Po powrocie do Tomaszowa bardzo uważałem żeby się z czym nie
wygadać, a szczególnie że byłem w Komarowie i widziałem się z Z. Nawet
panu Piwowarskiemu nie powiedziałem, zresztą o nic nie pytał. Bez słowa
napisał do szkoły usprawiedliwienie za dwa dni nieobecności które, w razie
czego, miało usunąć wobec mnie wszelkie podejrzenia. Wszystko wróciło do
poprzedniego rytmu życia. Jakby nic nie zaszło. Jedynie zmieniło się coś
między Danką i mną. Kiedy teraz patrzyłem na nią, przypominało
mi się gorące, pulchne ciało Jasi, i być może w moim wzroku
dostrzegała coś, czego przedtem nie widziała. Bo rumieniła się, traciła
pewność siebie i machinalnie poprawiała włosy gestem kobiety, która stara
się podobać mężczyźnie. I w ogóle zaprzestała drwin i wygłupów szczeniackich,
a zaczęła traktować mnie poważniej. Wydawało mi się, że zauważam
niekiedy w jej oczach jakby cień podziwu, zainteresowania.
Kiedyś w przypływie jakiegoś nastroju zaproponowała mi naukę
tańca, ale gdy zdziwiony pokręciłem głową, zmieszała się i
zaczęła przepraszać, że zapomniała o tym, że moja mama... Po czym
spojrzała mi tak serdecznie w oczy, że omal się nie zakochałem. Danka pozostała
w pamięci ze swoją ulubioną piosenką, której refren brzmiał
jakoś tak... " z białych tyrolskich chat...". Jej zachowanie w stosunku
do mnie trochę dziwiło, ale tłumaczyłem sobie, że podobno dziewczyny
wyczuwają, kiedy chłopiec staje się mężczyzną, a ja po nocy
z Jasią byłem przekonany, że nim zostałem więc może dlatego?
A może dlaczego innego? Nie dociekałem. Wszystko co teraz robiłem,
uczyłem się, flirtowałem, było powierzchowne. Duszę bowiem wypełniały
tylko dwa uczucia: współczucie i modlitwa za mamę, i coraz
niecierpliwsze oczekiwanie na wyjazd. Czułem się jak podróżny na
dworcu, czekający tylko na sygnał odjazdu. I pewnego lutowego wieczoru
sygnał nadszedł.
Oglądałem właśnie w kuchni pierwsze w życiu półroczne świadectwo
gimnazjalne - nie było zbyt chwalebne - gdy pukanie do drzwi. Po chwili
w ciemnym prostokącie stanął, wysoki chłop, w długiej burce
z kapturem, podobny do kapucyna, z batem w ręku. Ukłonił
się, i zapytał o mnie. Potem powiedział cicho, ale i tak gospodarze
słyszeli, że panią komendantową zwolniono z więzienia i mam z
nim zaraz jechać. Sanie czekają.
- Dokąd - zapytałem.
Ale on spojrzał po obecnych w kuchni i powiedział tylko, żebym się
pospieszył, bo konie marzną. I po chwili dodał, że nie ma czasu, bo noc
lutowa może być za krótka. Zabrzmiało to jak szyfr. Nie zrozumiałem, ale
nic więcej nie mówił. Pani poczęstowała go herbatą, więc siorbał w milczeniu.
Pożegnałem się serdecznie z wszystkimi nawet z Danką, która
wzruszona chwilą mocno pocałowała w usta. Potem już w saniach
kiedy zaciął konie i ruszyliśmy odwrócił się do mnie
i rzucił.
- A wie panicz, że umarła Janka Oliska. Na zapalenie opon mózgowych.
Janka Oliska? Wydało mi się, że się przesłyszałem. Niemożliwe. Ale
to była prawda. Jakby strzała ugodziła w serce, słabo mi się zrobiło. Janka,
koleżanka, stryjeczna siostra Oliskich, moja dziecinna miłość,
nie żyje? Już jej nie ma? Zawsze miała kącik w moim sercu, uważałem się
trochę za jej rycerza i obiecywałem sobie, że jak dorosnę... A teraz jej
nie ma. Przypomniał mi się jej nieśmiały pocałunek w policzek, kiedy
rozjeżdżaliśmy się. Mieliśmy wtedy po czternaście lat i wyrastała na
śliczną dziewczynę. Miała piękne, niebieskie oczy i kręcone, murzyńskie
włosy. Teraz już nie ma jej i nie będzie, moich marzeń też. Już nigdy...
Śmierć to chyba jedyna sytuacja w której słowo nigdy znaczy naprawdę
"nigdy". Siedziałem w smutku i wydawało mi się, że jadę na pogrzeb. Ale
pogrzeb już dawno się odbył i Janka dawno już w ziemi. A wokół bezgwiezdna
i bezksiężycowa noc. Ciemna i nieprzenikniona. Rozgorączkowane czoło chłodzą
płatki mokrego śniegu. Ból serca tępieje, chowa się gdzieś
głęboko w duszy...
- To dobrze że pada - mówi woźnica - mróz będzie lżejszy.
Konie biegną lekko, cicho, nie chrapią, tylko czasem któryś puści
bąka - popasały niedawno. Omijamy Tomaszów okólnymi drogami,
tak bezpieczniej. Zanurzeni w granatową, bielejącą śniegiem przestrzeń,
tracimy poczucie czasu. Wydaje mi się, że tkwimy w bezruchu,
jedynie miarowy stukot orczyków przypomina, że czas biegnie,
zabiera z sobą bezpowrotnie teraźniejszość. I Janka, unoszona
jego nurtem odpływa coraz dalej, i dalej... Smutno mi.
Nie wiedziałem dokąd mam dojechać. Woźnica też nie wiedział. Znał
tylko wioskę do której miał zawieźć, ale gdzie mam pozostać nie wiedział.
Dla bezpieczeństwa. Mechanicznie zacząłem myśleć o opuszczonej szkole,
i nagle zdałem sobie sprawę, że to już tylko wspomnienie, że
z każdą minutą nie tylko oddalam się od Tomaszowa lecz również
od tamtego życia, świata. Tamta czasoprzestrzeń w której były: lekcje,
Kazik, Janka, przestała dla mnie istnieć. Zniknęła jak i oni.
Za kilka godzin zniknie i Możdżeń, a pojawi się... jeszcze nie wiem jak
się będę nazywał... Ale na to jeszcze jest czas. A tymczasem sentymenty
muszę usunąć z serca i okazać się mężnym i twardym, godnym
swojej mamy. Czarna noc nie straszna, nie obca. Jak dobra opiekunka przyjaźnie
otula ciemnością, chroni przed niebezpieczeństwem. Więc naprzód!
Tamtej śnieżysto-mroźnej nocy opuszczając Tomaszów, pożegnałem
Komarów na zawsze.
1
Po 50 latach, w kwietniu 1990 komuniści przyznali się w końcu że
to nie hitlerowcy ale oni wymordowali polskich oficerów. Nazwisko
Śp. Ojca znaleziono na liście obozu w Ostaszkowie na stronie
152 pod pozycją 90 udostępnionej dopiero w 1993r. Został zamordowany przez
Sowietów 15.04.1940, a Jego szczątki spoczywają w Miednoje.