odc.16  Koniec Pętli.

W czerwcu Wandeczki Imieniny. Dokuczają różne bóle, ale jest okazja   rozrywki, zapomnienia. Tym bardziej że kupiliśmy serwis do kawy.   Niewielki dzbanek i maciupeńkie filiżanki, białe z wymyślnym fryzem.   Takie małe, bo to proszę państwa do mokki. Nie dużo wiedziałem co to za   mokka, inna to kawa, czy inaczej parzona, bo poza szyldem nad jedną   knajpą "Kawiarnia Mokka" nic więcej o mocce nie wiedziałem. Wanda też.   Ale przecież sprzedawczyni się nie przyznam, a serwis się podobał i był   niedrogi.   Wanda aż się pali "wydać przyjęcie". Nie urządzić imieniny, lecz   zaprosić na party z okazji Imienin. Ta semantyczna różnica ma oznaczać,   że nie będzie siedzenia rzędem za stołem i na komendę wychylania toastów,   pod schabowe z kapustą, lecz urządzony barek i na stojąco popijanie,   zakąszanie niewielkimi, przygotowanymi "koreczkami". Każdy ma wziąć   kieliszek w rękę, naturalnie z koniakiem - gruzińskim. Upić troszeczkę i   zakąsić koreczkiem z sera lub wędzonego dorsza i chodzić i rozmawiać.   Ma to być przełom w tradycyjnym świętowaniu. Miło kulturalnie i bez   ochlajstwa. Jedyny szkopuł to salon. Nasze pokoje w ogóle nie mogły być   brane pod uwagę. Można w nich było zmieścić najwyżej sześć osób i to na   siedząco. Z pomocą przyszedł Bill. W jego kawalerskim mieszkaniu narożny   pokój od biedy mógł spełnić wymagania party.   Wanda szykuje więc ciastka, kawę i koniak. A ja nie mogę się powstrzymać,   że do drobnomieszczańskiego stylu brakuje jeszcze tylko cygar, lorgon i   plotek... Ale ona znowu swoje, żebym nie obrzydzał, bo tych oficerskich   ochlajów: wóda, kiełbasa i ogórki ma dość i najwyższy czas zacząć się   kulturalnie bawić. Wypełniać czas interesującą rozmową, a nie rzyganiem.   Milknę. Nie bardzo jest zdrowa i w "stanie", więc na specjalnych prawach.   Nie spieram się, niech jej będzie.   Goście dopisali. Byli więc: Bill, Lewek, Gienek Duk z żoną Haliną,   tą którą wypisałem Gienkowi listami z podchorążówki. Naturalnie nie   wiedziała, że to ja jestem tym za którego listownie zgodziła się wyjść za   mąż. Obojętnie patrzyła na mnie, jak na kolegę. Przyszli też "zesłańcy":   Franek Piwecki świeżo przysłany z Warszawy ze sztabu DWLot w "sołdaty",   Zdzisiek i Staszek ofiary miłości, leczone w szpitalu wojskowym w   Poznaniu. (Co tydzień punkcja w kręgosłup i leżenie dwanaście godzin   sztywno na gołych deskach, duża cena za błysk rozkoszy.) Kiła leczona nie   jest zaraźliwa w towarzyskim obcowaniu, to wiedziałem, ale musiałem   okazać wiele silnej woli by podać rękę. Głupie to i nieracjonalne, trudno   jednak było mi się przemóc. Nie wiem jakbym się czuł gdyby mnie to   "szczęście" spotkało, ale natury ludzkiej nie zmienisz. Bardzo się   pilnowałem, żeby broń Boże nie pomylić kieliszków, co w naszym   towarzystwie nie było rzadkością. W ogóle czułem wstręt i nawet alkohol   go nie przezwyciężył.   Przyjęcie udało się nadspodziewanie. Do dzisiaj widzę z   mikroskopijną filiżanką w ręku Zdziśka Matyję i Hanię Dukową, o pełnej   buzi. I półmrok i dym z papierosów. I wszyscy stoimy przy stole, a na   stole z boku ciastka, kawa, koniak w równie jak filiżanki miniaturowych   kieliszkach.   