odc34
Kaskada, wydawała się z nazwy i wnętrza wytwornym lokalem. Duża,
  piękna sala z wysokim sufitem wypiętym łukami, z fontanną po środku
  okrągłego basenu, rzeźwiącą powietrze, potwierdzała na pierwszy rzut oka
  to oczekiwanie. Jednak przebywający tam goście zamieniali Kaskadę w
  zwykłą smutną knajpę. Brudne, wulgarne portowe kurwy, nie lepszej klasy
  cinkciarze i alfonsi tworzyli klimat, w którym nawet po dwóch głębszych
  nie mogliśmy wytrzymać. Poderwać nie było kogo, a popijanie w tym
  otoczeniu nie sprawiało żadnej przyjemności. Żeby chociaż baby jakoś
  wyglądały, ale gdzie im do poziomu chociażby rezydentek w gdyńskim Cafe
  Bałtyk, służące ich są lepiej ubrane.
  Wychodzimy w późną noc. Lepiej przespać się na okręcie niż narażać na
  nieprzwidzianą przygodę, o której można tylko przypuszczać, że raczej nie
  będzie przyjemną.
  Nocna pustka, gdy idziemy do mola przy Wałach Chrobrego gdzie stoi nasz
  okręt, kroki dudnią jak w piwnicy. Żadnego człowieka. Nagle wiedzeni
  jakimś pijackim zmysłem skęcamy w wąską uliczkę, na skróty do portu i po
  kilkunastu metrach stajemy przed szyldem: "Klub Trzynastu Muz".
  Coś mi kołacze w lekko szumiącej już pamięci: Czyżby to ten klub o którym
  czytywałem w Kulturze. Zwróciła wtedy moją uwagę nazwa tak niezwykła w
  siermiężnej socjalistycznej szarości. Chyba to ten. Tak, potwierdza
  portier, ale rozkłada ręce - panowie już zamykamy.
  Lala patrzy na mnie. Warto by chociaż zobaczyć - mówię - tu przychodzą
  twórcy kultury Szczecina. Lala kiwa głową, odsuwa portiera jak dziecko i
  już jesteśmy w środku. Rozległa pusta sala, portier mówił prawdę, kończą
  pracę. Kelnerka ustawia krzesła na stolikach i patrzy niechętnie.
  Wsparcie przychodzi od bufetu, gdzie dwóch na giętkich nogach wymachuje
  rękami, kłócą się. Zapraszają do towarzystwa, bo zawsze co marynarze to
  marynarze, ale nie przerywają dyskusji szukając rozstrzygnięcia u obfitej
  blond barmanki. Okazuje się, że jednen z nich to dramaturg, który ma
  pretensje do scenarzysty, że skopał mu dzieło. Wzruszony z obcowania z
  samymi twórcami, staram się zrozumieć sedno sporu, ale mówią niewyraźnie,
  dużo już wypili, za to bardziej machają rękami. Robią dosyć dziwne ruchy
  ale przeważnie w bezpośredniej bliskości pięknie wypiętych, baloniastych
  piersi tęgiej barmanki. Ta odpycha ich ręce i namawia:
  - Panie Kaziu, panie Tadziu, czas do domu. Zostawcie trochę na jutro.
  Ale im ani w głowie odejść od zastawy i tej muzy za barem. Zamawiają nową
  soplicę, niby z okazji spotkania nas, a naprawdę dla przedłużenia pobytu.
  Nie spodziewamy się, że jeszcze sprzeda, kelnerka już się przebrała i ze
  zmęczeniem na szczupłej twarzy wyczekująco oparła się o ladę, bufetowa
  jednak otwiera zamkniętą już na klucz szafkę z alkoholami i stawia na
  kontuar butelkę. Uśmiecha się pobłażliwie patrząc jak panowie artyści
  wygrzebują z kieszeni pieniądze. Spostrzegam, że jest niebrzydka.
  Tleniona blondynka o grubych rysach i tęgiej budowie. Ale wygląda zdrowo,
  świeżo. A najważniejsze, że w jej niebieskich oczach dostrzegam
  zachęcający błysk. Znam ten rodzaj spojrzeń wywołanych nagłym pożądaniem.
  Odpowiadam pożerającym uśmiechem i już jestem pewny, że nie będziemy spać
  na okręcie. Do soplicy dołącza kelnerka. Szczupła, wyschnięta, o szarych
  bezbarwnych policzkach. Zmęczona. Dla odprężenia jednym haustem smali
  setę jak furman i nawet oko jej się nie zmąciło. Blondyna jednak
  energicznie kończy libację, wyraźnie zaczęła się śpieszyć.
