odc.31
Drugim poligonem L.M.W. był poligon lądowy w Cewicach. Więc na tym
poligonie będziemy się uczuć nowego sposobu. Chętnie przyjąłem
obowiązki
kierownika, bo myśl o Romie nie dawala spokoju. Szczególnie
po jej
telefonie, niespełnionym spotkaniu. Więc tablicę lotów do
mapnika i do
samolotu. A w głowie wzruszenie obrazem przywołanym przez
wyobraźnię.
Piękne, bujne ciało w ciemnych ramach łóżka. Nareszcie dopowiemy
sobie
resztę tego, czego wtedy nie zdążyliśmy.
Samolot jak -12 z eskadry
ratowniczo-dowódczej, jak się ta
jednostka szumnie nazywa. Mają jeden Jak-12 i jeden AN-2
. Dobre do
wożenia dowództwa ale co do ratowania morskiego można mieć
wątpliwości.
Jedynie co mogą w takim wypadku zrobić, to rzucić tratwę
i może
książeczkę do nabożeństwa, żeby rozbitkowie mieli zajęcie
zanim węgorze
ich zjedzą.
Jaka pilotuje jak
zwykle Zdzisiek Spodzieja. Jest szumnym dowódcą
samodzielnej eskadry, ale pilotów jest ich tylko dwóch. I
dowódca nie
dowódca, latają to na Jaku to na Antku, zależnie od potrzeby.
Patrzę na tablicę planową, po trzech godzinach, bombardowania
powinny się
skończyć. Weź Zdzichu jednak poprawkę i przyleć
ze dwie godziny
pózniej, mam sparwę w Cewicach. A sprawa leży mi przed oczami
i czeka.
Zdzisiek się uśmiecha.
- Dobra, dobra. Fajna dziewczyna? Nie spiesz się. Przylecę
przed
zmrokiem.
- Wołaj samochód - zagaduję. Że też zawsze po mnie można
poznać -
wyrzucam sobie smarkatowatość.
Zdzisiek wywołuje poligon. Podają kurs lądowania, wiatr.
A samochód? - ponaglam Zdzicha.
- Już wysyłają dyżurnego, podaje sam komendant poligonu.
Lądujęmy na niewielkiej polance. Wysiadam z samolotu:
- No Zdzichu, pamiętaj, cześć wracaj.
Zdzich zwiększa obroty, zawraca samolot i po chwili już tylko
jest
niknącym punkcikiem w błękicie.
Zostaję sam. Cisza, pustka.
Tylko ptaki przestraszone drą się po
krzakach i buczą bąki. Do stanowiska dowodzenia poligonem
ze cztery dobre
kilometry. Co sie dzieje? Dlaczego jeszcze nie ma samochodu?
Nadsłuchuję warkotu gdy nagle w krzakach łomot. Stado dzików
czy co? Do
tego sapanie... Niedźwiedź? Sam w to nie wierzę. Ale wyraźnie
coś sapie.
Na wszelki wypadek podciągam pistolet na rapciach. Rozpinam
kaburę i
odbezpieczm tetetkę. Z ręką na kolbie, już pewniej patrzę
w stronę
sapania. Nic sensownego nie przychodzi mi do głowy. Przypominają
mi się
jakieś przypadki tajemniczych zniknięć. Wiadomości o przedpotopowych
gadach żyjących do dzisiaj... A samochodu nie słychać.
Trzask łamanych gałązi. Nie ma co, wyciągam pistolet do strzału.
A tu poprzez krzaki wybiega marynarz z koniem na powodzie.
Zadyszany
podbiega na trzy kroki, staje na baczność, koń obok też.
- Ja tak na przełaj, żeby szybciej. Ze strachem zerka na
mój pistolet.
- Ach tak. Chowam w kaburę. - No dobrze -mówię - ale gdzie
samochód?
Marynarz niepewnie przestępuje z nogi na nogę...
- Samochód zepsuty i właśnie przyprowadziłem...