Miał być brydż, ale któryś w kuchni otworzył butelkę czystej i po cichu,   żeby Wandzie nie psuć przyjemności, odwiedzamy to przytulne   pomieszczenie. Flaszka stoi obok zlewu i od razu można popić wodą. Wódka   czysta ma powodzenie bo nie śmierdzi jak gruzin i tak miło rozlewa się po   żołądku. A jeszcze odkryto w szafce miesięczny przydział Bila puszek   wegorza  w oliwie, zakąska wysmienita . Więc w końcu pełna koncetracja   nastapiła przy czystej a brydż stracił kompletne zainteresowanie.   Na zakończenie kiedy koniak i wszelką wódę zza pazuch mili goście wypili,   ciastka i węgorze Bila zżarli, imieniny się zakończyły. Wszystko odbyło   się spokojnie, wesoło i nikt nawet się nie porzygał.   A Wandeczka obcałowywana po rączkach na pożegnanie "co za urocza   gospodyni" i obsypywana wymyślnymi komplementami w rodzaju: "och żeby nie   Zbyszek, to zakochałbym się od pierwszego" ...była w siódmym niebie. Ja   też. A kiedy po powrocie do domu na dobranoc całowałem jej błękitne oczy   wydawało mi się, że znalazłem się w sytuacji o której marzyłem. Mam   kochaną i kochającą piękną żonę, niedługo będzie dziecko, Wandeczka   wyzdrowieje i skończy się moje rozdarcie, między duszą a ciałem. A   czekają nas lata życia spokojnego, szczęśliwego.   Z początkiem lata przysłano do jednostki kilku oficerów, słuchaczy   z Akademii Sztabu Generalnego Armii Czerwonej w Moskwie. W czasie wakacji   mają wylatać po kilka godzin, obowiązkowy roczny nalot by zachować normę   lot. Przeważnie instruktorzy ze Szkoły (uciekają od harówki gdzie się   da). Werbowani byli wtedy kiedy i mnie namawiał Sztos. Wśród nich, mój   pierwszy instruktor z UT-2, Witek Zawistowski.   Mówi, że jest bardzo fajnie. Dwa razy w roku bezpłatny przejazd do kraju   i można przywieść co się chce, bez kłopotu. Wojskowych nikt nie sprawdza.   Najlepiej zarabia się na motocyklach. Tam kosztuje 2.000 zł a tu wyrywają   za 10.000 zł. Witek też przywiózł Iż-350. W kraju motocykle tylko na   talony. I to tylko małe, do 125 cm SHL i WFM, czasami jakiś import Jaw z   Czechosłowacji 250, 350.   Zazdroszczę tych lśniących motocykli i zaczynam żałować, że w 1953   odmówiłem wyjazdu. Człowiek jednak ma krótką pamięć. Dopiero po chwili   uświadamiam sobie, że w lotnictwie jestem teraz jakby z łaski... I   powinienem cieszyć się, że wtedy nie pchałem się na Akademię. Bo chociaż   teraz   jestem nieczysty, niższej kategorii obywatelem-oficerem to jednak jestem,   latam i żyję. A mogło by teraz po prostu mnie nie być.   Wspominamy z Zawistowskim Świdnik. Świdnik teraz to już nie ten   Swidnik z naszych czasów. Nie ma pagórków i lasków. Nie ma pięknej łąki   na której samoloty i polne myszy żyły w symbiozie. Za to są olbrzymie   hale, hangary, asfaltowy pas startowy i pierścień betonowych wieżowców.   Wszystko wybudowano w tempie imponującym. Trochę nam smętnie za starym   ale należy się cieszyć, że zamiast kilkunastu śmierdzących obornikiem   wiejskich chałup stoi teraz całe miasto. Socjalistyczne miasto. Serce   rośnie, ale smętek pozostaje.   