        Wychodzimy w szóstkę."Artyści" coś bełkocą nie żałując polskiej
  łaciny - no cóż, nieraz tak bywa, że przy zbliżeniu niejeden pomnik
  cuchnąć zaczyna łajnem. Blondyna nie zwraca na nich uwagi. Bierze mnie
  pod ramię i szepcze żeby jechać do niej na Dąbie.
  Nie znam Szczecina i diabli wiedzą gdzie to jest. Boję się.
  - Pojedziemy w czwórkę, namawia. Kelnerka też, u niej mieszka.
  Waham się. Dwóch pijanych oficerów to nieszczególnie trudny łup. Dopiero
  kiedy Lala pokazuje pod mundurem pistolet, rozwiewają się moje obawy.
  Uciekamy wymachującym za nami artystom i w taksówkę. Mieszkanie w bloku.
  Czyste, przyjemne. Mąż gdzieś wybył i nie mamy się czego obawiać. Pełna
  swoboda.
  Blondyna otwiera lodówkę i wyciąga flaszkę, ale Lala nie czeka. Obejmuje
  w pół chudą kelnerką i wciąga do drugiego pokoju. Chcę to samo zrobić z
  blondyną, ale ta opiera się.
  - Najpierw się napijmy - nalewa do kieliszków alasz, a widząc moją
  zawiedzioną minę (nie znoszę Alaszu), rozpina napięty biustonosz i piersi
  jak dwie dużę piłki zakrywają korpus do pępka. Myli się, bo moja mina z
  powodu Alaszu. A piersi aczkolwiek piekne, nie robią jednak na mnie
  oczekiwanego wrażenia. Nie jestem wrażliwy na ten szczegół kobiecego
  ciała. Dostrzegam niebieskie żyłki i wydaje mi się, że z tych wielkich
  seks balonów zamiast pożądania sączy się smutek przemijania. Za kilka
  lat, lepiej sobie nie wyobrażać... Jednym słowem ten widok nie ożywia, a
  do tego wszystkiego alasz zaczyna mdlić. Dostaję trochę soku cytrynowego
  i rzeźwiejszy próbuję rozebrać tłuściocha do końca, ale ona chce dalej
  pić.
  Tracę ochotę, niech sobie pije, zdejmuję mundur i walę się na tapczan.
  Śnię coś nieokreślonego, ale bardzo przyjemnego. Kiedy się budzę, w
  pokoju ciemno, tylko światło ulicznej latarni rzuca przez prostokąt okna
  bladą poświatę na butelkę, kieliszki. Czuję przy sobie gładkie ciało
  kobiety. Ciepłe, podniecające. Nie mogę uprzytomnić sobie jego kształtow.
  Obłok zapachów, żar pulsującej krwi. Zapadam znowu w dziwny stan.
  Pogranicze snu. Przypływy ,odpływy. Zanurzam się w krainę marzeń boskiego
  odprężenia by za chwilę zacząć wspinać się aż do szczytu, za którym
  przepaść nieistnienia, by znowu doznawać słodkiej nirwany trwania. Czuję
  jak ciało kobiece faluje razem ze mną. Skóra się napina, wypełnia, jakby
  miała pęknąć od wewnętrznego ciśnienia, by za chwile wiotczeć, pokornieć
  i przyjaźnie dotykać.
  Ten stan przerywa mocny głos:
  - Zbychu już siódma. Lala stoi ubrany w drzwiach.
  Rzeczywiście, pełny dzien, a o ósmej podniesienie bandery i odcumowanie.
  Ale byłby skandal gdybyśmy zostali, lepiej nie myśleć.
  Dostrzegam niezwykłe położenie leżącej obok blondyny... Wstydzę się Lali,
  ale ta podnosi głowę gdzieś z drugiego końca tapczana i macha ręką na
  Lalę.
  -Idź ,idź do drugiego pokoju. Jeszcze piętnaście minut. Zdążycie.
  Taksówki za rogiem...
  Lala posłusznie zamyka drzwi, a ta z chyżością cyrkówki do mnie.
  Uwija się jak zwiewna boginka, a bądź co bądź to
  osiedziesięciokilogramowa dama. Ale gwoli sprawiedliwości muszę przyznać,
  że nie czuję tej wagi. Każde dotknięcie, każde muśnięcie wyzwala rozkosz.
  Rozkosz aż do zemdlenia, do zatracenia. Kiedy wreszcie blondyna ze
  zwycięskim okrzykiem spada ze mnie z rozrzuconymi rękami i nieruchomieje,
  serce mało nie wyskoczy mi z piersi. Aż się przestraszyłem. Pilot,
  zdrowie astronauty, a tu serce, ale wszystko jak widać ma swoją
  granicę...