- Co? Zaczynam tracić cierpliwość. - Zajęliście chłopu konia
w szkodzie
ale co mnie to obchodzi.
-Nie obywatelu kapitanie, na poligonie nie pasą, bo by pozabijały
jak
strzelają, ale to nasz koń, poligonowy. Dla obywatela kapitana
zamiast
samochodu. Do dowodzenia ponad cztery kilometry i kurzawa
droga, piechotą
ciężko.
Sczerwieniałem ze złości.
- Co wy sobie kpiny robicie... ryknąłem, aż szkapa podniosła
z
zainteresowaniem łeb. Była chuda jak Rosynat. Spod wytartej
burki
wystawały gnaty, podobne kołkom, czekające na tyłek śmiałka.
Widząc moje wahanie marynarz zebrał na odwagę:
- Obywatelu kapitanie, lepiej niż na piechotę, a samochód
zepsuty,
naprawdę... jąkał się nieśmiało.
Ja mam na niego siąść? Nie mogłem pogodzić się ze swoim losem.
A gdzie
siodło? Co prawda na oklep jeździłem w Pańskiej Dolinie,
a w siodle
nigdy, ale oficerowi, jak już na koniu, to nie przystoi bez
siodła.
Siodło, buty, ostrogi. Ale marynarz bez słowa poprawia derkę,
wytrzepuje
z kurzu...
- Ja poprowadzę, zachęcająco potrząsa powodem.
Zamrugałem i przetarłem oczy. Jawa to czy sen. Pusta polanka,
wokół gęsty
las. Przed chwilą odleciał samolot, inne zaraz będą bombardować,
a tu
marynarz, koń i ja, oficer marynarki. W granatowym eleganckim
mundurze,
białej koszuli, rękawiczkach, z pistoletem na rapciach. Nie
na mostku
kapitańskim, nie na pomoście bojowym, na niszczycielu, lecz
na koniu. Na
chudej szkapinie, bez siodła, na wytartej derce, z łańcuchem
w rękach
zamiast lejc. Scena z jakiegoś surrealistycznego filmu. Nie,
to chyba mi
się śni.
Ale nic się nie śmiło. Koń był. Na tle zieleni wyglądał najbardziej
chyba
z nas wszystkich naturalnie. Chudy, z opuszczonym łbem, niewyczesanym
ogonem, stał smętnie patrząc w ziemię. Był taki biedny, że
aż żal mi się
zrobiło. Co ja się wydzieram? Cóż on winien.
Ale pomyślałem o Romie i znowu wściekłość mnie ogarnęła.
Żeby chociaż
ostrogi... Co ja znowu z ostrogami? Wariuję chyba już na
dobre. W
wyobraźni zobaczyłem kapitana marynarki, "cwałującego" po
osiedlu na
oklep na chudej szkapinie ale z ostrogami przy kamaszach.
Toż na tej
chudzinie wystarczy sto metrów przekłusować, by odechciało
się igraszek z
damami na co najmniej dwa tygodnie.
Nie, to już więcej niż farsa. Wybuchnąłem śmiechem. Złość
przeszła.
- Chodźcie marynarzu, pójdziemy na piechotę - zrezygnowany
powiedziałem.
Adieu Roma- dopowiedziałem w myśli, a zawiedzione serce leciutko
zakłuło.
I już więcej nigdy nie mieliśmy się spotkać.
A czas powoli pokrył, jak wszystko, naszą randkę mgiełką
zapomnienia i w
pamięci pozostał tylko bledniejący obraz pieknej Romy. Błąka
się w
wyobraźni coraz bardziej idealizowany, coraz bardziej bukoliczny...
Wizerunek atrakcyjnej, trzydziestoletniej kobiety, Romy...
Nie ma już
jej, a może nigdy nie było, jak i nas samych? Był tylko sen.