Zawistowski czasami bierze na swojego Iża. To Wandę, to mnie. Powarczy to   w te, to we w te, a nam w duszy się lęgnie pragnienie. Gorączka   motocyklowa. Jak by to było dobrze tak sobie pojechać, na przykład do   miasta na zakupy, albo do lasu, na jezioro... Inne życie. Och, mieć   motocykl. Spać nie możemy. Ale to tylko marzenie. Nawet bez wiary w   spełnienie.   Talonów niewiele i pieniędzy brak. Pułk dostał tylko dwa: na WFM Stasio   Halerz i SHL Antoś Łącki. Taki talon to z miejsca dwa tysiące zł zarobku.   SHL kosztuje na talon 3200 zł, a z drugiej ręki 5500 zł. (Moje   uposażenie, nawigatora eskadry, etat majora z dodatkami za klasę i loty w   trudnych warunkach to około 1500 zł + wyżywienie obowiązkowe w kasynie.)   Żeby tak dostać dwa talony, jeden sprzedać to za drugi można by coś   kupić.   Kajetańczyk znalazł gdzieś w stodole Zindappa Sacharę, pamiątkę po   Afrikakorps. Chłop go oddał za litra, bo i tak na benzynę by nie wyrobił.   Pojemność 1.500 cm, bak na 20 l, ale pali bardzo dużo: 10 l na 100 km.   Przerobił go więc na lotniczą naftę. Na benzynę tylko uruchamia, jak   Agatę i o paliwo się nie martwi. Jeździ z Zosią i nie tylko. Autobus w   niedzielę nie kursuje, więc któraż nie skusi się na niedzielną majówkę,   zamiast siedzieć w domu i patrzeć jak chłop przeżywa kaca po sobotnim   chlaniu. A my jesteśmy skazani na nudne świąteczne spacery wokół trzech   bloków.   Jednym słowem nie ma teraz dla nas życia bez motocykla. I w takim   momencie ktoś mi mówi, że jest NSU-200 do sprzedania. W dobrym stanie i   tanio. Gdzie? W Wrocławiu. Kto sprzedaje? Lenkiewicz. Mój stary   pośrednik. To on zaopatrzył mnie swego czasu w radio, motocykl. Mamy   odłożone dwa tysiące, i co tu się namyślać? Że używany, że może lepiej   poczekać na talon, zawsze co nowy to nowy. Na co czekać? Tłumaczę   Wandzie. Za NSU używanym, nowy SHL może tylko dymek powąchać.   Łapię pierwszy samolot do remontu do Wrocławia, pieniądze za pazuchę i   start. Po osiemnastu minutach ląduję na swoim starym lotnisku. Kołuję pod   hangar remontów, a tam już Lenkiewicz czeka z motocyklem. NSU błyszczy   czarnym świeżym lakierem, połyskuje nilklem, jest śliczny. "Kupiłem" go   zanim przystąpiłem do targu.   Zresztą co to był za targ. Nie mogłem się doczekać chwili kiedy go   dosiądę, a te umowy, papierki to tylko zbędne przeszkody. Nie   powstrzymała mnie nawet rada samego Lenkiewicza, żebym raczej do Poznania   jechał   pociągiem, a jego nadał na bagaż. Co on tam wie. Pewnie się boi jeździć.   Byłem w takim stanie, w którym pragnienie bierze się za rzeczywistość.   Nic więcej się nie chce wiedzieć.   Znalazł się też Antek Jasiński,"etatowy doradca":
- Maszyna jak lustro. Tylko gaz do dechy i do przodu. Zobaczysz co to   znaczy NSU. Wszystko tałatajstwo z Żerania zostawisz po drodze. Najwyżej   co pięćdziesiąt kilometrów staniesz, piwo wypijesz, silnik ostygnie i   dalej.   Słuchałem pilnie rad, bo moje dotychczasowe doświadczenia jazdą   motocyklem ograniczały się do dwóch ósemek na pierwszym biegu (włączonym   do tego przez Kazika Wachnickiego) na egzaminie i potem te słynne   dziesięć metrów z Wandą... też przy pomocy Antka.
