odc.20
Po świętach Jóźko odjechał i na Sylwestra zostaliśmy sami.
Postanowiliśmy Nowy Rok powitać w domu. Kinga nie chciała
iść na bal
sylwestrowy do miejscowego kasyna, za świeże były jeszcze
wrażenia z
poprzedniego. Niski poniemiecki barak i towarzystwo ostro
pijące. O
północy niewielu miało siły wstać do Noworocznego Toastu.
Nie było
szczególnie czemu się dziwić. Naturalna ucieczka od szarej
rzeczywistości, codziennego igrania ze śmiercią. Ot, takie
złamane
pokolenie zetempowczyków... Ale nie musiało się doświadczać
tego
bezpośrednio.
Siedzieliśmy więc w domu przy winie do jedenastej. Dłużej
nie
wytrzymaliśmy. W samochód i oglądanie jak bawią się w Trójmieście.
W
Sopocie kiedy wysiadłem King kupić balonik, samochód został
"okupowany"
przez wesołe towarzystwo. Początkowo chciałem zrobić awanturę,
ale Kinga
zaprotestowała, podobało jej się. Podwiozłem więc, o co prosili,
trzysta
metrów do Grandu. Tam okazało się, że jeden z nich, gospodarz
wieczoru
jest pracownikiem Hotelu aktualnie po służbie i całe towarzystwo
nas
zaprasza na wieczór Sylwestrowy.
Byliśmy pierwszy raz w Grandzie, słynnym przed wojną w całej
Europie z
ruletki i nie tylko, hotelu. A obecnie też chyba najelegantszym
i
najdroższym w PRL lokalu. Bawiliśmy się wyśmienicie, jak
zwykle gdy się
spotka nieznanych, a miłych ludzi. Zresztą było to towarzystwo
wesołe,
świetnie się znające i bezkonfliktowe. A dodatkowo cały bal
bezpłatnie,
co z miejsca wprawiało w sylwestrowy nastrój. Rano o ósmej
w NOWY ROK
1960, kiedy wychodziliśmy do samochodu, zabrałem na pamiątkę:
GRAND - HOTEL - "ORBIS"
w S o p o c i e
Menu
na BAL SYLWESTROWY
W DNIU 31.XII.1959.
KONSUMPCJA BALOWA
Tartinki z sardynką i
cytryną (2 szt)
11.60 zł
Łosoś wędzony
50g 22.50 "
Sandacz w galarecie
90g 12.55 "
Rolada cielęca z sosem
cumberland 50g
7.85 "
Schab pieczony z sosem
tatarskim 50g
8.85 "
Pieczarki marynowane
50g 4.20 "
Pomidor świeży
100g 16.20 "
Ogórek konserwowy
100g 2.95 "
Pieczywo: 2 chleby i
2 kaw.batonu
1.10 "
Masło extra wyborowe
40 5.00 "
Vinaigrette z drobiu
80g 7.25 "
Indyk z rożna b. k. borówki,
dufinki 120g
33.10 "
Szampan radziecki
200g 39.50 "
Kawa duża
6.00 "
Melba z ananasem
15.80 "
Tort czekoladowy
7.90 "
Sok pomarańczowy
340g 24.30 "
Woda sodowa
1.35 "
Oranżada
2.45 "
Barszczyk na winie
200g 1.60 "
Balonik
18.00 "
------------
Razem ( osoba)
250.00"
20% dod.za dz.rozrywkową
50.00"
------------
Ogółem
300.00 zł
Szef kuchni
Kalkulator
Z-ca Dyrektora
T. Stępień
S. Żywiecka
St. Jankowski
(Oryginał tego menu do tej pory przechowuję w czerwonej teczce.)
Maksymalnie w tym czasie zarabiałem z wszystkimi dodatkami
i licząc
średnio-miesięcznie, za loty w chmurach i nocy, do 2.300
zł.
