki wody na czarne, długie spodnie. Niedziela zupełnie nie wyglądała na niedzielę. Na rogu ulicy skusił ich barwny szyld z napisem "Bar".    Usiedli przy stole w kłębach papierosowego dymu, a na blacie pokrytym ceratą kelnerka postawiła butelkę dużych rozmiarów, znaczy litra. Kelnerki były młode i uprzejme, ale żadna jeszcze nie mogła opuścić knajpy. Było za wcześnie. Uśmiechały się obiecująco, ale nic poza tym. Opróżnili więc butelkę i chwiejnym krokiem wyszli na ulicę. Wtedy Józek zaproponował, żeby pójść do jego znajomej, gdzie będą mogli się zabawić.    Duży pokój, stare solidne kanapy, duży meblowy stół, a na nim butelki. Na jednej z kanap trzy dziewczynki rumienią się z podniecenia. Matka jednej z nich, odmłodzona wódką, na gwałt, po kolei, stara się którego skusić swoimi dobrze już podstarzałymi wdziękami. Piją wszyscy, dużo. W miarę ubywania alkoholu w butelkach, dziewczynki przemieniają się w kobiety, coraz bezwstydniejsze. Jednak rekord wyuzdania pobija stara, która zaciąga Żuberka do kuchni i chce mu się oddać w pozycji półsiedząc. Pokój wiruje w oczach. Jak przez mgłę przesuwają się obnażone piersi, grube uda opięte w delikatne majtki. Józek chce poklepać nagi tyłek Reni, ale nie trafia, przeszkadza mu czyjaś ręka i zaraz tyłek niknie mu z pola widzenia. Złości się i odechciewa mu się mu się wszystkiego. Wciąga płaszcz, wychodzi. Na dworze ciemno, ale przyjemny wilgotny chłód spływa z czarnego nieba. Ktoś go potrącił. - Czego się h... pchasz - Józek odwarkuje. Szło ich dwóch zielonych, ale Józek nic nie widzi poza czerwonymi gębami, zuchwale się uśmiechającymi. Jedno uderzenie, jedna gęba znika. Drugie i nie ma nikogo. Tylko ktoś się toczy po śniegu zostawiając ciemny, mokry ślad. Jakieś krzyki, nagle Józek zauważa ich. Biegnie ich chyba z sześciu. Józek ucieka z powrotem do bramy. Za chwilę wypada razem z Żuberkiem. Raz, dwa, dwóch zielonych padło, zabarwiając śniegową maź krwią. Trzeci skacze Józkowi na kark, nie można go dostać. Ale Żuber, umie różne rzeczy. Potężnym kopnięciem zmiata napastnika z pleców, i pozostałych trzech cofa się na bezpieczną odległość. Zielonych coraz więcej, boją się jednak podejść. Na wąskiej uliczce robi się tłoczno.    Jakiś potężny jak Goliat plutonowy rzuca się na Józka. Otrzymuje dwa potężne uderzenia w twarz. Nos krwawi, ale jeszcze stoi. Dopiero trzeci cios, w żołądek, posadził go na krawężniku. Jednak Józek też dostał cios pod oko. Słabnie. Z Żubrem cofają się pod mur. Otacza ich tłum rozwścieczonych zajęcy. Wtem wypada z bramy Władek. Najbliższy zając leci jak piłka na pobliską latarnię, a potem odbity, rozchlapuje mokry śnieg na jezdni.    Józek sięga do kieszeni. - Będę strzelać - krzyczy. Uliczka momentalnie pustoszeje, tylko czterech siedzi na śniegu. Z drugiego końca pojawiają się światła samochodowych reflektorów. Władek woła do Józka:- Wiejemy. Wąskie schody, jedna brama, druga. Są już bezpieczni. Nagle spostrzegają, że nie ma z nimi Żubra. Władek chce iść na dworzec, ale Józek upiera się. Wróci po Żubra i nic mu nie zrobią. Po chwili Władek widzi jak obu pakują do gazika.  Wrócili na drugi dzień rano, a następnego, to znaczy dzisiaj zabrali ich do Lublina na sześć dni ścisłego. Oni siedzą w areszcie, a nam nawet za płot zabroniono wychodzić.