- Acha - przed samym odjazdem przypomniał sobie jeszcze Lenczewski.
- Trzymaj na dużych obrotach bo akumulator siedzi, a prądnica słabo   ładuje.
- Dobra. Schowalem czapkę do teczki i hajda, bo już późne popołudnie.   Kiedy już mieli mnie pchać wcisnął mi jeszcze kawałeczek metalu.
- To klinik jeśli ci się wyrobi to wiesz...  - Pewno że wiem - kiwnąłem głową, chociaż nic nie wiedziałem. Nie mogłem   się doczekać kiedy ruszę.     Nareszcie usadowiłem się w siodełku, obaj solidarnie zaczeli mnie pchać i   puściłem sprzęgło. Silnik zawarczał, na dużych obrotach i motocykl zaczął   się toczyć. Jedzie, jedzie, naprawdę jedzie. Myślałem że ulecę z radości.   Nieprzytomny przejechałem miasto i wypadłem na szosę Trzebnicką. Teraz   pomyślałem, pełny gaz, niech NSU pokaże co potrafi... Silnik zawarczał   jak samolot, ale szybkość się nie zwiększyła. To nic, pocieszałem się,   świeca się przepali, nabierze szwunku.   Wiatr rozwiewa włosy, łagodne wieczorne powietrze wyciska łzy, a ja mknę   pustą szosą, szczęśliwy.   Na przedmieściu Trzebnicy zaczął strzelać w rurę i podskakując zwalniać.   Na manetkę gazu w ogóle nie reagował. W końcu zadzwonił jakimś żelazem,   stanął. Obejrzałem silnik ale niczego nie zauważyłem. Dopiero gdy   nacisnąłem na starter, koło zamachowe luźno się zakręciło. O, chyba   klinik, przypomniałem sobie, że coś mi wciskał, gdy ruszałem. Wymacałem w   kieszeni maleńki skośny kawałek metalu. Jest ale co dalej, ja nawet   śrubokrętu nie mam. Rozejrzałem się.   Szosa pusta, do najbliższych domów z pół kilometra. Nie ma innej rady,   trzeba pchać. Słońce już zachodziło kiedy dopchałem moje cudo pod furtkę   pierwszego z kraja domku. Zaraz wyszła babinka. Obserwowała widać   wcześniej na szosie.
- Babciu - zwołałem, nie ma u was jakiego chłopa?
- A nie ma, pokręciła głową.
- Pożyczcie jakich obcęgów albo klucza.
- U mnie nie ma, ale tam - babinka wskazała ze trysta metrów dalej   stojącą chałupę - u Frankowej dostaniecie.  Nogi bolały, podniecenie minęło i poczułem się bardzo zmęczony.   Najchętniej wyciągnąłbym się w rowie na trawie, ale dzień się kończył i   trzeba było się śpieszyć. Zostawiłem motor i powlokłem się do tej   Frankowej. Baba na schwał, z typu żołnierek co to same wszystko potrafią.   Potrząsnęła wyrozumiale głową i wysokopodpiętym biustem i zaraz wyniosła   klucz i kombinerki.
