Więc trudno, słowo to słowo. To honor i szacunek dla siebie. Trzeba
się z losem pogodzić. Ale z drugiej strony czyż nie należy
mi się od
życia już choćby niewielki promyk szczęścia? Czyż mam już
na zawsze
zostać w prymitywnym świecie wegetacji. W którym rozrywką,
przeżyciem
będzie kupno nowej sukienki, szafy, samochodu lub towarzyskie
przyjęcie z
obmawianiem bliźnich w punkcie pierwszym programu?
Przez moment w pamięci pojawił się obraz Helenki. Z nią mógłbym,
nawet
gdybym nie kochał, żyć. Rzeczy nie przesłaniały jej duszy,
która
potrafiła dostrzec cudowność świata w sztuce, muzyce, w rzeczywistości
gdzie rodzi się piękno.
Żal mi jednak Mili. Z takim zapałem planowała naszą przyszłość.
Tym
bardziej że już raz, w podobnej sytuacji zawiodłem, w Poznaniu.
Co prawda
wtedy byliśmy umówieni, że spotykamy się nieobowiązująco,
tylko dla
zabawy, ale pomimo to czułem, że zachowałem się nieładnie.
Więc co,
pogodzić się z losem?
Wewnątrz jednak coś mi
mówi: nie rób tego. Po co ci to? I to coś
zaraz zaczyna szukać usprawiedliwienia, jak dzieje się zazwyczaj
gdy mamy
nieczyste sumienie. Wewnętrzny głos szepcze. To ma być twoja
żona?
Popatrz jak wygląda. Starsza od ciebie i to złoto na rękach
szyi, te krwawe paznokcie i makijaż aktorki z teatru przedmieścia. To ma
być twoja
żona? Żona dowódcy eskadry? Masz prowadzać ją na uroczystości,
zabawy,
gdzie żony kolegów, młode, jędrne siksy, mogłyby być jej
córkami? Po
prostu nie pasuje do ciebie.
Na peronie tłok niesamowity.
Sypialny, jak cały pociąg, zapchany po
brzegi, jednak nie dla Mili. Bez kłopotu załatwia z równą
łatwością
pokoje w 120 % zapełnionych hotelach, stoliki w nocnych lokalach,
jak i
miejsca w sleepingach. Teraz też, tylko zajrzała w oczy młodemu
konduktorowi, a ten od razu z wielkim uszanowanie, wyciągnął
ją z
oblegającego wagon tłumu. Zdawałem sobie sprawę, że powodzenie
zawdzięczała złotym pierścieniom na szkarłatnie wymaniciurowanych
palcach, naszyjnikom i kolczykom - całej reklamie bogactwa,
i
umiejętności wsuwania w rękę banknotów odpowiedniej wysokości,
często
zresztą sam z jej przedsiębiorczości korzystałem, ale teraz
przewrotnie
wyobraźnia podsuwa inną wersję, paskudną, w którą sam nie
wierzę. Ale
chcę wierzyć. By uspokajać sumienie. Wpuścił bo mu obiecała,
a ty masz
skrupuły. I chociaż na pożegnanie pocałowałem, to całując,
myślałem
sobie, że to już ostatni pocałunek, wszystko skończone.
W dwa dni jednak po wyjeździe,
kiedy zaczęło przypominać mi się
jej "czarujące ciało", zacząłem tracić pewność siebie: czy
naprawdę chcę
zerwania. Czy rzeczywiście życie z nią będzie dla mnie udręką?
Czy
naprawdę taki ważny dla mnie intelekt. Jakiż ze mnie intelektualista?
Dwie noce samotne to zgoda, wyję po nocach, ale za tyłkiem,
nie
książkami.
A tu będę miał "zawsze na żądanie", i dom urządzony i samochód
citroen
BL11, i dzieci pod opieką. Spokój od wszystkiego. Że nie
pasuje na żonę
oficera? Co też ja wymyślam. A kim te żony są. Kawiarnymi
pannami, lub
podmiejskimi garkotłukami, które tylko o chłopach potrafią
rozmawiać.
