- A jak przylecą samoloty, to myślicie, że będzie czas w pole, do jamy?
Zastanawiali się przez chwilę.
- No rzeczywiście, jak aeroplany, to czasu może nie być... ale
czy one tam przylecą. Po co by przyleciały, na Oliskiego chałupę
bombę zrzucić - zaśmiał się Karol - niedługo sama się rozwali.
A co to naszych aeroplanów nie ma, żeby ich nie dopuścić?
Jakby wywołane tymi słowami, z bezkresnego nieba dobiegło nas
cieniutkie brzęczenie silnika. Wysoko, w zaróżowionym zachodzącym
słońcem przestworz, wisiał mały, srebrny górnopłatowiec. Wolno
przemieszczał się na północ. Serca urosły otuchą, ale i schron przestał
wydawać się nam niepotrzebną zabawką, bo jak by tak nie nasz ale Niemiec
nadleciał? Nie wszyscy jednak tak myśleli bo nagle z ganeczku
rozległ się dramatyczny krzyk:
- O Jezu, co wy wyrabiacie!? Toż korzenie poprzecinacie i cały sad
uschnie - Marynia Karolowa wymachując chudymi, długimi rękami podbiegła
do kopiących - na moim nie kopcie. Słyszycie? Nie pozwalam! Nachyliła
się nad rowem i kopiącymi z włosem rozwianym, czerwonymi plamami na
arbuzowej twarzy i pryskając z kącików ust śliną, krzyczała
przeraźliwie:
- Wrzątkiem obleję, lecę zaraz po wrzątek, słyszycie?!
Wyglądała rzeczywiście jak by miała zaraz polecieć - na miotle, takiego
wiedźmowatego wyglądu dostała. Hałas wywabił z obejścia Oliską. W
mig zorientowała się co i jak, nabrała powietrza w płuca i podpierając
się pod biodra dla lepszego rezonansu wygarnęła jak z haubicy:
- A na moim to mogą kopać? Takieście mądre? Moje gruszki to mogą
uschnąć? Tak?
Marynia obejrzała się zaskoczona tym niespodziewanym atakiem z tyłu
i ciszej już odpowiedziała:
- A se możecie nie kopać. Czy ja wam każę?
- A jak aeroplan przyleci, to dupę będziecie chcieli se chować, co?
Na babski wrzask wyskoczył z jazgotem Misiek, a w sukurs pospieszył
mu ze swoim basem Burek. Powstał rejwach na całą okolicę. Nawet
Michalczuczka stanęła w progu ucieszona, że coś się dzieje i drapiąc
się leniwie po wyglądających z dekoltu tłustych piersiach, rozważała do
której ze stron się przyłączyć. Wśród zamieszania zawibrował znowu, zagłuszając
wszystko, głos Maryni. Rozdzierając bluzkę na suchej, deskowatej piersi
wyła:
- Karol, chcesz mój cały posag stracić. Mój posag! Zabiję ciebie i
siebie! O Jezu, nie ma dla mnie życia, Jak Boga kocham, zabiję!!!
Były to straszne słowa. Porażeni nimi zamilkli wszyscy, nawet psy.
Karol oparł się o stylisko łopaty, nos mu stał się jeszcze bardziej
fioletowy i jak nie huknie, aż posypały się zwiędnięte liście z drzew:
- A zamknij jadaczkę, stara. Wnuki już na widoku, a ona posagu pilnuje.
A huzia do domu, gary szorować, a nie wtrącać się do wojskowych spraw,
bo jak nie... - podniósł groźnie łopatę. Widać było, że nie żartuje
i gotów spełnić groźbę. W jednej chwili Marynia zupełnie się zmieniła.
Ucichła, ściągnęła bluzkę rękami, zasłaniając płaskie, jak
u starej murzynki piersi, i bez słowa odwróciwszy się poszła
do domu. Oliska też jakoś zniknęła, psy zamilkły, jedynie jeszcze
jakiś czas Michalczuczka czochrała się po tłustych cyckach,
przyglądając się kopiącym chłopom. Schron już bez zakłóceń wykopano tego
wieczoru do końca.
Był to zygzakowaty rów, głęboki na chłopa i na bary szeroki,
przykryty na załamaniach daszkami z żerdzi i darniną. Miały
one chronić przed odłamkami, natomiast w przypadku bezpośredniego
trafienia, osłonę dawały załamania. Porażeni mogli zostać tylko
znajdujący się w jednym odcinku, tym w który nie daj Boże,
trafiła by bomba. Naturalnie o takiej możliwości nikt nawet przez
moment nie pomyślał, nie mówiąc już o tym, że akurat jego może
trafić. Własna śmierć jest jedną z niewielu rzeczy, których
człowiek nie może sobie wyobrazić. Nawet gdy wszystko wskazuje,
że za chwilę zginie, zawsze pojawiają się w jego duszy dwa
odczucia, nie pozwalające uwierzyć w to do końca... Jedno - nadzieja, że
może jednak ocaleje i nie umrze, drugie - że nie może tak być,
że jego nie będzie. No bo jakże to, świat będzie istniał, a
jego nie będzie?
