odc.08k

- A jak przylecą samoloty, to myślicie, że będzie czas w pole, do jamy?
Zastanawiali się przez chwilę.
- No rzeczywiście, jak aeroplany, to czasu może nie być...  ale czy one   tam przylecą. Po co by przyleciały, na Oliskiego chałupę bombę   zrzucić - zaśmiał się Karol - niedługo sama się rozwali. A co to   naszych aeroplanów nie ma, żeby ich nie dopuścić?
Jakby wywołane tymi słowami, z bezkresnego nieba dobiegło nas   cieniutkie brzęczenie silnika. Wysoko, w zaróżowionym zachodzącym   słońcem przestworz, wisiał mały, srebrny górnopłatowiec. Wolno   przemieszczał się na północ. Serca urosły otuchą, ale i schron przestał   wydawać się nam niepotrzebną zabawką, bo jak by tak nie nasz ale Niemiec nadleciał?   Nie wszyscy jednak tak myśleli bo nagle z ganeczku rozległ się   dramatyczny krzyk:
- O Jezu, co wy wyrabiacie!? Toż korzenie poprzecinacie i cały sad   uschnie - Marynia Karolowa wymachując chudymi, długimi rękami podbiegła   do kopiących - na moim nie kopcie. Słyszycie? Nie pozwalam! Nachyliła   się nad rowem i kopiącymi z włosem rozwianym, czerwonymi plamami na   arbuzowej twarzy i pryskając z kącików ust śliną, krzyczała   przeraźliwie:
- Wrzątkiem obleję, lecę zaraz po wrzątek, słyszycie?!
Wyglądała rzeczywiście jak by miała zaraz polecieć - na miotle, takiego   wiedźmowatego wyglądu dostała. Hałas wywabił z obejścia Oliską. W   mig zorientowała się co i jak, nabrała powietrza w płuca i podpierając   się pod biodra dla lepszego rezonansu wygarnęła jak z haubicy:
- A na moim to mogą kopać? Takieście mądre? Moje gruszki to mogą   uschnąć? Tak?
Marynia obejrzała się zaskoczona tym niespodziewanym atakiem z tyłu i   ciszej już odpowiedziała:
- A se możecie nie kopać. Czy ja wam każę?
- A jak aeroplan przyleci, to dupę będziecie chcieli se chować, co?
Na babski wrzask wyskoczył z jazgotem Misiek, a w sukurs pospieszył mu   ze swoim basem Burek. Powstał rejwach na całą okolicę. Nawet   Michalczuczka stanęła w progu ucieszona, że coś się dzieje i drapiąc   się leniwie po wyglądających z dekoltu tłustych piersiach, rozważała do   której ze stron się przyłączyć. Wśród zamieszania zawibrował znowu, zagłuszając wszystko, głos Maryni. Rozdzierając bluzkę na suchej, deskowatej piersi wyła:
- Karol, chcesz mój cały posag stracić. Mój posag! Zabiję ciebie i   siebie! O Jezu, nie ma dla mnie życia, Jak Boga kocham, zabiję!!!
Były to straszne słowa. Porażeni nimi zamilkli wszyscy, nawet psy. Karol oparł się o stylisko łopaty, nos mu stał się jeszcze bardziej   fioletowy i jak nie huknie, aż posypały się zwiędnięte liście z drzew:
- A zamknij jadaczkę, stara. Wnuki już na widoku, a ona posagu pilnuje. A huzia do domu, gary szorować, a nie wtrącać się do wojskowych spraw,   bo jak nie...  - podniósł groźnie łopatę. Widać było, że nie żartuje i gotów spełnić groźbę. W jednej chwili  Marynia zupełnie się zmieniła. Ucichła, ściągnęła bluzkę rękami,   zasłaniając płaskie, jak u starej murzynki piersi, i bez słowa   odwróciwszy się poszła do domu. Oliska też jakoś zniknęła, psy   zamilkły, jedynie jeszcze jakiś czas Michalczuczka czochrała się po   tłustych cyckach, przyglądając się kopiącym chłopom. Schron już bez zakłóceń wykopano tego wieczoru do końca.
Był to   zygzakowaty rów, głęboki na chłopa i na bary szeroki, przykryty na   załamaniach daszkami z żerdzi i darniną. Miały one chronić przed   odłamkami, natomiast w przypadku bezpośredniego trafienia, osłonę   dawały załamania. Porażeni mogli zostać tylko znajdujący się w jednym   odcinku, tym w który nie daj Boże, trafiła by bomba.  Naturalnie o takiej możliwości nikt nawet przez moment nie   pomyślał, nie mówiąc już o tym, że akurat jego może trafić. Własna   śmierć jest jedną z niewielu rzeczy, których człowiek nie może sobie   wyobrazić. Nawet gdy wszystko wskazuje, że za chwilę zginie, zawsze   pojawiają się w jego duszy dwa odczucia, nie pozwalające uwierzyć w to do końca... Jedno - nadzieja, że może jednak ocaleje i nie umrze,   drugie - że nie może tak być, że jego nie będzie. No bo jakże to, świat   będzie istniał, a jego nie będzie?