Po świętach znowu do
Modlina. Z miejsca do biblioteki ale u Marleny
mąż. A ona sama uśmiecha się filuternie i oznajmia, że będzie
miała
dzidziusia. Cieszy się. Od dawna chciała dziecka. Nie wiem
jak się
zachować, zaintrygowany pytam...
Ale ona nie odpowiada. Śmieję się tylko i mówi, że na pewno
to jej
dziecko, a reszta nieważna. No, nie muszę robić takiej miny,
przymila
się...
Jak to nieważne? Dla mnie ważne. Nagle sam nie wiem czego
chcę ale
denerwuje to, że nie byłem jedyny. Odzywa się duma samca.
I śmieję się z
siebie i złoszczę. I zamiast zwyczajnie się pożegnać, podziękować
za miłe
chwile, to patrzę na nią i myślę: zdradzała, zdradzala z
własnym mężem i
nie powiedziała. Coś podobnego. Pierwszy raz mi się zdarzyło.
Bo jak Kali
ukraść... kpi sobie wewnętrzny człowieczek... Ale ja nie
jestem Kali-
oburzam się.
Żegnałem ją zimny jak góra lodowa, gdy nagle rozejrzała się
i szepnęła
zza lady:
- Nachyl się. Szybko pocałowała w policzek i odwróciła się
do regałów. A
niech to. Prędko musiałem wyjść, żeby nie zamoczyć podłogi
topniejącym
lodem.
Ale długo nie chodziłem
sam z wściekłym diabelkiem -człowieczkiem.
Popatrz, podpowiedział, gdy recepcjonistka naszego hotelu
podała mi
klucz, jak kładzie swoją dłoń na twojej. Spojrzyj jej w oczy.
Spojrzałem
i było w nich tyle zachęty, że zaraz po zakończeniu zmiany
poszliśmy do
niej. Krystyna, młoda, zdrowa, ładnie zbudowana kobieta,
byłaby piękną
gdyby nie szczęki. Jakiś atawistyczny gen uaktywnił się i
przy poczęciu,
zrobił psikusa, obdarzył jej buzię zębami neandertaczyka.
Były białe,
silne i zdrowe, ale ogromne, szpetne. Zupełnie jakby przeszczepiono
jej
szczęki z afrykańskiego ludożercy. Przezywano ją zębatą,
krzywdząc miłą
nb. dziewczynę.
Mieszkała sama, dzieci
u mamy, i nie oczekiwała królewicza z bajki.
Był jeden, narobił dzieci i uszedł... Pił i coraz częściej
się kłócili.
Być może przestraszył się w pijanym widzie, że go zagryzie,
śmiała się.
Była z tych kobiet, które od tysięcy lat wypełniają swoje
powołanie.
Dzielą czas na na pracę, jedzenie, spanie i na... jak Pan
przykazał. Nie
rozbudzała ale uspokajała. Na kurs idealna przyjaciółka.
Wewnętrzny
człowieczek drzemał zadowolony, a ja mogłem koncentrować
się na nauce.
Sielanka trwała jednak
tylko kilka dni. Bo potem zapragnęła chodzić
ze mną nie tylko do łóżka, ale i do kina, klubu i w ogóle.
Tego nie
przewidziałem. Byłem przecież żonaty i zakochany w swojej
żonie. Co
innego, wskoczyć po ciemku pod pierzynę, a co innego jawnie
paradować po
garnizonie? No i te zęby. Tylko tego trzeba żeby mnie zobaczyli.
Sensacja
w garnizonie jak z Kuriera. A Marlena pękłaby chyba ze śmiechu.
Więc przestałem wskakiwać pod pierzynę co z miejsca wykorzystał
kolega z
kursu KL. Od dawna zabiegał o jej przychylność, ale bezskutecznie,
i
teraz za cenę "towarzyszenia" nareszcie wpuściła go w upragnione
miejsce.