Podsumowała je swego czasu Zosia Kajetańczykowa.
Więc ostatecznie czego chcę? Termin wysłania mebli się zbliża,
a kiedy
przywiozą sprawa stanie się jeszcze bardziej skomplikowana.
Zegar tyka,
czas upływa, a ja ciągle w rozterce. Nie mogę się zdecydować.
W końcu
wszystko już wydaje mi się fajne, tylko ten wiek. Jestem
już za stary na
starszą panią.
Niespodziewanie odezwała
się Kinga. Po długim rozstaniu umówiliśmy
się w kawiarence przy ulicy 10 lutego w Gdyni. Nie
poznałem. Dopiero gdy
podeszła, z radością przekonałem się, że ta śliczna, opalona
dziewczyna,
zupełnie niepodobna do wymizerowanej adeptki sztuki lekarskiej
z Gdańska,
to Kinga. Ta sama która "namówiła" do wyjazdu na Wybrzeże...
Zostawiła pracę w Gdańsku, życie za 700 zł, z tego 300 zł
za pokój, i
wyjechała w olsztyńskie, na wieś do Miłakowa. Tam w Wiejskim
Ośrodku
Zdrowia dostała nie tylko dobrze płatną pracę ale również
mieszkanie.
Życie na wsi służy, to widać.
Zmiana w wyglądzie ogromna. Skóra nabrała gładkości aksamitu,
a buzia bez
najmniejszego makijażu wygląda jak dojrzała brzoskwinia.
Spod jasnej
chmury "amerykanki" patrzą jasne oczy, a w nich ogniki: radości
życia i
lekkiej ironii. Jakże inna, a jakże ta sama.
Ogarnął mnie rozkoszny spokój, który zawsze odczuwałem w
jej obecności,
zamieniający wszelkie troski w szczęście trwania. Miłość
która jakby
przez ostatnie miesiące niewidzenia się przybladła, teraz
zgodnie z
przysłowiem: rozłąka miłości (tej prawdziwej) nie osłabia
lecz wzmaga,
powróciła z wielką siłą.
Kilka godzin upłynęło
niezauważalnie. Kinga była jedną z niewielu
osób z którymi się nie nudziłem. I to w czasie w którym płeć
nie
odgrywała dominującej roli. Było mi po prostu z nią dobrze.
W pewnym
momencie położyła rękę na mojej i powiedziała: Zbyszku co
będziemy się
miotać. Chcesz, to będziemy razem. Odłożyłam... dalej nie
słuchałem.
Doznałem olśnienia. Przecież tego cały czas pragnąłem. Nawet
nie zdawałem
sobie sprawy, że chcę tej miłości. To uczucie było głęboko
ukryte w
duszy. Podświadomie chciałem tego, tylko obawiałem się, że
nie spotkam
wzajemności. Zdawałem sobie sprawę z wątpliwej swojej atrakcyjności
dla
młodej lekarki. Wdowiec z dwojgiem dzieci. Bez perspektyw
finansowych,
wiadomo oficer - gołodupiec i życiowych - pilot. Wcześniej
czy później
się zabije. Ale teraz pozbyłem się wątpliwości. Byłem po
prostu
szczęśliwy.
Wydawało mi się, że to jest to na co czekałem. Że to jest
ta szukana
miłość. I czyż jest w życiu szczęśliwszy stan niż być zakochanym?
Dzień chylił się ku zachodowi. Kawiarnia pustoszała, a my
byliśmy w innym
świecie. W swoim świecie, świecie miłości. Rozterki rozpierzchły
się jak
poranne mgły.
Napisałem do Mili, żeby
nie przysyłała mebli bo wyjeżdżam służbowo,
brakowało mi odwagi żeby tak po prostu... Odpisała.