Do schronu wejść można z dwu stron po specjalnie wykopanych   schodkach. Można więc z jednej strony wbiec, a z drugiej wybiec. Wymarzona trasa do berka. W schronie w ogóle jest fajnie. Chłodno,   pachnie świeżą ziemią, a ze ścian wyglądają zdziwione dżownice, na nowo   otwarty dla nich świat. A jak się na palce wspiąć, to widać nasz sad z   wysokości pięciu centymetrów. Niby ten sam co zawsze, a jednak inny,   zupełnie inny. Trawy takie jak drzewa, mrówki jak tygrysy, a mnie się   zdaje, że jestem maleńki jak zaczarowany "Cesarz mrówek" bohater   ostatnio czytanej książki. Schron jest pierwszym materialnym zwiastunem zbliżającej się   wojny, i choć nie wszyscy wierzą, że będzie, bo Niemiec się nie odważy,   a z nami Anglia i Francja, ze schronem jednak czujemy się pewniejsi, w   razie czego nie będzie zaskoczenia. Nawet nikt nie słucha Srula, który przyszedł do pana komendanta,   zobaczyć jak się sprawuje sprzedany aparat.
- Uj, głupie chłopy, po co wy w sadzie kopiecie takie rowy. Drzewa   uschną i jabłek nie będzie. Rozumu nie macie? Wojna? Jaka wojna? Komu   wojna będzie potrzebna? Wojna to żaden interes. Hitler to mysige, ale   nie taki wielki, żeby wojnę zaczynać. Teraz tyle kulomiotów, bomb,   aeroplanów, tanków, a jak by jeszcze gazy puścili, to dwa miesiące i   nie ma ludzi na ziemi. Musiał by Pan Bóg rozum całkiem odebrać. Nu, pan   komendant najlepiej wie, że wojny nie będzie. Po co komu wojna, teraz   kiedy można sobie radia posłuchać, motocyklem, a nawet limuzyną   pojeździć. Życie jest takie piękne...  Srul dokręca ostatnią śrubkę, mocującą tylną ściankę i nie może się   powstrzymać od całej serii zachwytów nad swoim towarem:
- Uj, ale aparat, prima sort. Pan komendant ma najlepszy aparat w całym   mieście. Oj, co ja głupi Żyd mówię, pan komendant ma najlepszy w całym   powiecie, uś w całej Polsce - rozkłada szeroko ręce. W jedną z nich   ojciec wkłada monetę, przerywając litanię zachwytów i ochnień.
 Napięcie jednak ciągle rośnie. Oficjalnie nazywa się to wojną   nerwów.
- Wojna nerwów, to takie straszenie - tłumaczy tato - kto się   zlęknie. Czy Polska - odda Gdańsk i korytarz, czy Niemcy zrozumieją, że  nic nie wskórają i zrezygnują.
 Będzie wojna czy nie, ja jednak muszę się szykować do szkoły. Tak mi się nie chce, taka ładna pogoda. I jak pomyślę, że czeka mnie  sześć godzin dziennie nudnego siedzenia, to już bym chciał, żeby była  ta wojna. Może nie trzeba by było się uczyć, a jak by to było ciekawie. Wolałbym sto razy strzelać z karabinu niż przepisywać zadane do domu. Ale wojny jak nie ma tak nie ma, a tymczasem przyszedł piątek,  pierwszego września, początek szkoły.   Wczesnym, rześkim, pięknym rankiem, jakim potrafi ozdabiać   się wrzesień, posłała mnie mama po mleko do Michalczuczki, żeby jeszcze   zdążyć przed zbiórką w szkole, zjeść w domu śniadanie. W kuchni nie było nikogo. Z ciemności przyległego pokoju, okna   osłonięte były przed muchami, przez otwarte drzwi, dochodziło jakieś sapanie, stękanie. Dyskretnie zadzwoniłem kanką. Posłyszałem   skrzypienie łóżka, jakieś gramolenie i po chwili weszła do kuchni   Michalczukowa. Szeroko ziewała i odgarniała z zapuchniętej nocą twarzy, włosy. Nagle  przeszedł mnie dreszcz, zadygotałem jak porażony prądem, a w głowie  powstał zamęt. Michalczuczce nocna koszula podwinęła się aż pod brodę,   przylepiając się do spoconego ciała, a przede mną sterczał jej nagi   brzuch w całej swej tłustej krasie. Dziurkę pępka otaczał wianuszek   nieregularnych piegów, a spod zwisającej fałdy sterczał kłąb rudych   kłaków. Pierwszy raz widziałem gołą babę. Wydawała mi się wstrętna, a   jednocześnie szła od niej jakaś siła zniewalająca, która wywoływała   pragnienie unurzania się w tym wstręcie. W tym słodkim, mdlącym,   ohydnym zapachu tłustego ciała, zmierzwionych rudych kłaków na   podbrzuszu. Gotowy byłem jednocześnie do gardzenia nią i do modlenia   się do niej. Gdyby mi kazała upaść na kolana i całować ten piegowaty,   nalany brzuch, zrobił bym to, a jednocześnie może i wyrzygał. Byłem   nieprzytomny. Nie zauważała niczego. Ani mojej nieznanej dla mnie samego namiętności,   ani przyczyny jej wywołania. Kiedy pochyliła się nad konwią, nalewając   mleko do kanki, koszula odlepiła się, opadając na brzuch. Odruchowo   przygładziła ją i drapiąc się po szerokim tyłku, poszła z powrotem do   ciemnego pokoju, nie czekając aż wyjdę.  Byłem roztrzęsiony i podniecony do granic obłędu. Biegłem z  całych sił, aż mleko tryskało spod pokrywki, usiłując znaleźć w wysiłku   ukojenie, oderwanie się od obrazu tych piegów wokół pępka i tych   rudych, zmierzwionych kłaków. Przybiegłem zdyszany, ale podniecenie nie   ustępowało. Może było za blisko, a może było to dla mnie za mocne   pobudzenie? Mama stała przy kuchni rozpalając pod płytą. Nie zdążyłem jeszcze   postawić mleka i trochę ochłonąć, gdy przez otwarte okno z ogrodu   wsunął się fioletowy nos pana Karola.
