odc.25
Zajęcia polityczne to szczególna forma prania mózgów. Tworzenie
  nieprawdziwej historii i rzeczywistości tak jak świetnie to opisał w "Rok
  1984" J. Orrwell.
  Z wielkim zapałem, godnym lepszej sprawy, politrucy odczytywali
  spreparowane w Komitecie Centralnym I Głównym Zarządzie Politycznym
  Ludowego Wojska Polskiego referaty, komentarze itp. zakłamaną makulaturę.
  Nie mniejszy również był ich zapał, gdy zaprzeczali poprzednio głoszonym
  "prawdom", które zostały uznane już za "nieprawdę" przez Biuro Polityczne
  PZPR. Oficerowie polityczni zresztą, byli to ludzie o charakterach
  zmielonych przez system, gotowi głosić wszystko co każę Biuro.
  Naturalnie nikt ze słuchaczy nie zadawał pytań w sprawach oczywistych,
  np. dlaczego wczorajszy zdrajca dzisiaj bohaterem, albo dawniejsze
  odchylenie, rewizjonizm, dzisiaj stanowi "Linię"...
  Każdy wiedział, że pilotem może zostać oficer, który co prawda sprawdzian
  z latania może zdawać za piątym razem ale egzamin ze szkolenia
  politycznego musi za pierwszym.
  Był okres, że podstawowym tematem były budowle komunizmu w ZSSR. Należało
  znać na pamięć każdą "wybudowaną" elektrownię i pokazać jej miejsce na
  mapie. Oprócz elektrowni były jeszcze tamy zmieniające bieg rzek,
  użyźniające pustynie. Nazywano je budowlami komunizmu, bo służyły
  człowiekowi. Tworzyły dobrobyt. Co naturalnie niemożliwe jest w
  kapitaliźmie, gdzie ludzie cierpią głód i niedostatek. Kapitalista nie
  zbuduje tamy, nie użyźni pustyni, jeśli nie będzie miał z tego zysku,
  czyli nie będzie mógł wyzyskiwać.
        Oprócz tego uczyliśmy się o wodzach rewolucji. Ileż zachwytów było
  o Dzierżyńskim, tym "młocie" na burżuji i kontrrewolucję. Iluż on ich
  wystrzelał, Polaków też, ale to byli zakłamani agenci imperializmu. Cały
  zresztą przedwojenny rząd tak zwanej Polski (tak mówiono) składał się ze
  zdrajców. Dowodem tego było, że nie zgodził się na pomoc ZSSR, na wejście
  Armii Czerwonej gdy ta chciała ocalić Polskę przed germańskim najazdem.
  Bo polscy panowie, zgrani gracze polityczni, chcieli Niemców napuścić na
  ZSSR. A w 1939 roku właściwie wcale nie walczono, tylko szybko wpuszczano
  Niemców, żeby uderzyli na wschód. Żołnierze byli otumanieni, co niedziela
  prowadzono ich do kościoła, gdzie ksiądz nakazywał posłuszeństwo panom,
  bo władza pochodzi od Boga. No i wykorzystywano prostych, uczciwych synów
  robotników i chłopów do czyszczenia butów i innych niegodnych człowieka
  posług. A panowie oficerowie sobie żyli: szampan, dziewczynki, ostrogi,
  szabelka... Bale i rauty tylko. Trwonili majątek narodu. Ale nic
  dziwnego, bo oni mieli niską świadomość narodową, niskie morale.
  Rekrutowali się przeważnie z klas obszarniczych i fabrykantów. Zresztą
  byli to ludzie bez żadnej moralności, zaprzedani obcemu kapitałowi bez
  reszty. Tworzyli potem w czasie okupacji wrogie organizacje takie jak AK
  BCH itp. nastawione przeciw ZSSR. A po wojnie za dolary bronili majątków
  obszarników. I nie było co nad tym się zastanawiać.
        Zapytałem kiedyś, jak to jest, że ja jadę na urlop na własny koszt,
  a minister obrony narodowej, który niewspółmiernie większe ma
  wynagrodzenie, leci na Wybrzeże pasażerskim, dużym samolotem ze spec
  pułku, a specjalny mercedes pędzi szosą z Warszawy tylko po to, żeby
  Spychalskiego przewieść z lotniska do domu wczasowego w Sopocie. Wszystko
  na koszt państwa.