On nie miał żadnych obiekcji i z zębów nic sobie nie robił.
Powoli i inni
się z tą parą oswoili i zamiast śmichów chichów sami zaczeli
się pchać do
Zębatej. Ale bez powodzenia. Pod pierzyną było miejsce tylko
dla stałego.
Jak się przekonaliśmy Krystyna, zwyczajna dziewczyna, miała
swoje zasady,
a może mie lubiła tylko prać pościeli?
W kwietniu Kinga dostała
urlop i na ostatnie dwa tygodnie kursu
przywiozłem ją z Gdyni samochodem. Zwiedzaliśmy Warszawę.
Przez dziesięć
lat zmieniła się nie do poznania i tej mojej Warszawy z 1950,
trudno było
się doszukać. Odkrywaliśmy nowe dzielnice, nowe atrakcje.
Samochodem to
wielka frajda.
Pojechaliśmy na Służewiec na wyścigi konne. Nie miałem pojęcia
o tej
imprezie. Moja wiedza pochodziła tylko z kronik filmowych
i flirtu z
Haliną, byłą żoną dyrektora wyścigów. Ale ani kroniki, ani
Halina, nie
uczyły jak grać. Halina owszem, chętnie występowała w roli
nauczycielki,
ale wyścigowego bookmachera.
"Porządek", "tryple",
pojedyńczo, z góry, z dołu brzmiały jak
czarodziejskie zaklęcia. Nie znaliśmy niczego: koni, dżokejów,
sposobów
gry, ale być na wyścigach i nie zagrać? To tak jak sie ożenić
i noc
poślubną spędzić spity pod stołem.
Kinga postawiła pierwszy raz na konia imieniem "Wodnik".
Koń był bardzo
nerwowy i pomimo klapek na oczy rzucał gwałtownie na padocku***
głową,
stawał dęba, szalał.
- Pani to stracone pieniądze. On w ogóle nie dobiegnie do
mety, nie
będzie mu się chciało - radzili starzy wyjadacze toru. Ale
Kinga się
uparła. Albo nie pobiegnie, albo wygra twierdziła. Po takim
wariacie -
znacząco patrzyła na mnie - nic nie wiadomo.
Wystartował i wygrał. Był fuksem, nie obstawionym i dużo
płacili. Kinga
wygrała spore pieniądze. I była to wygrana Pyrrusowa.
Jeszcze tego samego dnia
przegraliśmy wszystkie pieniądze. Wygrane
i swoje. Drugiego wybraliśmy połowę oszczędności z PKO i
przyjechaliśmy
się odegrać. Przegraliśmy wszystko, do złotówki.
- Nie ma co żałować, to na owies dla koni - pocieszaliśmy
się. Ale oboje
wiedzieliśmy, że to nieprawda. Przywołani więc szybko do
twardej
rzeczywistości nie pojechaliśmy już więcej na Służewiec.
Baliśmy się, że
zabraknie silnej woli... Ale Kinga była niespokojnym duchem,
wybraliśmy
się więc do Szanghaju, chińskiej restauracji, nowej atrakcji
stolicy.
Ostatecznie tyle stracimy co zjemy i wypijemy. Chińskie restauracje,
dotychczas tylko w książkach albo na filmie, w USA, w Nowym
Yorku, a tu
po prostu na MDM w Warszawie.
Coś niespotykanego. Prawdziwi
chińczycy, prawdziwe chińskie potrawy
o nazwach nigdy przez nas nie słyszanych. W menu np.: kaczki
o trzech
smakach, ośmiornice, płetwy rekina, trepangi... Okazja posmakować
najstarszej kuchni świata.
Ośmiornica z grzybami MUN. Ramiona z mackami pokrajane w
okrągłe
plasterki, oblane sosem z olbrzymimi grzybami i wystarczy
wyobrazić
sobie, że to cynaderki, smakuje zresztą podobnie, by połykać
bez
specjalnej sensacji.