W końcu czerwca otrzymaliśmy
nowe myśliwce Lim - 5 p (Mig 17
budowany w kraju na sowieckiej licencji). Lim 5 p to był
taki Lim 2 z
dorobionym dopalaniem i stacją radiolokacyjną. Samolot znacznie
cięższy
od popularnej piętnastki, a dokonstruowany dopalacz miał
chociaż w części
zneutralizować pogorszenie danych taktyczno-lotnych w stosunku
do swego
prototypu.
Stacja radiolokacyjna wraz z celownikiem mieściła się w specjalnie
skonstruowanym koku na nosie kadłuba. Zewnętrznie konstrukcja
podobna
była do pysku delfina z wystającą górną szczęką. Pomimo jednak
usytuowania tuż nad wlotem powietrza do silnika, nie pogarszała
właściwości aerodynamicznych samolotu, a wręcz odwrotnie,
dodawała mu
stateczności w porównaniu z Lim 2. Była to cecha w tym przypadku
pozytywna, bo Lim - 5 nie był przewidywany do walki powietrznej
w
klasycznym tego słowa znaczeniu, z widzialnością przeciwnika,
ale do
operowania w nocy i w chmurach.
Nie miał robić szaleńczych wiraży czy zwrotów bojowych, by
zajść
przeciwnikowi w ogon, ale cicho się skradać z tyłu, doganiać
niewidzialnie i... strzelać z bliskiej odległości do niewidocznego
celu,
w przyszłości przewidywano rakiety.
Dwie anteny umieszczone
w koku, wirujące z szybkością 60 obr./min.
wysyłały i odbierały impulsy radiowe przetwarzane na obraz
świetlny
przestrzeni przed samolotem. Szerokość wiązki nie przekraczala
30o, a
zasięg 4 kilometrów. Do tej też odległości miał doprowadzić
radiolokator
naziemny. Potem, gdy na ekranie pokazała się kreska, pilot
meldował o
zauważeniu celu i dalej sam się naprowadzał. Ważne na kresce
były
wypustki, takie pionowe przecinki, oznaczały wysokość. Jeśli
występowały
w górę kreski i w dół, świadczyło to, że znajdujemy się na
tej samej
wysokości co cel. Jeśli tylko w górnej części, to znaczyło,
że cel wyżej
itd.
Kiedy lecąc na jednej wysokości pilot zbliżył się do celu
na 1 200 m,
następowało tak zwane automatyczne przechwycenie celu. Na
celowniku
wówczas pojawiał sie obraz świetlny tzw. pticy. W miarę zbliżania
ptica
proporcjonalnie rosła, a gdy odległość zmniejszyła się do
sześciuset
metrów zapalała się czerwona lampka, sygnał otwarcia ognia.
W czasie lotów ćwiczebnych strzelało się z fotokaemu. Fotografowana
wtedy
była ptica, a jej położenie w momencie strzelania było podstawą
oceny.
Był to skomplikowany
manewr, a jeśli zważymy że jednocześnie pilot
musiał jeszcze kierować samolotem, w chmurach lub nocy, według
przyrządów
prowadzić nawigację, to zrozumiemy, że by podołać tym wszystkim
czynnościom musiał to być pilot najwyższej klasy, klasy pierwszej.
Trzeba było naprawdę być mistrzem w wyszkoleniu by w takich
warunkach
wykonać zadanie. I nie ma czemu się dziwć, że po jednym takim
operowaniu
w chmurach pilot tracił nie tylko wagę, ale i komórki nerwowe,
tak bardzo
potem na starość potrzebne.
Ekran z miernego materiału był bardzo słabo wyrazisty i dlatego,
żeby coś
na nim zobaczyć, nałożono tubę z czarnego plastyku. Człowiek
więc leciał
z głową w tubie zerkając przez niewielką, specjalnie wykrojoną
szparkę,
okresowo na przyrządy, pilotując bardziej tyłkiem niż według
ich wskazań.