  Wykładowca "nie zauważył" pytania, a nikt ze słuchaczy wątku nie
  podtrzymał. Dopiero potem, zastępca w swoim gabinecie udzielił mi
  odpowiedzi, jak by to powiedzieć, wymijającej. Podobnie jak przysłowiowy
  kapral, któremu kazano wyjaśnić rekrutowi dlaczego świeci słońce,
  powiedział: pocałuj mnie w dupę. Tak i odpowiedź zastępcy brzmiała: wy
  towarzyszu nie udawajcie głupiego i nie szerzcie propagandy rodem z RWE,
  bo w ogóle na urlop możecie przestać jeździć...
  Tak że lepiej, doszedłem do wniosku, nie myśleć o tym co się słyszy, bo
  rodzą się nieprawomyślne refleksje. Te bzdury przelatywały więc mimo
  uszu, chociaż nieraz wywoływały ból. Starałem się nie słuchać... Pomimo
  jednak wiedzy o prawdzie historycznej zauważyłem, że w mojej świadomości
  pojawiła się jakby druga prawda, ta wymyślona przez propagandę. Zaczęły
  istnieć we mnie obok siebie, dwie równolegle. No tak, zabierano
  bezprawnie majątki ziemskie, ale czy to nie było sprawiedliwe?
  Przypominał mi się wieczor sylwestrowy w majątku Krynicy, podczas
  ucieczki z Majdanu Sieleckiego przed wysiedleniem itp. Zaczynało
  znajdować się zawsze jakieś ale. Prawda, moja prawda, przestawała być
  jednoznaczna. I po kilku latach ze zdumieniem zauważyłem, że sam zaczynam
  myśleć i mówić komunistycznymi sloganami.
        Aktualnie przerabiamy program Chruszczowa prześcignięcia USA przez
  ZSRR w produkcji globalnej i szczegółowej. A więc oprócz wskaźnikow
  procentowych to jeszcze wskaźniki ilościowe poszczególnych artykułów np.
  butów i ***towarów. To wszystko trzeba umieć na pamięć. Wskaźniki
  radzieckie i amerykańskie i o ile socjalizm przewyższy kapitalizm. Bo
  będzie z tego egzamin na jesiennej inspekcji. A nie daj Boże nie zdać...
        Podbudowujemy więc w sobie przez dwie poniedziałkowe godziny
  nadzieję na niedaleki już dobrobyt. W 1970 prześcigniemy Amerykę i będzie
  wszystkiego w bród, mięsa też. Zostaną zniesione dni bezmięsne, obecnie
  dwa w tygodniu: poniedziałek i piątek, i może kolejki, w których obecnie
  trzeba stać wiele godzin by cokolwiek kupić, będą mniejsze. Obecne
  trudności są przejściowe, ale z drugiej strony nawet szczęśliwe dla
  zdrowia społeczeństwa, które i tak bardzo niezdrowo się odżywia. Zjada
  więcej mięsą niż kraje zachodnie takie jak: NRF, Szwecja czy Francja.
  Naturalnie dla nas, oficerów, problemy z miesem są raczej teoretyczne.
  Nasze wojskowe sklepy mają specjalne zaopatrzenie i żony nie muszą stać w
  kolejkach, co zresztą chyba jest oczywiste dla każdego. Za naszą ciężką
  pracę słusznie nam się należy.
        Zapominam o tych problemach zaraz po skończeniu lekcji. Idę do
  swojej klitki odpoczywać przed lotami. Nie mogę zasnąć, przewracam się na
  łóżku z boku na bok i głupie myśli... Widzę przez okno jak chodzą po
  podwórku sprzątające po obiedzie kelnerki i zaraz smutno, tęskno,
  westchnienie, że też zawsze muszę być sam.. Ale nie ma co marzyć, o tej
  porze żadna nie przyjdzie.
  Przyjechała Małgosia w niedzielę do męża i pozostała na kilka dni. Bardzo
  chce, ale boi się. Mam coś wymyśleć, ale co? Ja też się boję. Nie ma
  szans, może się wydać.
        Nocne loty. Do lotu nocnego zalicza się lot do którego start
  nastąpił nie wcześniej niż po zmroku określonym specjalnymi tablicami
  meteo, to znaczy po astronomicznym zachodzie, kiedy słońce 7o za
  horyzontem, a lądowanie przed świtem, określonym również dla każdej
  szerokości tablicami. Słońce siedem stopni, jeszcze poniżej horyzontu.