Zrozumiała, tylko prosi o przyjazd. Bo jeśli
nie mamy być razem, to
nie kupuje samochodu. Szkopuł zaś w tym, że facet nie chce
zwrócić
zadatku. Musi go więc podać do sądu , gdzie w sprawie będę
głównym
świadkiem. W tej sytuacji było oczywistym, że nie mogę jej
narażać na
straty, i muszę jechać.
Nie chciałem jednak zbliżenia między nami, a ponieważ bałem
się że
ulegnę, pamięć szaleńczych nocy jeszcze nie zwietrzała i
w ogóle trudno
mówić, że mam temperament żaby, wymyśliłem "dużą armatę",
syfa. Na dowód
nawet sobie obandażowałem.
W sądzie facet ani myślał o zwrocie zadatku: piętnaście
dwudziestodolarówek w złocie. Podczas mojego jesiennego u
niej pobytu
Mila chciała kupić nam samochód, Citroen BL 11. Napaliliśmy
się wtedy na
samochód bardzo. I już po próbnej jeździe byliśmy zdecydowani
nie
wysiadać, ale Mila nie miała gotówki. Przyniosła więc pończochę,
dosłownie, i odliczyła piętnaście złotych krążków jako zadatek.
Potem
przy zapłacie, monety miał oddać. Kiedy Mila zrezygnowała,
uważał że
zadatek przepada, że takie jest prawo.
I rzeczywiście, gdy po latach sprawdzałem, miał facet rację,
ale sąd
orzekł inaczej. Z jednej strony bowiem ja "wspólnik" oficer
-
występowałem w mundurze i moja towarzyszka pracownica handlu
uspołecznionego, a z drugiej zaś, jakiś facet bez stałego
zatrudnienia.
Sąd wziął pod uwagę sprawiedliwość społeczną, "oszczędności
całego życia"
i wyrok zapadł pomyślny.
Mila odzyskała zadatek i ucieszona nabrała takiego wigoru,
że niestety
nie obroniłem się. Nie pomogły zwierzenia o chorobie, bandaże
- przeszła
przez wszystko jak wulkan. Choroba, jakieś opatrunki? Nic
ja nie
obchodzi. Tym martwić się będzie jutro, a dzisiaj...
Wobec takiej nawałnicy nie pozostało mi nic innego jak postąpić
według
porzekadła: jak ma być gwałt, to niech chociaż będzie przyjemny.
Po
wszystkim przyznałem się, że chciałem ją oszukać. Niby uwierzyła
i czule
pożegnała. A jednak dostałem list z wyrzutami, że niepotrzebnie
na
badanie chodziła. Lekarz bowiem stwierdził, że jest zdrowa
jak rydz.
Tak więc przekonałem się, że miłość miłością ale zaufania
za grosz.
Poczułem żal, że jak w ogóle mogła uwierzyć, że mógłbym ją
zarazić tak
straszną chorobą. Ale jednocześnie zdałem sobie sprawę, jak
bardzo się
różnimy. Jak bardzo widzi mnie innego od tego za jakiego
sam się uważam.
To stwierdzenie różnicy charakterów, poglądu na świat, potwierdziło
słuszność mojej decyzji i uwolniło z błąkających się wyrzutów
sumienia.
Kinga zamieszkała ze
mną, jak mówiła, na próbę. O ślubie ani
myśleć nie chciała. Przyjeżdżała raz na tydzień, w sobotę,
z tej swojej
mazurskiej wsi i przez sobotni wieczór i pół niedzieli cieszyliśmy
się sobą
i życiem, jeśli nie miałem służby. Nie snuliśmy wielkich
planów na
przyszłość ale gorączka samochodowa i nas nie ominęła. Naturalnie
na
samochód mogła tylko Kinga zarobić, pracując na wsi. Ja ze
swoim
wynagrodzeniem około 1 800 zł, z czego 1 500 przekazywałem
Mamie na
utrzymanie chłopców, w ogóle się nie liczyłem.