25.02.1952, poniedziałek.
Piszę teraz okresowo, co tydzień. Nic się nie dzieje. Po niedzieli tylko trochę wrażeń. Wczoraj byliśmy w czterech na jednej z pobliskich wiosek. Ja, Marian Żebrowski, Zdzisiek Pichur i Tadek Kalita. Trafiliśmy do jednej dziewczyny, gdzie co prawda apartamenty były zradiofonizowane, ([kołchoźnik] toczka wisiała na ścianie) ale podłoga, a raczej polepa bo podłogi nie było, nie bardzo nadawała się do tańca.
Poszliśmy na potańcówkę. Było trochę gęsto, goście jednak uprzejmi. Wszystko trochę pachniało wiochą, ale z braku laku... We trzech tańczyliśmy na zabój, jeden Tadzio robiąc tajemnicze miny, urabiał sobie tyłek. Jednak pomimo jego zabiegów i nalegań, obiekt zainteresowań, gruba, niska, piegowata dziewczyna, nie mogła się zdecydować na wyjście na dwór. Tak więc wypiwszy co było do wypicia poszliśmy. Poznałem, a raczej zabezpieczyłem sobie melinę. Grubsza, niska, ale dość dobrze tańczy, co prawda o temperamencie i gębie raczej nie porywającej, na imię ma Weronika, ale co melina to melina.    Teraz będę w ten sposób kombinował. Jak przepustka to do Lublina, nie ma przepustki to na wiochę. Może zresztą niedługo wreszcie wyjedziemy. Dwóch z naszej grupy pojechało na promocję. Marian (Okulski) i Henio Nowak. Będą instruktorami na lekkomotornych. Szkoda, bo byli równymi kolegami. A my? My musimy na oficerskie gwiazdki chyba jeszcze sporo poczekać. Już czuć wiosną.

29.02.52, piątek.
 A więc dzisiaj nadeszło to, na cośmy tyle miesięcy czekali. Wyjeżdżamy. Zdaje się jutro. Wszystko zdajemy. Bardag i ruch naokoło. Szum. Bractwo się pakuje. Na dworze bardzo zimno i duży mróz. Nie wiadomo co nas czeka. Niektórzy z tajemniczymi minami mówią, że jedziemy do Dęblina i ... może będzie promocja.    W ogólnym zamęcie rozgrywamy mistrzostwa w cymbergaja. Kazik Oliwa, Woźniak, Biegański i magazynier Kuba z zapałem kończą finały. Był krótki zatarg z dowództwem o jazz [bęben], ale zmuszeni byliśmy w końcu, pomimo oporu oddać. Mówi się trudno. Oddaliśmy zeszyty (tajne).    Ciekawy jestem jak będzie wyglądał Dęblin w zimie. Opuszczaliśmy na początku lata. Tyle czasu. Szkoda Lublina, nawet nie mieliśmy czasu się pożegnać. Wszystko przyszło tak szybko.

1.03.1952, sobota.
Jeszcze nie wyjechaliśmy. Wczoraj otrzymałem znowu pocztówkę od Wiesi. Muszę przyznać, że bardzo ucieszyła. Jest to jeden z dowodów, że pamięta o mnie. I chociaż Szczecin tak daleko to może niedługo ta odległość się zmniejszy.    Dzień pochmurny. Bractwo w podnieceniu oczekuje wyjazdu. Wyjedziemy zdaje się w nocy lub nad ranem. Po zakończonych mistrzostwach w cymbergaja mistrzem został Szewczyk, a wicemistrzem Biegański. Kombinujemy żeby nie odebrali szachów. Po wczorajszym incydencie z jazzem wszystko możliwe. Umówiliśmy się, że będziemy je chować.    Wczoraj Górny upił się i płacząc łaził do północy żałując bębna. Tak skończył się jeden okres w naszej karierze lotniczej. Przed nami wielka niewiadoma. Nie chcę się sugerować słowami Józka, że w Dęblinie czeka promocja, bo to nierealne, ale może?... Sala jednak trochę się zgrała. Z rozrzewnieniem patrzę teraz na Wojtasa, chudego blondyna - łykającego żyletki i wszelkie szklanki, butelki, na Oliwę z dużym nosem, dżezującego wszystkie możliwe i niemożliwe kawałki, na Kalitę gdy z ogniem w oczach opowiada zasłuchanym Pichurowi i Szewczykowi, kolejną historię kryminalną i szkoda mi, że niedługo może przyjdzie się nam rozstać i nigdy... już tamto się nie powtórzy. Że nie będę widział małego Korty, z wtuloną w ramiona głową i zdziwionymi sowimi oczami.
Na dworze mgła. Melancholia i tęsknota sączy się z szarych chmur, jednak cała sala jaśnieje od radości, że wyjedziemy, ruszymy z tego baraku. Mówią: będzie gorzej, lepiej, ale zawsze jakaś zmiana. No, zobaczymy "dzisiejsza noc nas pochłonie". Jeden z nas zdaje się zostaje (nie zdał egzaminu). (Herbert Jany.) Współczuję mu, jak on się musi czuć. Jak ten samotny z "Załogi". Głupie musi mieć uczucie. No nic. Przez życie trzeba iść z łokciami.