Do schronu wejść można z dwu stron po specjalnie wykopanych
schodkach. Można więc z jednej strony wbiec, a z drugiej wybiec. Wymarzona
trasa do berka. W schronie w ogóle jest fajnie. Chłodno, pachnie
świeżą ziemią, a ze ścian wyglądają zdziwione dżownice, na nowo
otwarty dla nich świat. A jak się na palce wspiąć, to widać nasz sad z
wysokości pięciu centymetrów. Niby ten sam co zawsze, a jednak inny,
zupełnie inny. Trawy takie jak drzewa, mrówki jak tygrysy, a mnie się
zdaje, że jestem maleńki jak zaczarowany "Cesarz mrówek" bohater
ostatnio czytanej książki. Schron jest pierwszym materialnym zwiastunem
zbliżającej się wojny, i choć nie wszyscy wierzą, że będzie,
bo Niemiec się nie odważy, a z nami Anglia i Francja, ze schronem
jednak czujemy się pewniejsi, w razie czego nie będzie zaskoczenia.
Nawet nikt nie słucha Srula, który przyszedł do pana komendanta,
zobaczyć jak się sprawuje sprzedany aparat.
- Uj, głupie chłopy, po co wy w sadzie kopiecie takie rowy. Drzewa
uschną i jabłek nie będzie. Rozumu nie macie? Wojna? Jaka wojna? Komu
wojna będzie potrzebna? Wojna to żaden interes. Hitler to mysige, ale
nie taki wielki, żeby wojnę zaczynać. Teraz tyle kulomiotów, bomb,
aeroplanów, tanków, a jak by jeszcze gazy puścili, to dwa miesiące i
nie ma ludzi na ziemi. Musiał by Pan Bóg rozum całkiem odebrać. Nu, pan
komendant najlepiej wie, że wojny nie będzie. Po co komu wojna, teraz
kiedy można sobie radia posłuchać, motocyklem, a nawet limuzyną
pojeździć. Życie jest takie piękne... Srul dokręca ostatnią śrubkę,
mocującą tylną ściankę i nie może się powstrzymać od całej
serii zachwytów nad swoim towarem:
- Uj, ale aparat, prima sort. Pan komendant ma najlepszy aparat w całym
mieście. Oj, co ja głupi Żyd mówię, pan komendant ma najlepszy w całym
powiecie, uś w całej Polsce - rozkłada szeroko ręce. W jedną z nich
ojciec wkłada monetę, przerywając litanię zachwytów i ochnień.
Napięcie jednak ciągle rośnie. Oficjalnie nazywa się to wojną
nerwów.
- Wojna nerwów, to takie straszenie - tłumaczy tato - kto się
zlęknie. Czy Polska - odda Gdańsk i korytarz, czy Niemcy zrozumieją, że
nic nie wskórają i zrezygnują.
Będzie wojna czy nie, ja jednak muszę się szykować do szkoły.
Tak mi się nie chce, taka ładna pogoda. I jak pomyślę, że czeka mnie
sześć godzin dziennie nudnego siedzenia, to już bym chciał, żeby była
ta wojna. Może nie trzeba by było się uczyć, a jak by to było ciekawie.
Wolałbym sto razy strzelać z karabinu niż przepisywać zadane do domu. Ale
wojny jak nie ma tak nie ma, a tymczasem przyszedł piątek, pierwszego
września, początek szkoły. Wczesnym, rześkim, pięknym rankiem,
jakim potrafi ozdabiać się wrzesień, posłała mnie mama po mleko
do Michalczuczki, żeby jeszcze zdążyć przed zbiórką w szkole,
zjeść w domu śniadanie. W kuchni nie było nikogo. Z ciemności przyległego
pokoju, okna osłonięte były przed muchami, przez otwarte drzwi,
dochodziło jakieś sapanie, stękanie. Dyskretnie zadzwoniłem kanką. Posłyszałem
skrzypienie łóżka, jakieś gramolenie i po chwili weszła do kuchni
Michalczukowa. Szeroko ziewała i odgarniała z zapuchniętej nocą twarzy,
włosy. Nagle przeszedł mnie dreszcz, zadygotałem jak porażony prądem,
a w głowie powstał zamęt. Michalczuczce nocna koszula podwinęła się
aż pod brodę, przylepiając się do spoconego ciała, a przede
mną sterczał jej nagi brzuch w całej swej tłustej krasie. Dziurkę
pępka otaczał wianuszek nieregularnych piegów, a spod zwisającej
fałdy sterczał kłąb rudych kłaków. Pierwszy raz widziałem gołą
babę. Wydawała mi się wstrętna, a jednocześnie szła od niej
jakaś siła zniewalająca, która wywoływała pragnienie unurzania
się w tym wstręcie. W tym słodkim, mdlącym, ohydnym zapachu
tłustego ciała, zmierzwionych rudych kłaków na podbrzuszu.