Na papierosy z trudnością
wystarczało.
Był rok 1958. Drugi rok
po "październiku", po czternastoletnim
terrorze i władza trochę poluzowała. Zaprzestano masowych
aresztowań,
mordowań i wywożenia na Syberię patriotów walczących podczas
wojny w kra-
ju i za granicą z Niemcami. Pozwolono przywozić samochody
z
kapitalistycznej Europy marynarzom za symboliczne opłaty.
Na zachodzie
już zapanował powszechny dobrobyt, a co najważniejsze, motoryzacja.
Samochód stał się przedmiotem powszechnego użytku, ułatwiającym
życie i
czyniącym je radośniejszym.
W kraju "wolność październikowa" również poruszyła samochodowe
marzenia.
Rozpoczęto modernizowanie dotychczas wytwarzanej na Żeraniu
"pobiedy" i
produkcję dwóch małolitrażowych samochodów konstrukcji krajowej:
mikrusa
w Mielcu i smyka w Szczecinie. Oprócz tego opracowano nowy
model syrenki:
kabriolet sportowy, o nadwoziu z plastyku. Zaczynało się
coś dziać, ale
niestety szybko komitet centralny zgasił zapał. Po prostu
zakazał
produkcji. Mielec musiał produkować bojowe samoloty, a Szczecin
czołgi. W
innych dziedzinach komuniści już wcześniej zaczęli zamrażać
odwilż.
Wspominałem już o tym.
Ale narazie jest wiosna
1958 i pęd do samochodów straszny.
Błyskawicznie rozwinął się marynarski import starych zachodnich
samochodów i ulice Trójmiasta zapełniły się krążownikami
szos,
najdziwaczniejszych marek i kształtów. Ceny samochodów używanych
gwałtownie spadły. Taką Citroenę BL 11, za którą od Mili
chciano 70.000,
teraz można było kupić za 30.000.
Bardzo chcieliśmy mieć
samochód. Tym bardziej że Kinga odłożyła
dwadzieścia tysięcy i można już było szukać okazji. Okazję,
jak nam się
wydało, znaleźliśmy w gazetowym ogłoszeniu: "Tanio sprzedam
samochód
marki Pontiac de Lux - Błonie koło Warszawy." Pontiac, piękna
limuzyna,
widziałem w kinie. Kinga wzięła pieniądze ja pistolet i pojechaliśmy.
Podróż była uciążliwa. Najpierw do stolicy, potem przesiadka
na
podmiejski do Błonia. Tam jeszcze ze dwa kilometry pieszo
piaszczystą
polną drogą, zanim trafiliśmy pod wskazany adres. Właściciela
chwilowo
nie było ale przez szpary we wrotach stodoły można było dojrzeć
pobłyskujący w mroku obły, a potężny kształt wehikułu. Wreszcie
zjawia
się właściciel i w pełnym dziennym świetle oglądamy automobil.
Jest to
szeroka, sześcioosobowa, trzy osoby swobodnie obok siebie,
kolumbryna,
długości małego autobusu. Wóz z lat czterdziestych, wysoki,
obszerny,
śmiało można wsiadać z cylindrem na głowie.
Kinga coś się nie zachwyca, spodziewała się bardziej nowoczesnej
machiny, ale mnie sie podoba. Sam silnik budzi respekt. Ogromny,
ośmiocylindrowy, wypełnia ogromną przestrzeń pod długachną
maskę po
brzegi. Podnosisz klapę, a tam samą maszynerię cały dzień
można oglądać,
a do tego cena przystępna. Trzydzieści tysięcy, do targowania,
żebyśmy
się nie zrażali.
Więc próbna jazda. Właściciel wyciągnął potężną korbę z sąsieku
przy
której korba od Zis 5 wydawałaby się filigranową zabawką
i zaczął kręcić.
Dzień nie był upalny ale wysiłek musiał być duży, bo wkrótce
pot mu
wystąpił na skroniach, zasapał się i przestał.