        Z trudem zwlekam się z tej miłosnej areny i nakładam  mundur.
  Dopiero łyk świeżego powietrza przywraca do życia. Wracam do normy. Czuję
  się lekki, spokojny, ale w środku gdzieś tam głęboko, diabełek znowu
  dmucha w iskierkę pożądania. Potężna blondyna zajmuje cały tapczan, leży
  naga, leniwie nieruchawa, ale dotknięcie, zapach, wzbudza drżenie...
  zaczynam żałować, że nie mogę zdjąć munduru z powrotem, że muszę
  odejść... Paskudna ludzka natura...
        Przybyliśmy na okręt tuż przed podniesieniem bandery. Bandera w
  górę, trap w górę, koniec manewrów, upragnione łożko. Chociaż żelazne i
  pod pokładem ale półtorej doby spania pozwoliło przyjść do siebie po
  szczecińskich wrażeniach. Ta słabość to przez ten alasz, tłumaczyłem
  sobie.
        Do Gdyni wchodzimy szarą godziną. Miasto rozmyte w zamglonym
  zmierzchu, jakieś nijakie. Niepodobne temu sprzed dwóch tygodni,
  błyszczącemu feerią kolorów malowanych słońcem. Jednak światem rządzi
  słońce. Schodzę po trapie już bez świstu trapowego (po opuszczeniu
  bandery), szczęśliwy, że nareszcie w domu. Życie na morzu nie dla mnie.
  Za wolne, za nudne... Rozciągnięte zdarzenia w tygodnie, miesiące, czas
  nudny jak flaki z olejem...
        Wracając do Babich Dołow zaczynałem żałować "straconego czasu". Za
  mało przeżyć jak na dwa tygodnie? Wydawało mi się, że opóźniłem się, nie
  przybliżyłem... no właśnie, do czego miałem się przybliżyć? Nie
  wiedziałem. To znane było tylko tej wewnętrznej sile, która pchała od
  początku ku czemuś... Od początku istnienia...
        Po powrocie z rejsu zaraz wezwanie do zastępcy d/s politycznych
  kapitana Koziury. Zamrugał krótkowzrocznie oczami )przeszło to mu już w
  stały tik), przybrał oficjalną minę i wyrecytował:
  - Przyszło polecenie z Marynarki by wytypować jednego z pilotów do
  Akademii Politycznej i dowództwo pułku postanowiło wysłać was. A widząc
  moje zaskoczenie i wahanie dodał: Towarzysz taki wygadany, dobrze
  orientujący się w zagadnieniach politycznych, a przy tym dobry pilot, da
  sobie radę... Chodzi o pilota, bo któż lepiej poprowadzi pracę polityczną
  wśród pilotow, któż się lepiej dogada, zrozumie...
  - No tak, bąknąłem szukając argumentów (nie mogłem powiedzieć, że za
  cztery lata planuję opuścić armię), ale ja chcę latać. Nie odpowiada mi
  służba za biurkiem.
  - Właśnie o to chodzi, żebyście latali. Będziecie pilotem, chociaż
  oficerem politycznym... Pomyślcie o przyszłości, macie już swoje lata,
  zawsze nie będziecie latać, przynajmniej jako pilot bojowy. Zostaniecie
  potem na starość jakimś takim szoferem powietrznym, którym będzie
  dysponował byle galant ze sztabu, albo z drugim śniadaniem w teczuszce
  będziecie biegać na SD, siwy dyżurny lotów. Nikt nie będzie pamiętał
  waszych lotniczych osiągnięć...
  Zastanowiłem się. Rzeczywiście kończę trzydzieści dwa lata. Skronie
  posiwiały, może rzeczywiście jest to jakaś szansa? Uczelnia ostatecznie o
  profilu humanistycznym, a we mnie nadal ciągoty literackie. Politrucy
  mają dużo wolnego czasu, to nie to co pilot bojowy zamknięty nieustanną
  całodobową służbą w jednostce. Będę miał czas na pisanie. Zgodziłem się.
        Podniecony, z głową pełną marzeń chodziłem przez kilka dni. Ani
  spać ani czym się zająć. Kląłem nadpobudliwą naturę, ale nie pomagało.
  Nie mogłem się doczekać jesieni, kiedy pożegnam jednostkę i pojadę do
  Łodzi. PóŁprzytomny przeszedłem komisję kwalifikacyjną w dowództwie
  Marynarki, bez zastrzeżeń i nagle...
  Pewnego dnia, kiedy wstawałem zniecierpliwiony wolno płynącym czasem, a
  zaczynało się dopiero lato i do jesieni było jeszcze daleko, przejrzałem,
  jakby opadły przysłowione łuski z oczu.