Nie był więc to krzyk
ostatniej techniki, przebąkiwano nawet, że
takie urządzenia stosowano w nocnych myśliwcach Moskitach
podczas drugiej
wojny światowej, z tą tylko różnicą, że w Moskitach załoga
była
dwuosobowa. Pilot prowadził samolot, a nawigator obsługiwał
radiolokator... Ale było to słabą pociechą.
Oficjalnie politrucy grzmiali na prasówkach, że teraz żaden
wróg się nie
prześlizgnie, nawet w chmurach czy w nocy. Jednym słowem
Lim-5p
poprawiały samopoczucie - dowództwa. Naszym jednak zadaniem
było latać na
nich i już, bez dyskusji.
Leciałem w którąś bezchmurną
i bezksiężycową bardzo ciemną noc,
jako cel. Czas upływał, nic się nie działo, i trasa dłużyła
się
niemiłosiernie. Najpierw ziemia spóźniała się z poderwaniem
myśliwca,
ktoś nawalił, słyszałem jak się kłócili. Potem ucichli i
nawet słuchać
nie było czego.
Taki bezczynny lot mroczną nocą niebezpiecznie usypia. Leci
się jak w
kuli. Wokoło pełno świetlnych punktów, w górze, w dole, i
człowiek sam w
końcu nie wie, gwiazdy to, czy ziemskie światła? Lecę czy
siedzę w
linktrenerze. Strzałka szybkościomierza na 750 wskazuje szybkość
więc
lecę. Ale światła milczące, nieruchome. Wystarczy moment
dekoncetracji by
właśnie w taką ciemną, roziskrzoną noc pozostać w niej nową
iskierką na
zawsze. Nie wrócić już nigdy na ziemię.
Odpędzam więc nocne
skojarzenia, wypatruję ścigającego przez
peryskop i staram wyobrazić sobie czas po locie. Ten moment,
kiedy
znużony wsunę się w łóżku w chłodną porankiem pościel, i
przyjemnie, och
jak przyjemnie przeciągnę się wszystkimi mięśniami, uwolnię
umysł od
ciągłej uwagi, od bezustannego napięcia.
W słuchawki nadlatują
komendy naprowadzającego samolot. Znaczy że
przechwytujący już niedaleko. Po charakterystycznej wymowie
poznaję
Bazylego. Niejeden kieliszek razem wypiliśmy. To on był pośrednią
przyczyną któregoś tam z koleji mojego aresztu domowego za
to, że zdarł
sobie skórę z rąk gdy starał się naśladować mnie i przekroczyć
szybkość
dźwięku.
Kląłem go wtedy przez długi czas, bo niby klasa pilota ta
sama, a za
zachowanie odpowiadać mam ja, jak za dziecko. Jako piloci
równiśmy,
stanowisko przecież nie lata, a zawsze do mnie jak do kwoki,
pretensje za
kurczęta. Gdyby chociaż forsy dali więcej... Zły byłem, ale
w końcu nie
jego to wina, że mnie za niego ukarali.
Teraz znowu los, na planowej
tablicy nas połączył. Nie jestem
przesądny, o nie, ale jak coś z kim, to jednak pozostaje...
Słyszę go coraz głośniej. Zbliża się i to szybko. Popatruję
przez
peryskop, ale wśród tylu świateł, jego pozycyjnych nie widzę.
Ziemia do niego:
- Odległość 12 (dwanaście kilometrów), Bazyli kwituje:
- Zrozumiałem 12.
- Odłegłość 10, głos nawigatora pewny, zadowolony, widocznie
dobrze
widzi.
- Odległość 8.
Bardzo szybko odległość się zmniejsza. Widocznie grzeje na
950.
Potwierdza to ziemia bo woła.
- Zmniejsz o sto (sto kilometrów/godz), zaraz potem już mniej
spokojnie:
- Zmniejsz o dwieście.
Patrzę w peryskop ale go nie widzę. Widocznie idzie rura
w rurę. Na
wszelki wypadek podaję mu swoją szybkość i wysokość. Bazyli
kwituje: -
Zrozumiałem.