  Na lotniskach polowych z pasami w leśnych przecinkach wcześniej robi się
  ciemno. Nie ma tej przejściowej poświaty, szarej godziny, jaka rodzi się
  z odkrytej przestrzeni naświetlonej zaszłym już słońcem. Ledwo słońce
  schowa się za drzewa, a już z leśnych gęstwin wypełza mrok. Bardzo szybko
  przemienia ludzi, maszyny, w bezkształtne cienie. O tym czasie milkną
  nawoływania mechaników, cichną motory samochodów obsługi, piloci
  rozchodzą się ze zbiórki na przedlotowego papierosa. Chwila ciszy i
  nieruchomości, jakby świat sprzed kilku minut zniknął, a pozostał tylko
  nieostry, przyprószony szarością jego negatyw.
        Siedzę na starcie przed namiotem, miejscem odpoczynku pilotów i
  łapczywie palę sporta. Kłęby śmierdzącego dymu mają odpędzić komary, ale
  one o tym nie wiedzą, bo tną bezlitośnie przez bawełniany kombinezon.
  Powietrze stoi ciężkie, nagrzane żarem buchającym z piaszczystego wyrębu,
  a z lasu gęsta fala zapachów wprost oszałamia. Jest duszno i gorąco, ale
  kombinezonu nie odważam się rozpiąć. Komary już nie solo ale całym chórem
  śpiewają symfonię pod tytułem "Smaczna krew."
  Coraz ciemniej. Mrok niepostrzeżenie przeszedł w czerń nocy. Wszystko w
  niej zatonęło, pozostał tylko wąski skrawek nieba nad pasem między
  czarnymi ścianami lasu. Przez chwilę ulegam wrażeniu, że szczelina się
  zwęża, że zapadamy się w otchłań i jaśniejący prześwit też zostanie
  zakryty skrzydłami nocy. Zniknie ostatnia droga do świata, do nadziei. I
  irracjonalne pragnienie. Wystartować szybko, póki nie jest za późno. Póki
  jeszcze widać mrugające gwiazdy.
        Co też mi... Zmęczony czy chory? Nie czuję zapału do lotu. Znowu
  przed oczami obraz starszej pani w ekstazie przepowiadania przyszłości.
  "Będzie pan miał trzy wypadki, które mogą być śmiertelne..." Dźwięczy to
  w uszach jak biblijne: Mane - Tekel- Fares - do diabła, to wszystko przez
  tego "czarownika" Kazia. Jednemu już wyczarował... E tam, bzdury...
  Nagle huk i płomień, jakby odpaliła haubica. To pierwszy start. Początek
  lotów. Przez chwile patrzę jak czerwony warkocz za samolotem oddala się,
  maleje, by po chwili już tylko świecącym żółtym krążkiem wtopić się w
  czarną opończę nocy, jak jedna z gwiazd.
        Na mnie już czas. Gaszę papierosa i wchodzę w ciemność. Wąski
  sztylet światła latarki mechanika, wykrawa ostry zarys skrzydła i podobny
  cielsku wieloryba kawał obłego kadłuba. Samolot bucha odorem parującej
  nafty i roprażonej gumy. Światełko latarki odbija się refleksem po
  odsuniętej plastykowej owiewce kabiny i prowadzi wąską drabinką na
  grzbiet walcowatego kształtu. Opierając się rękami o wiatrochron
  przekładam nogi przez burtę i opuszczam się w ciemną głębię kabiny.
  Sadowię się jak w gnieździe, wymacując pasy, przewody, węże, całą
  skomplikowaną sieć łączącą siedzenie ze spadochronem i samolotem. Oplatam
  się tym wszystkim jakbym podłączał się do organizmu olbrzymiego cielska,
  do jego mózgu.
  Włączam akumulator. W ciemnej dziupli kabiny wyłaniają się delikatnym
  światłem tarcze przyrządow. Robi się raźniej. Strzałki wskaźników drgęły,
  pierwszy objaw życia tej nieruchomej masy. Dociskam maskę tlenową i
  włączam rozruch silnika.
        Drżenie przebiega przez potężny, ukryty w ciemnościach kadłub.
  Wskazówki w kabinie zaczynają pulsować, w wielkie cielsko wstępuje życie.
  Kiedy daję pełen gaz, ciche dźwięczenie silnika przechodzi w grzmot. Pod
  stalową blachą wzbiera energia, jakby atleta naprężał muskuły. Puszczm
  hamulce, wyzwalam ją. Samolot ryczy jak lew czujący samicę i całą mocą
  dwudziestu tysięcy koni rwie do przodu, w ciemność. Ciemność jaką tylko
  można spotkać w gęstym lesie w bezksiężycową noc.