- Otwórz pani komendantowa radio. Podobno wojna.
- O Jezu - jęknęła mama, kiedy wśród marszów wojskowych zabrzmiał głos   Prezydenta RP, czytającego orędzie do narodu:   "Obywatele Rzeczypospolitej!   Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działania zaczepne wobec   Państwa Polskiego, co stwierdzam wobec Boga i Historii. W tej chwili dziejowej zwracam się do wszystkich obywateli państwa w   głębokim przeświadczeniu, że cały naród w obronie swojej wolności,   niepodległości i honoru skupi się dokoła Wodza Naczelnego i sił   zbrojnych oraz da godną odpowiedź napastnikowi, jak to się już nieraz   działo w historii stosunków polsko-niemieckich. Cały naród, błogosławiony przez Boga, w walce o swoją świętą i słuszną   sprawę, zjednoczony z armią, pójdzie ramię przy ramieniu do boju i   pełnego zwycięstwa."
Mama przytuliła mnie do siebie i zaczęła się modlić. Wtem   wstała z klęczek i pobiegła do nocnej szafki. Przyniosła z niej medalik   z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, który ucałowała i   zawiesiła mi na szyi, powierzając opiece Najświętszej Marii Panny. Medalika tego, pamiątki z pielgrzymki do Częstochowy w roku 1936   dotychczas nie nosiłem z obawy zerwania łańcuszka i zgubienia, teraz   miał chronić przed zbliżającym się złem.
Z pielgrzymki pamiętałem niewiele, byłem wtedy małym,   zaledwie siedmioletnim chłopcem. Jakiś przedział kolejowy trzeciej   klasy, siedzenia wysłane żółtymi deseczkami. Na wysokiej, bardzo wysokiej, tak mi się wtedy wydawało, górze klasztor, potem ścisk i   zaduch. A my na kolanach przed cudownym obrazem. A z powrotem jedliśmy   świeże bułki z kiełbasą. Nie żaden tam krupnik czy kaszę, bułki z   kiełbasą - pycha.
 Mama była w rozterce, wysłać do ojca ze straszną wiadomością, czy na   zbiórkę do szkoły. Bo przecież wojna wojną, ale szkoła chyba będzie...  Mina mi zrzedła, to nie będzie strzelania? Ale to tylko przez chwilkę,   bo przed oczami jeden tylko obraz, a w mózgu jedna myśl...  Wstydzę się tego i czuję że grzeszę ale to jest silniejsze ode mnie. Wiruje mi wszystko przed oczami, nic nie widzę, nic nie czuję, a raczej   jedno widzę, jedno czuję. Ohydny, tłusty, spocony, nagi jak wodny   szczur, babski brzuch.  Tosiek miał rację, gorączkowo broniąc się przed tym,   rozmyślam. Tam baba ma kłaki. Fu, jakie to ohydne, ale jak bym chciał,  żeby powiedziała chodź, popatrz se, chodź, pogładź se. Fu, śmierdzące. Jaki ja jestem ohydny. Wojna, bomby, ktoś ginie, ktoś jęczy ranny. Modlić się trzeba, prosić Pana Boga o odwrócenie nieszczęścia... Nie mogę. Nie mogę. Łzy cisną mi się do oczu z rozpaczy. Nie mogę. Tu  Pan zsyła na ludzi wielką karę, a ja jeszcze grzeszę. Nie mogę się   powstrzymać, nie mogę wyjść ani myślą ani oczami poza goły, baloniasty   Michalczuczkowy brzuch, z gęstym kłębem rudych kłaków. Mój Boże!!!