- Niech pan przyprowadzi motocykl tutaj, będzie pany wygodniej.   Podziękowałem. Nie miałem sił. Ledwo dysząc zdjąłem osłonę i założyłem   nowy klinik. Zaniepokoiło mnie jednak, że ośka na której osadziłem na   kliniku koło zamachowe była jakby lekko zdecentrowana. W takiej sytuacji   każdy klinik po kilkunastu kilometrach ma prawo się skruszyć. Ale coż   miałem robić. Może wytrzyma do nocy, a wtedy będe już w domu - myślałem   naiwnie, przyzwyczajony mierzyć odległości samolotem.    Zapalił a ja nie zmniejszając obrotów żeby nie zgasł, rzuciłem w   przelocie narzędzia uczynnej kobiecie i na trasę. Drogi jednak ubywało   powoli i robiło się coraz ciemniej. Zapaliłem reflektor ale on tylko   pyknął dymkiem i zgasł, jak się okazało na wieki. O tej porze na   szczęście szosa była pusta i dopóki odróżnialem jezdnię od rowu mogłem   jechać. W końcu jednak doszedłem do przekonania, że i tak dzisiaj do domu   nie dojadę i muszę gdzieś przenocować. Zatrzymałem się i wśród ciemności   skierowałem się w kierunku szczekania psa. Zapukałem delikatnie w szybę   jakiejś chałupy od strony szosy. Ciemno, cisza. Zapukałem jeszcze raz.   Zupełny bezruch. Nawet pies na podwórku ucichł. Popchałem się do drugiej   chałupy majaczącej opodal w ciemności. Też do szyby i delikatnie puk,   puk.   Zza ciemnej szyby męski ochrypnięty głos:  -  A idże pan do jasnej cholery, tu nikt pana na nocleg nie wpuści. A   kiedy powiedziałem że jestem oficerem i co mi się przytrafiło, odpowiedź   brzmiała:  - Jakżeś pan oficerem do idź na milicję, swojego pewnie przenocują.   I to było wszystko co z ciemnej chałupy usłyszałem. Nie pomogły   prośby chociaż o łyczek wody, głos już się więcej nie odezwał, za to psy   jakby na komendę się rozdarły jazgotliwym szczekaniem.   Zrezygnowany wróciłem na szosę. Powoli pchałem motor. Wzeszedł księżyc i   wyczarował z granatowej nocy tajemniczy srebrny świat, pełen cieni,   półcieni. W potokach księżycowego światla, wszystko się srebrzyło:   blaszane dachy, szyby w oknach, kałuże w obejściach. Mnie jednak daleko   było do podziwiania piękna tego nocnego krajobrazu. Pchałem motocykl po   świetlistej księżycowej drodze pośród wściekłego ujadania Burków i   wypatrywałem schronienia. Wszystkie domy jednak były ciemne jak wymarłe   zamki. Dopiero kiedy upchałem ze trzysta metrów i zmęczony zrezygnowałem   z dalszego wysiłku, niech się dzieje co chce, kładę się do rowu, nagle   odróżniłem spośród chat murowany budynek z wysokim poddaszem. Dom stał w   niewielkim ogrodzie ogrodzonym siatką metalową, a na płocie czerwona   tabliczka: Posterunek Milicji.   Otworzyłem furtkę i wprowadziłem motor na podwórko. Podszedłem do drzwi-   zamknięte. Zagrzmociłem pięściami, przeświadczony że musi ktoś przecież   być, ale nikt się nie odezwał. Cisza. Pełen rezygnacji usiadłem na   betonowych schodkach. Co robić? Północ już minęła od schodków w tyłek   ciągnie... Załomotałem jeszcze raz, aż echo w noc poszło, a ja się   zaniepokoiłem, że w końcy wypali jaki mołojec z KBK zanim zdążę   wytłumaczyć, ale echo ucichło i nikt nie wypalił. W dalszym ciągu cisza.   Przypomniałem sobie o wytrychu w kieszeni, który służył w jednostce do   otwierania różnych pomieszczeń służbowych.   