  Zobaczyłem siebie, oficera politycznego, jednego z wielu snujących się po
  jednostce i "tłumaczącego" zagadnieni, w myśl wytycznych aktualnego
  sekretarza KC. I nie słowami od siebie, bo zawsze niebezpieczeństwo
  odchylenia, ale z tekstu przysłanego z góry.
  Będę musiał wmawiać, że czarne to białe,  z czego teraz po kątach się
  podśmiewujemy. Jednym słowem będę etatowym kłamcą. Będę musiał ubliżać
  Ojcu, Matce, ich ideom i za co?
  A gdy coś się zmieni? Pilotem partyjnym musiałem być jeśli chciałem
  latać, ale oficerem politycznym zostawało się z własnego wyboru. Nie
  będzie wytłumaczenia jak i ja nie mogę go w sobie znaleść. Sytuacja
  obrzydliwa. Jak teraz się wycofać. Znowu nie mogę spać. Papiery poszły do
  uczelni, a w wojsku zmienić decyzję niełatwa sprawa, szczególnie w
  politycznej dziedzinie.
        Wahania, rozterki trwały całe lato, ale w miarę upływu czasu
  utwierdzałem się w decyzji. Ostatecznie sprawę przesądziła Kinga. Opinię
  wydała krótką. Pokiwała głową i puknęła się w czoło. Wystarczyło. A jej
  zdanie w tej kwestii należało liczyć podwójnie. Cały czas bowiem
  namawiała, żebym przestał latać ale ta droga i dla niej była widać nie do
  przyjęcia. Żona pilota - mawiała - powinna zawsze w pogotowiu mieć czarną
  suknie i żałobny welon. Ale żeby na politruka, komunistę...
  Pochopną decyzją narobiłem sobie niemało kłopotu. Jakie motywy podać? Nie
  można powiedzieć nie, bo nie i już. Co tu wymyśleć żeby nie wpaść: bo
  można nie tylko nie pójść na Akademię, ale stracić stanowisko, stopień, a
  nawet wojsko. Cztery lata przed emeryturą. Taką trzeba stworzyć sytuację,
  żeby nawet nie powstała myśl, że coś kombinuję. Bo zaraz mogą być
  zarzuty: stracona wiara w socjalizm? Uleganie wrogiej propagandzie? Itp.
  Każda taka opninia wykreślała ze społeczności socjalistycznej, nie tylko
  wojskowej. I mogło znaczyć dalsze życie na utrzymaniu żony.
        No więc była sprawa. Zatruwała  piękne lato jak tryper narzeczonemu
  noc poślubną. Zakochany, ślub, uwieńczenie wielkiego uczucia, pierwsza
  noc poślubna, młoda małżonka rozpalona oczekiwaniem, a tu ciągła
  rozterka: pieprzyć, nie pieprzyć. Jednym słowem cierpienie i zgryzota.
  Życie w rozdwojeniu. Nagle samo się załatwiło. Jak to w socjaliźmie.
  Kiedy przy okazyjnej wódce zwierzyłem się z kłopotu sierżantowi
  kanceliście, ten powiedział:
  - Że też obywatel kapitan nie ma większych zmartwień. Któż w pułku o tym
  pamięta. Był rozkaz wytypować, wytypowali i z głowy. A wezwanie to inna
  sprawa. Sam pan wiesz, że po cichu to nikt nie chce żeby pan odchodził.
  Bo jak pan na Akademię, to ktoś musi za pana i dyżury i szkolenie i loty
  instruktorskie, a kto tam chce więcej służby, więcej obowiązków za te
  same pieniądze... A kiedy kończyliśmy drugą flaszę, rąbnął się pięścią w
  piersi: - moja w tym głowa żebyś brachu na politruka nie poszedł...
  Słowa dotrzymał. Dowiedziałem się potem, że wezwanie poszło do kosza, a z
  pułku telegram, że taki, a taki nie może udać się do Akademi i bo jest
  niezbędny w bojowej gotowości jednostki. Sprawa się zakończyła.
        Kanceliści sierżanci to potęga w wojsku. Prawdę tą ilustruje stara
  wojskowa anegdota. Jasio wzięty do wojska niespodziewanie zaczął
  awansować: starszy szeregowiec, kapral, w ciągu roku doszedł do
  plutonowego. Wszyscy zaskoczeni ale najbardziej on sam. Nagle otrzymuje
  list. Pisze w nim Józek, pociotek z tej samej wsi, kancelista w sztabie
  dywizji: ja już nie mogę cię wyżej awansować, przekazuję cię Michałowi w
  korpusie...

do 35gdy
koniec Gryfa