- Akumulator trochę się rozładował, zawsze palił od pierwszego
razu, nie
wie co mu sie stało - wyjaśniał.
Żona wyniosła chłodnego mleko. Popijał i głośno rozważał;
- Może by konia od sąsiada, zaciągnąć.
Milczeliśmy. Kinga coraz chmurniejsza, ja jednak nie tracę
entuzjazmu.
Nie pali? O wa, wielkie piwo. Nie takie nie zapalają. Pokręci,
a nawet
jakby koniem, ale za to gdy zapali. Silnik jak w czołgu,
ze dwieście
KM, leciutko. I tylko trzydzieści do targowania. Taka limuzyna.
Okazja. Żebym nie wstydził się King, sam bym chwycił za korbę.
Popiwszy
mleka, właściciel chwycił znowu krzepko za korbę. I o dziwo
raz tylko
przekręcił, a pod maską coś zagrzechotało, zastukało dźwięcznie
jak
żelazo na kowadle. Z rury z hukiem pękającego granatu wyleciał
kłąb
smrodliwego dymu i silnik zaskoczył.
Stopniowo, w miarę jak się rozgrzewał, stuki ucichały, a
grzechot
przechodził w równomierne warczenie. Dym wychodzący z tłumika
zrzedł w
cienką, prawie niewidoczną smużkę, a myśmy się cieszyli że
chodzi. To
znaczy ja i właściciel. Kinga nie podzielała naszego entuzjazmu,
odwrotnie, zasępiła się jak niebo przed burzą gradową, ale
nic nie
mówiła.
Wsiedliśmy. Ja obok kierowcy, żeby jednocześnie przypasować
się do jazdy,
bo nawet przez chwilę nie dopuszczałem myśli, że będziemy
do Gdyni wracać
pociągiem. Kinga z tyłu, na szerokiej, skórzanej kanapie
jak w salonie u
cioci i ruszyliśmy. Jedziemy polnymi drogami, trochę też
polem, trochę
łąką. Samochód jak traktor powoli ale skutecznie pokonuje
przeszkody.
Miedza, rowek chyba nawet bagno by sforsował swoimi baloniastymi
oponami.
- No fajnie, mowię, ale może by tak na szosę, szybkości wypróbować.
- Dobrze, godzi się właściciel, a mnie ciarki po plecach,
bo jak te osiem
garów zawyje, koniec świata, dobrze żem do szybkości przyzwyczajony.
Wjeżdżamy na szosę, ale samochód toczy się dalej z szybkością
statecznego
Ursusa.
- Nie można szybciej, pytam?
- Można, potakuje głową i wrzuca trzeci bieg, najwyższy,
ale wóz
nieznacznie tylko zwiększa szybkość.
- Daj pan gazu do dechy, chyba nie pofruniemy - wciskam się
w fotel
oczekując nie lada emocji. Właściciel wzrusza ramionami.
- Do dechy? Czemu nie, proszę bardzo.
Widzę jak nogą dociska pedał do podłogi i czuję wzrastającą
wibrację
silnika, ale samochód jak toczył się z szybkością 35 miles
tak się i
toczy. Nie ma najmniejszej ochoty ruszyć szybciej.
- Szybciej nie pojedzie? - dopytuję się.
- Nie. On szybciej nie jeździ, ale po co panu szybciej? 35
miles to
przecież zupełnie wystarcza, to szybkość bezpieczna.
Kpi czy wariat. Trudno powiedzieć. Z optymistycznym uśmiechem,
z
wyprostowanymi rękami jak rajdowiec, kręci ogromnym kołem
kierownicy
zadowolony że jedzie. Na szczęście przybrał trochę gazu i
limuzyną
przestało trząść. Wysiadamy. Kinga wściekła, we włosach pełno
słomy.
Sięga po lusterko i wyciąga źdźbła. Zaskoczony pytam właściciela
skąd to?