Co mi mogą zrobić, pomyślałem otwierając nieskomplikowany zamek. Jak   przyjdą rano to wytłumaczę. Powoli wszedłem na dyżurkę. Zapach tuszu i   pluskiew. Typowy "urzędowy" zapach dla pomieszczeń niższych jednostek   administracji państwowej. Przeszedłem do drugiego pokoju. Duże biurko,   seif pancerny i szerokie drewniane ławy pod ścianami, wyraźnie gabinet   władzy. Pusto, cisza. Następne drzwi zamknięte na klucz otworzyłem   wytrychem. W drewnianym stojaku zamkniętym na kłódkę cztery karabiny.   Obok rower i cztery długie, grube kożuchy, w jakich czuwają nocne stróże.   Ucieszyłem się z tego znaleziska. Wybrałem dwa najczystsze i położyłem w   gabinecie na ławie. Potem wyjąłem z torby rowerowej kombinerki i klucz do   śrub. Nagle zauważyłem schody na poddasze. Wszedłem nimi do góry ale   drogę zagrodziły zamknięte drewniane drzwiczki z nieheblowanych desek.   Przyłożyłem ucho i usłyszałem chrapanie. Dobra jest pomyślałem.   Nareszcie. Zastukałem energicznie. Ale nic, tylko nadal chrapanie w   jednolitym rytmie, odezwały się za to krzykliwie kury. Spróbowałem   jeszcze raz, mocniej. Bez zmian. Regularne chrapanie, kury tylko drą się   jakby lisa poczuły. Machnąłem ręką i zszedłem na dół. Zamknąłem   zbrojownię na klucz i rozłożyłem na ławie otulając kożuchami.   Obudził mnie gorący promień słońca. Na zegarku dochodziła piąta.   Czułem się rześki, wyspany, aż dziw że tylko po trzech godzinach. Na   dworze trawa w srebrzystej rosie, krowy porykują idąc na pastwiska, kury   gdaczą, gęsi gęgają - sielanka. Przeciągnąłem się z lubością. Zapomniałem   o wczorajszych kłopotach, braku pieniędzy (nie mialem ani złotowki -   dosłownie) pogodny ranek przepędził wszystkie zmory.   Jakiś człowiek przechodzący szosą ukłonił się, widać pomyślał żem władza.   Odkłoniłem się grzecznie. Powoli wyprowadziłem motor, posterunku nie   zamknąłem, niech mają zagadkę i dopchałem do najbliższej chaty. Czułem   ogromne pragnienie. Trafiłem na gościnnych ludzi. Poczęstowano chlebem i   mlekiem nie żądając zapłaty, której zresztą nie miałbym czym uiścić. Z   bardzo dobrym samopoczuciem dosiadłem swojego rumaka. Pogoda i dobroć   pięknego wstającego dnia widać wzruszyły i jego zardzewiałe serce bo   zapalił bez zadnych psikusów i ruszył swoim " wyścigowym" tempem.    Upał już się wzmógł i słońce stanęło w zenicie kiedy ujrzałem   złote kopuły leszczyńskich kościołów. Czułem się trochę zmęczony ale mój   rumak widać jeszcze bardziej bo dwa kilometry przed miastem stanął   definitywnie. Wiadomo klinik. Nie pozostawało mi nic innego jak pchać   motocykl do miasta w nadziei, że ktoś mi pomoże. Gorąco było niesamowite.   Zdjąłem bluzę skórzaną i w samej koszuli pokrytej ciemnymi plamami potu,   ze spuchniętymi nogami, wysokie cholewy nie przepuszczały powietrza,   pchałem i myślałem co dalej.   Szukać komendy miasta, pożyczyć pieniądze, zostawić motor i do domu   pociągiem? To najprościej. Ale wydałem wszystkie nasze oszczędności i do   domu bez motocykla? Na kredyt? Za bardzo byłem przemęczony by rozsądnie   rozważyć sytuacje. I w miarę zmęczenia pozostawała tylko jedna   myśl, której uczepiłem się z siłą maniaka: że muszę dojechać do Krzesin.   Zobaczyć radość Wandy...   W Lesznie ulitował się jakiś rzemiecha. Dorobił klinik ale dobił   diagnozą:  - Panie, tu trzeba wymienić całą ośkę. Podgięta. Wątpię jednak czy   dostanie pan nową. NSU to dobre motory, ale nie dwusetki. To akurat   jedyny model który się wytwórni nie udał. Nikt ich już nie kupuje. Tego   też lepiej wyrzuć pan na szmelc od razu bo z pieniędzmi pan nie wyrobisz,   a i przyjemności też nie zaznasz.   