        Nie widzę nic oprócz wskaźnikow.I przez chwilę wydaje mi się, że
  nie istnieje nic poza kabiną, a cały start to po prostu symulacja w
  pokoju treningowym. Złudzenie rozwiewa jednak szurgot pneumatyków po
  szorstkim betonie i twardniejący opór powietrza na drążku.
  Pełny gaz. Instynktem utrzymuję kierunek, a maszyna jak rozhukany ogier
  galopuje po pasie. Rośnie szybkość: 120, 130, 140, 150, 160: to szybkość
  podnoszenia przedniego kółka. Wolno ciągnę drążek by unieść nos, nadać
  skrzydłom odpowiedni kąt natarcia, oderwać samolot od ziemi, ale na
  drążku jakiś opór. Jakby się coś zacięło. Próbuję mocniej, nie idzie.
  Szybkość już 180, w każdej chwili grozi zerwanie opony przedniego kółka,
  a może nawet urwanie całego koła. Energicznie ponawiam próbę. Nie idzie.
  Czyżby defekt? Zacięcie sterów? Decyzję muszę podjąć błyskawicznie. Pas
  stosunkowo krótki, a ja mknę z szybkością dwustu kilometrów na godzinę.
  Jeszcze moment, a  będzie za późno. Nie wyhamuję i roztrzaskam się o
  ograniczający pole startowe las.
        Gwałtownie ubieram gaz i jednocześnie wyłączm silnik. Hamuję mocno,
  ale noc upalna i bębny kół rozgrzewają się do czerwoności. Efektywność
  hamulców nie jest pełna. Wiem, że już za późno, że nie zatrzymam na pasie
  rozpędzonej dziewięciotonowej masy i może to już ostatnie moje chwile,
  ale umysł pracuje spokojnie i precyzyjnie. Patrzę przez przednią szybę i
  widzę jakby unoszące się nad ziemią małe czerwone ogniki, to światła
  ograniczające koniec pasa. Dalej po za nimi czarna czeluść, nic, nawet
  błędnego ognika nie ujrzysz, pamiętam tylko, że za pasem jeszcze
  niewielki wyrąb i potem ściana lasu. Pochylam się w kabinę i chwytam za
  uchwyt, żeby uchronić twarz przed celownikiem. W napięciu,
  skoncentrowany, oczekuję momentu, który może być ostatnim. Samolot wpada
  w jakieś wyboje, pas się skończył, rzuca nim w lewo, w prawo. Puszczam
  drążęk i hamulce. Próbowanie kierowania w takiej sytuacji to iluzja.
        Teraz trzeba myśleć tylko o ochronie głowy, a szczególnie oczu i
  być gotowym do wyskoczenia z kabiny gdy pokaże się ogień.
  Mimo woli zamykam oczy. Z wstrzymanym oddechem czekam na trzask, na ten
  ostateczny trzask po którym, jak nieraz widziałem na filmie, "uniosę się
  swobodnie, wolny od ciała i ziemskich trosk".
  Samolotem rzuca okropnie jakby olbrzym chciał go skopać na śmierć.
  Uderzenia z lewej z prawej... Nagle czuję, że grzęznę, jakby w bagnie.
  Hamowanie jest tak silne, że wiszę na pasach nie mogąc zrobić ruchu,
  kilka centymetrów od tablicy przyrządów. Trwa to chwilę i samolot
  nieruchomieje, staje. Momentalnie otwieram kabinę, odpinam pasy i skaczę
  w ciemność za burtę. Przygotowany na co najmniej trzymetrowe spadanie,
  grzęznę niewyprostowanymi*** nogami w piachu, w którym samolot zaryty po
  skrzydła.
  Kładę się na wznak na miękki, pełny jeszcze dziennego ciepła piach i
  wdycham z ulgą zapach ziół, zapach ziemi. Żyję. Nade mną w wąskiej
  przecince pomiędzy czarnymi ścianami lasu mrugają milczące gwiazdy.
  Gdzieś z bezbrzeżnych przestrzeni wszechświata dochodzi przesłanie:
  unikaj pól, lasów, pustyń... Jestem zmęczony, wyczerpany ale spokojny.
  Udało mi się... A może to sama wróżka przepowiadając, wykreowała moje
  przeznaczenie? Któż to wie.

do 26gdy
 

 gdybym