- A to nic takiego. Między przednim a tylnym siedzeniem jest
w podłodze
potężny otwór. Luk, jak mówi właściciel. Jakby się uparł
można by dorobić
klapę, ale tak nawet lepiej, większa wentylacja.
Potakuję, bo rzeczywiście można by dorobić, i po krzyku ,
ale błyskawice
w oczach King odbierają mi głos. Przeczuwam czającą burzę
i entuzjazm
ulatnia się bez śladu. Teraz chcę już tylko jak najszybciej
przerwać
transakcję. Rzucam więc cenę według mnie nie do przyjęcia:
dwadzieścia
tysięcy i rozglądam się czy nie poszczują nas psami, ale
nic sie nie
dzieje. Właściciel jakby przygotowany mówi spokojnie:
- Dacie państwo dwadzieścia pięć, ale gotówką i samochód
jest wasz.
Kinga coraz bardziej zniecierpliwiona nie wytrzymuje.
- Koniec targu, nie mamy tyle pieniędzy. Mamy tylko dwanaście
tysięcy.
Chodź, idziemy na pociąg.
Ale nie doceniła wlaściciela Pontiaca de Luxe. Ten jakby
tylko na to
czekał.
- Zgoda, dacie państwo dwanaście gotówką, a resztę przyślecie
ratami.
- Nie, stanowczo za drogo, Kinga chwyta mnie za rękę i szepcze:
uciekajmy.
- Poczekajcie jeszcze, dogadamy się - woła za nami właściciel
ze łzami w
oczach. Cóż ja z nim będę robił. Trudno, moja strata. Dajcie
te dwanaście
tysięcy gotówką i możecie odjeżdżać. Nie może powstrzymać
łez, które już
jawnie zaczynają spływać po policzkach.
Zaczynam się wahać. Zatrzymuję się.
- Wiesz co, może weźniemy? Szkoda mi go. Popatrz jak płacze.
Kinga jednak jest nieubłagana.
- Dość tego, chcesz żebyśmy potem oboje płakali? Zastanów
się. Idziesz na
pociąg?
Och jak dobrze jest siedzieć w miękkim przedziale, nie martwić
się o
korbę, czy konia, myślałem z wdzięcznością patrząc na drzemiącą
Kingę.
Samochodowa gorączka
jednak nam nie przechodzi. Kinga pracuje jak
mrówka, od świtu do zmroku. Pieniędzy już jest 30.000. Uważamy
że dużo,
można już coś porządnego kupić. I jak na życzenie jest ogłoszenie
z
Gdańska: "Państwowe przedsiębiorstwo sprzeda drogą przetargu
samochód
osobowy BMW, cena wywoławcza 14.500 vadium 1.450 zł. Tanio.
Jeśli nawet przyszłoby nam zapłacić za ewentualny remont
z dziesięć
tysięcy to za 24 tysiące mamy samochód jak nowy. BMW, marka
też się
liczy.
Jedziemy w czwórkę. Ja, Kinga, Inek Szelągowski i przygodnie
spotkany
kierowca taksówki w charakterze eksperta. Na placu przedsiębiorstwa
stoi
BMW 360. Trochę stara, wyprodukowana w 1936 ale jeszcze pełna
wdzięku
limuzyna. Co prawda wdzięk, gdy się zbliżyć na pięć metrów
znika, jak u
przechodzonej kurtyzany ale pozostaje marka. Sześcioosobowa,
sześciocylindrowa limuzyna to brzmi dobrze. Czarna, błyszczy
się i
chociaż gdzieniegdzie spod pasty wyglądają rdzawe plamy i
skóra na
siedzeniach postrzępiona a wnętrze przesiąknięte nieprzyjemnym
zapachem,
zapachem staroci, to jednak wygląda o wiele lepiej niż amerykańska
torpeda Pontiac de lux w Błoniach. Kupujemy.
do 12 gdy
Koniec cz I