Późnym wieczorem, nieludzko zmęczony wyjechalem z Leszna. Toczyłem   się jakoś ale już bez entuzjazmu. Druga doba w podróży, praktycznie bez   jedzenia (kromka chleba i kubek mleka). Szumiało w głowie i suchość   piekła w gardle. Byłem tak znużony, że kiedy stanąłem przed gospodą w   Śmiglu, nie miałem siły wejść do środka, nogi mi się ugięły. Nad gospodą   był   hotel. Pełen determinacji pogramoliłem się na piętro. Dostałem miejsce w   czteroosobowym pokoju i odsapnąwszy zszedłem na dół. Nie miałem dosłownie   złotowki, ale wiedziałem, że nie mogę się przyznać. Wyrzucili by bez   najmniejszych skrupułów. Postanowiłem działać więc inaczej. Kiedy   podeszła   tłusta kelnerka i oświadczyła, że zostały tylko jajka, z pewną miną   zamówiłem jajecznicę z sześciu jaj na słoninie i herbatę.   W miarę jednak jak jajecznica znikała z talerza wraz z błogim uczuciem   napełniającego się żołądka wracała mi pewność siebie i optymizm.   Więc kiedy kelnerka podeszła z bloczkiem rzuciłem niedbale pewnym siebie   już głosem:  - Proszę dopisać do rachunku za hotel. I nie czekając na jej reakcję   poszedłem do swojego pokoju. Na schodach zabiegła mi jednak drogę:  - Pan kierownik powiedział, żeby pan teraz zapłacił.   Ale ja już byłem po jajecznicy, mocny:  - Powiedziałem pani, że zapłacę razem z rachunkiem za pokój, a co pan   kierownik powiedział to mnie nie obchodzi.   W pokoju trzech dżentelmenów układało się do snu, czwarte łóżko   przy drzwiach było wolne. Pomału rozebrałem się, pistolet pod poduszkę i   od razu zasnąłem. Nie minęło może pół godziny, kiedy obudziło ostre   światło z latarki prosto w oczy.
- Milicja, kontrola dokumentów.   Domyśliłem się, że chodzi o mnie, a tamtych sprawdzają dla pozoru. Jeden   z milicjantów w dzwiach z pepeszą gotową do strzału wycelowaną we mnie, a   drugi z odpiętą kaburą sprawdzał dokumenty. Najpierw moich   współlokatorów. Metodycznie przewracał w rękach papiery, ale wzrok cały   czas skierowany czujnie na mnie. Śmiesznie to wyglądało, ale we mnie   budziło wściekłość. Bardzo chciało mi się spać. Nareszcie do mnie. Stanął   metr od łóżka i rękę położył na kaburze. Powoli sięgnąłem do wiszącej na   krześle skóry. Milicjanci nie reagowali. Dobrze widać już wiedzieli, że   pistolet mam pod poduszką. Ten w dzwiach z pistoletem maszynowym po   prostu nie mógł się doczekać na mój gest by pociągnąc serią, a ja tylko   do skóry.   Podałem legitymację oficerską. Popatrzył na zdjęcie, na mnie, oddał,   stanął na baczność i zasalutował. Ten w drzwiach opuścił lufę automatu i   wyjął magazynek. Operacja: "dywersant w gospodzie ludowej" została   zakończona. Kiedy wychodzili, w drzwiach zatrzymał ich mały człowieczek.   Machał rękami pokazując na mnie, szarpał ich za rękawy mundurów próbując   zatrzymać, ale oni tylko wzruszyli ramionami, odwrócili się na piętach i   zamknęli drzwi. Śpiące ze mną typki poszeptały coś między sobą rzucając   na mnnie nieufne spojrzenia i wreszcie zgasili światło.   Podsunąłem sobie pistolet tak, żebym wyczuwał głową, bo a nuż znowu   jakiego psikusa zechcą wywinąć i zasnąłem. Obudziła sprzątaczka.   Rozmamłana, pachnąca gospodarstwem przywołała wspomnienie Michalczukowej   kiedy wyłaziła spod chłopa.