No to w porządku, myśle, ale nagle nawigator naprowadzenia
gorączkowo: -
Zmniejsz o dwieście, o trzysta...
- Czyś oszalał - zabełkotał Bazyli- miał niewyraźną
wymowę, która
stawała się jeszcze bardziej niewyraźna, gdy ogarniały go
emocje. - Może
na zero. Mam stanąć w miejscu?
Wydał mi się tak blisko, że muszę go zobaczyć. Spojrzałem
dokładniej w
peryskop. Rzeczywiście, są światełka jak jasne gwiazdki:
czerwona i
zielona. Ale coś za szybko rosną. Gwałtownie się rozszerzają,
odchodzą od
siebie w lewo i prawo.
- Bazyli, naganiasz mnie, uważaj - wołam zaniepokojony.
- Dobra dobra, nie martw się - puścił bańki nosem.
Starałem się nie robić paniki, wszystko co się powie słychać
na ziemi,
ale coś mnie tknęło. Obejrzałem się do tyłu i... serce stanęło.
Tuż za
mną, w gwiezdnej poświacie, lśniący stalowy nos siedemnastki
lecącej
prosto na mnie z wielką szybkością. Zdążyłem tylko pomyśleć,
odruchowo
oddając drążek: i w taki sposób zakończyłeś życie Zbychu,
gdy nade mną
metr, a może pół, przeleciał obły kadłub ukazując dokładnie
nity
poszycia.
Zatrzymane serce załopotało z ulgą, ale jednocześnie poczułem
się jak
flak. Wszystkie mięśnie zwiotczały. Dalej jak we śnie, nie
pamiętałem jak
doleciałem do lotniska, jak wylądowałem, a kiedy wysiadłem
z kabiny i
zrozumiałem ze żyję, przeszła mi ochota na... życie.
Nie chciało mi się już
latać, myśleć, zajmować czymkolwiek.
Chciałem po prostu nie istnieć. Wiedziałem, że to przejdzie,
że to
chwilowe, bo gdzieś tam we mnie bardzo głęboko czułem już
iskierkę
radości, że stoję na twardej ziemi, że nic już mi się nie
przydarzy, że
jestem bezpieczny. Ale kiedy podszedł Bazyli, przerażony
równie jak ja i
objął w przepraszającym geście, nie byłem jeszcze zdolny
ruszyć
ramieniem.
Rano przy goleniu
jakby więcej siwych włosow na skroniach i zaraz
pojawiła się w lustrze wróżka z Krzesin: "Pamiętaj, trzy
razy Pan Bog
daje ci przestrogę...unikaj lasów, miejsc odludnych...".
Czyżby to był ten trzeci, liczyłem kolejno: Krzesiny, Wdzydze
i teraz
ten?... No, następnego już chyba nie będę liczył. Głupio,
nieszczerze się
roześmiałem. Zabobonnik się znalazł.
Wiosną Kinga, z tytułu pracy
w wiejskim Ośrodku Zdrowia, dostała
talon na moskwicza. Zastanawialiśmy się skąd taka niespodziana
przychylność władzy po braku zainteresowania poprzednimi
podaniami ale
tajemnica wyjaśniła się, kiedy zobaczyliśmy plac w gdańskim
Motozbycie
zastawiony dziesiątkami podrdzewiałych już moskiwczów. Cena
115.000 zł,
niedostępna nawet dla mnie. W tym czasie moje wynagrodzenie,
pilota
pierwszej klasy i dowódcy eskadry myśliwskiej, z wszystkimi
dodatkami
wynosiło około 2.500 zł .Tylko więc dzięki prywatnej praktyce
King,
mogliśmy myśleć o kupnie samochodu. Na poprzednim straciliśmy
prawie
20.000, a ten jeszcze wymaga dopłaty. Przekonaliśmy się,
że samochód to
nie żadna lokata kapitału, jak sobie początkowo wmawialiśmy
ale bezdenna
skarbonka. Pieniądze się wrzuca by nigdy ich już nie ujrzeć.
do 32 gdy