Gotowy byłem jednocześnie do gardzenia nią i do modlenia się
do niej. Gdyby mi kazała upaść na kolana i całować ten piegowaty,
nalany brzuch, zrobił bym to, a jednocześnie może i wyrzygał. Byłem
nieprzytomny. Nie zauważała niczego. Ani mojej nieznanej dla mnie samego
namiętności, ani przyczyny jej wywołania. Kiedy pochyliła się
nad konwią, nalewając mleko do kanki, koszula odlepiła się,
opadając na brzuch. Odruchowo przygładziła ją i drapiąc się
po szerokim tyłku, poszła z powrotem do ciemnego pokoju, nie
czekając aż wyjdę. Byłem roztrzęsiony i podniecony do granic obłędu.
Biegłem z całych sił, aż mleko tryskało spod pokrywki, usiłując znaleźć
w wysiłku ukojenie, oderwanie się od obrazu tych piegów wokół
pępka i tych rudych, zmierzwionych kłaków. Przybiegłem zdyszany,
ale podniecenie nie ustępowało. Może było za blisko, a może
było to dla mnie za mocne pobudzenie? Mama stała przy kuchni
rozpalając pod płytą. Nie zdążyłem jeszcze postawić mleka i
trochę ochłonąć, gdy przez otwarte okno z ogrodu wsunął się
fioletowy nos pana Karola.
- Otwórz pani komendantowa radio. Podobno wojna.
- O Jezu - jęknęła mama, kiedy wśród marszów wojskowych zabrzmiał głos
Prezydenta RP, czytającego orędzie do narodu: "Obywatele Rzeczypospolitej!
Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działania zaczepne wobec
Państwa Polskiego, co stwierdzam wobec Boga i Historii. W tej chwili dziejowej
zwracam się do wszystkich obywateli państwa w głębokim przeświadczeniu,
że cały naród w obronie swojej wolności, niepodległości i honoru
skupi się dokoła Wodza Naczelnego i sił zbrojnych oraz da godną
odpowiedź napastnikowi, jak to się już nieraz działo w historii
stosunków polsko-niemieckich. Cały naród, błogosławiony przez Boga, w walce
o swoją świętą i słuszną sprawę, zjednoczony z armią, pójdzie
ramię przy ramieniu do boju i pełnego zwycięstwa."
Mama przytuliła mnie do siebie i zaczęła się modlić. Wtem
wstała z klęczek i pobiegła do nocnej szafki. Przyniosła z niej medalik
z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, który ucałowała i
zawiesiła mi na szyi, powierzając opiece Najświętszej Marii Panny. Medalika
tego, pamiątki z pielgrzymki do Częstochowy w roku 1936 dotychczas
nie nosiłem z obawy zerwania łańcuszka i zgubienia, teraz miał
chronić przed zbliżającym się złem.
Z pielgrzymki pamiętałem niewiele, byłem wtedy małym, zaledwie
siedmioletnim chłopcem. Jakiś przedział kolejowy trzeciej klasy,
siedzenia wysłane żółtymi deseczkami. Na wysokiej, bardzo wysokiej, tak
mi się wtedy wydawało, górze klasztor, potem ścisk i zaduch.
A my na kolanach przed cudownym obrazem. A z powrotem jedliśmy
świeże bułki z kiełbasą. Nie żaden tam krupnik czy kaszę, bułki z
kiełbasą - pycha.
Mama była w rozterce, wysłać do ojca ze straszną wiadomością,
czy na zbiórkę do szkoły. Bo przecież wojna wojną, ale szkoła
chyba będzie... Mina mi zrzedła, to nie będzie strzelania? Ale to
tylko przez chwilkę, bo przed oczami jeden tylko obraz, a w
mózgu jedna myśl... Wstydzę się tego i czuję że grzeszę ale to jest
silniejsze ode mnie. Wiruje mi wszystko przed oczami, nic nie widzę, nic
nie czuję, a raczej jedno widzę, jedno czuję. Ohydny, tłusty,
spocony, nagi jak wodny szczur, babski brzuch. Tosiek
miał rację, gorączkowo broniąc się przed tym, rozmyślam. Tam
baba ma kłaki. Fu, jakie to ohydne, ale jak bym chciał, żeby powiedziała
chodź, popatrz se, chodź, pogładź se. Fu, śmierdzące. Jaki ja jestem ohydny.
Wojna, bomby, ktoś ginie, ktoś jęczy ranny. Modlić się trzeba, prosić Pana
Boga o odwrócenie nieszczęścia... Nie mogę. Nie mogę. Łzy cisną mi się
do oczu z rozpaczy. Nie mogę. Tu Pan zsyła na ludzi wielką karę,
a ja jeszcze grzeszę. Nie mogę się powstrzymać, nie mogę wyjść
ani myślą ani oczami poza goły, baloniasty Michalczuczkowy
brzuch, z gęstym kłębem rudych kłaków. Mój Boże!!!