Za to, gdy za namową King, zamówiłem trepangi, nie zdając
sobie
absolutnie sprawy co to znaczy, stanąłem przed poważnym zadaniem
kulturalno towarzyskim.
Samo zamówienie potrawy u kelnera wzbudziło ogólne zainteresowanie
pobliskich stolików. Potem zrozumiałem, że stali bywalcy
spodziewali się
niezłego widowiska.
Kelner przyniósł piramidę ryżu obłożoną grzybami mun, a na
szczycie
kłębowisko białych robaków, polanych sosem barwy mlecznej
kawy. Z miejsca
przypomniała mi się, z dzieciństwa, kałuża w której po deszczu,
w wodzie
podobnego koloru co sos, przewijały się białe dżdżownice.
Wtedy przez
kilka tygodni nie mogłm pić kawy, a teraz musiałem zjeść.
Najgorzej, że
robale do złudzenia podobne są do naszych poczciwych pędraków.
Od razu
poczułem dziwne pęcznienie w brzuchu i rosnący ucisk w gardle.
Siedzący z
nami odwrócili się dyskretnie, chyba nawet nie tyle, by mnie
oszczędzić
co żeby powstrzymać własne mdłości.
Za to z okolicznych stolików przyglądano mi się wbrew dobremu
wychowaniu
z niekłamanym zainteresowaniem. Widocznie trepangi były wywołaniem
do
spektaklu jaki przy ich jedzeniu nowicjusze odgrywali.
A ja po bohatersku, zamówiłem to przecież nie daruję, oczy
w sufit, żeby
nie oglądać brązowych nóżek i... próbuję łykać. Najbardziej
boję się,
żeby nie dotknąć właśnie tych pędrakowatych, gąsienicowych
nóżek, wtedy
żołądek może przestać być posłusznym. Ale i tak rosną w gębie
jakby ich
przybywało. Połknąć ani rusz. Jakieś dziwne skurcze gardla...
Wybiec do
toalety, wyżygać, to najprościej, na to czeka gapiąca się
gawiedź. Nie,
nie dam im satysfakcji.
Ostrożnie rozchylam ścisnięte wargi, ciągle mam wrażenie,
że mi wilizą, i
wlewam w usta kieliszek wyborowej. Przez chwilę znieczula
gardło i
trepangi wlatują wreszcie do żołądka, nie czuję nawet drapania
ich nóżek
w gardle. Szybko piję setę, przychodzi apetyt (jak zwykle
u mnie) i
przestaję rozmyślać co jem. Kieruję uwagę w innym kierunku.
W pobliżu
zauważam siedzącą chinkę, bardzo wytworną, aż pachnie ambasadą.
Ciekawe
jak z taką żółtą - myślę by zapomnieć o brązowych nóżkach,
gdy szczęki
miażdzą obłe robaki. Nareszcie talerz pusty, uff jaka ulga.
Wyleczyłem
się do końca życia z chińskich potraw. Potem już jedliśmy
tylko
"cywilizowane potrawy" po chińsku. Takie jak: wieprzowina
po chińsku,
kaczki i inne ptactwo o wielu smakach itp. Dania były lekkie,
świeże, o
smaku niepowtarzalnym i niespotykanym.
Na przykład, wieprzowina
po chińsku to zupełnie inna wieprzowina
niż dotychczas przez nas jadana. To lekkie muśnięcie żołądka
dające
lekkość, a przy tym sytość i siłę. W ogóle restauracja bardzo
nam się
spodobała. Dania bardzo obfite i stosunkowo niedrogie, pomimo
reprezantacyjnej kategorii. Gdy w "normalnej" restauracji
schabowy
kosztuje 25 złotych i porcja raczej nie za duża, tu za obiad
dwudaniowy,
pełne talerze - słoń by się najadł- płaciło się 30 zł.
Do cz.III