- Niech wstaje bez krępacji - obrzuciła moje slipy pełnym zainteresowania   spojrzeniem ale ja w głowie miałem kierownika. Pobiegłem prosto do niego.   Wypoczęty, załatwiałem sprawę na luzie. Kiedy mu wszystko wytłumaczyłem,   człowieczek okazał się nie taki zły. Nie bardzo wierzył, to widać było po   minie, że mu należność przyślę pocztą, ale na odjazd poczęstował jeszcze   śniadaniem: jajecznicą, bo niczego więcej w kuchni jeszcze nie było. Nie   dowieźli.   Ruszyłem. Klinik, dorobiony w warsztacie trzymał, motocykl wesoło   terkotał, tylko z szybkościa były kłopoty. Wszelkiego rodzaju SHL, WFM   wyprzedzały bez trudu, a mnie pozostawało łykać łzy upokorzenia. NSU   200, szybkościowa maszyna, a ledwo ledwo wyprzedza pieszych. Ale bez   kłopotów przejechałem Poznań i udało mi się wyjechać na szosę do Krzesin.   Na ostatniej górce przed zjazdem na lotnisko, jadąca przede mną   ciężarowka nagle przyhamowała zjeżdżając na lewą stronę. Było pod słońce,   a   ciężarówka zamiast wskazówkowych kierunkowskazów, jakie były powszechnie   praktykowane, miała czerwone lampki na szoferce, praktycznie niewidoczne   pod słońce. Kiedy zjechała na lewo wydało mi się, że będzie skręcala w   lewo, więc bojąc się zgaśnięcia silnika "prądnica nie laduje, trzymaj na   obrotach" wyprzedzałem z prawej... a ten skręcił w prawo.   W tym momencie ujrzałem przed sobą ścianę. Jechałem prostopadle w   ciężarowkę, pomiędzy szoferkę a skrzynię. To już koniec, myśl jak   błyskawica, ale walka o życie do końca. Oparłem się mocno rękami o   kierownicę i odbiłem się mocno od motocykla jak przy zeskoku z konia.   Potoczyłem się po betonowym chodniku i... ciemność. Otwieram oczy. Cisza.   Nade mną niebieskie niebo (Beniowski ranny w szalupie) a na jego tle   wianuszek twarzy. Nic nie rozumiem. Nagle zaczynam słyszeć. Żyje. Żyje.   Dlaczego miałbym nie żyć, dziwię się. Ból w boku, czyżby żebro pistolet   złamał, ale to tylko potłuczenie. Spodnie podarte, przez nogawki   wyglądają kolana, ktoś pomaga się podnieść. Zaraz jednak siedam. Nogi   drżą, robi się słabo, nie mogę ustać. Na szczęście nadjeżdża z Poznania   samochód z naszej jednostki. Zatrzymują się. Ładują na skrzynię mnie i   mego połamanego rumaka, i tak kończąc trzydniowy sen o motocyklu NSU   wracam do Krzesin.   Poszarpany, bez pieniędzy po trzydniowej nieobecności stanąłem przed   Wandą. Ja już swoj żal przeżyłem. Najbardziej szkoda zmarnowanych   pieniędzy. Wszystkie oszczędności. Teraz nawet na autobus bedzie   brakować, a w niedziele o taksówce nie ma co marzyć. Pełen smutku staję   przed Wandą gotowy pokornie znieść największy wybuch gniewu, wolałbym to   niż zmartwienie, ale ku memu zdziwieniu ani jedno ani drugie. Ledwo   zauważyła że wróciłem.

Następny: De profundis