Nie otrzymałem zgody dowództwa
na studiowanie. Motywacja była
krótka: pilotom nie udziela się zezwoleń na studiowanie na
uczelniach
cywilnych, jakiś tam rozkaz DWLOT. Było to kłamstwo. Niedługo
potem
przekonałem się, że w Wojskach Lotniczych byli tacy piloci,
którzy
zezwolenia uzyskali, i była to tylko kwestia "dojścia". Wszystkim
innym
zresztą nie robiono trudności, mogli studiować: politrucy,
kanceliści,
sztabowcy, nawet mechanicy... Byłem rozgoryczony ale cóż
mogłem zrobić?
Obrzydło mi tu wszystko. Do tego po basenie zaczęły łamać
kosci i z moją
męskością zaczęły się kłopoty. Poszedłem do lekarza. Facet
chyba lekko po
czterdziestce. Pokiwał ze zrozumieniem głową. Popatrzył na
posiwiałe
skronie i zapytał ile mam lat.
- Po trzydziestce, to się zdarza... to naturalne. Niestety
czas już
wyszedł i... rozłożył rece.
Dobił zupełnie. Odebrał chęć życia. Nie mogę zajać się teraz
niczym
innym, tylko sprawdzaniem. Idzie dziewczyna, patrzę i wsłuchuję
się w
siebie. Jest reakcja czy nie... Nie ma, psiakrew. Więc miał
chyba rację.
Lepiej nie zaczynać, bo jeszcze można usłyszeć: staruszku,
lepiej idź na
ryby...
Pognębiony zapragnąłem
schować się w ognisko rodzinne. Najwyższy
czas przestać być gierojem i zacząć żyć spokojnie jak na
założyciela rodu
przystało. Zresztą natury nie przemożesz. Jak doktór powiedział?
Czas
wyszedł.
Jednak z rodzinnym życiem nie rak łatwo. Kinga powiedziała,
że się z
Zaboru nie ruszy. Nie będzie się męczyć w mieście z pracą,
chłopcami i
jeszcze bez pieniędzy. Koniec i szlus. Mogę robić co mi się
podoba, a ona
nie wyjedzie. Jak tak, to ja wyjadę z Gdyni na zawsze - wściekłem
się.
Mieszkanie stracimy i w ogóle. A ona, że jej wcale na mieszkaniu
w Gdyni
nie zależy i w ogóle ma dość tych zimnych wiatrów i klik
w służbie
zdrowia.
Uparta jak zwykle, ale może i w tym trochę racji? Tym bardziej,
że te
wiatry to może i mnie wywiały to, co czyni z mężczyny chłopa.
Przenieść się gdzie indziej, ale gdzie? Lotniska w Zaborze
ani w Zielonej
Górze nie ma. Do Wrocławia? Mieszkanie na garnizonie, pewnie
trzeba
będzie czekać, a z pracą dla King - doświadczenie mieliśmy
z Gdyni.
Zresztą ona właściwie nie chce pracować w mieście. Jak ja
sobie wyobrażam
z dziećmi. Kto przy nich bedzie? Tu, jak i poprzednio na
Mazurach, szkoła
kilka kroków, a pozostały czas siedzą razem z nią. Mieszkanie
nad
ośrodkiem.
Więc co zrobić?
Rozłożyłem mapę i znalazłem
lotnisko, ale nawet nazwy nie chciałem
przeczytać. O Boże tam, w tym zaplutym miasteczku.
W którym przyrzekałem
sobie że nigdy... Ale gdzie indziej? Najbliższy Wrocław to
147 kilometrów. Życie
rodzinne to znowu co niedzielny przyjazd, gdybyśmy kupili dobry
samochód. Ale taki samochód drogo kosztuje i pomimo to 147 kilometrów dojeżdżać
to nardzo uciążliwe.
samochód, bardzo kosztowny. Babimost bliżej, 38 km i to prawie
wioska,
może na miejscu znajdzie się praca dla King.
No cóż, innego wyjścia nie widzę. Z zaciśniętymi zębami,
nie mów matołku
nigdy że nigdy, znowu los cię uczy pokory, piszę raport o
przeniesienie
do Babiegomostu. Stanowisko: obojętne, motywacja: połączenie
rodziny.
Dzieci, żona w Zaborze, a Babimost to najbliższe lotnisko.
W pułku zaskoczenie,
ale specjalnie się nie dziwili, utwierdzili
się tylko w opinii... Bo on zawsze jak nie raid, to wodowanie,
jak nie
przelot na rekord, to przeniesienie. Chce zostawić mieszkanie
60 m2 w
Gdyni i iść gdzieś na wiochę. Nawet nikt o niej nie słyszał.
Brzmi jakoś
podobnie do Babich Dołów. Pukali się w wiadome miejsce ale
raport został
poparty. Lepiej takiego w końcu się pozbyć niż później znowu
mieć
kłopoty.
Dowództwo Lotnictwa Marynarki Wojennej w takiej sytuacji
nie sprzeciwiało
się i pozostawało tylko otrzymać zgodę Dowództwa Lotnictwa
i OPK.
Wszystko trochę skomplikowane, było to bowiem przeniesienie
z jednego
rodzaju broni do drugiej.
Najpierw więc do Wrocławia.
Przyjął sam dowódca korpusu, pułkownik
Paździor, akurat kończący 10 klasę technikum na Psim Polu,
więc prawie
intelektualista. I jak na takiego przystało pobłażliwie odniósł
się do
zapisów w mojej teczce personalnej. A było tam co czytać.
Wszystko
jeszcze od czasow Stalina skrupulatnie przechowywane... Stało
tam żem
mędrek, filozof, a nawet anarchista, propaguje burżuazyjny
tryb życia i
marzą mu się na lotnisku bary z dziewczynami. Sam co prawda
pije bardzo
rzadko, ale gdy zacznie to pije bez umiaru... itp. duperele.
O pracy w powietrzu opinii nie musiał czytać, znał ją doskonale,
od kilku
lat już moje nazwisko często gościło w rozkazach DWlot w
aspektach
zarówno pozytywnych jak i niestety, negatywnych np. "chuligaństwo
nadgraniczne", itp.
Pomimo tego Paździor przyjął bardzo życzliwie. Od razu oświadczył,
że
bardzo chętnie przyjmie i to na stanowisko dowódcy eskadry,
ale do
Wrocławia.
- W Babimoście wiecie, wasi starzy koledzy z Krzesin,jak
Leszczyński i
inni. Wrócą wam wspomnienia z niewesołego okresu poznańskiego,
a tam
tylko lasy i jeziora, zasadniczo żadnych rozrywek. Wpadniecie
w
towarzystwo i sami wiecie jak łatwo dać się namówić, a potem
niepotrzebne
kłopoty.
Do Wrocławia? Opuściłem Wrocław przed ośmiu laty... miasto
bardzo miłe,
przyjazne. Ale nie chciałem. Do Zaboru miałbym 147 kilometrów,
a z
Babiegomostu zaledwie 47. Ale nie tylko dlatego. Pragnąłem
małego
miasteczka, kameralnego, wręcz intymnego nastroju, jakiego
sobie po
takiej mieścinie obiecywałem. Myślałem, w takiej małej miejscowości,
urządzimy się wreszcie rodzinnie. Zamieszkamy wszyscy razem
i może wypali
się we mnie ten wściekły płomień, który nie pozwala nigdzie
zagrzeć
miejsca i każe się oglądać się za każdą młodą, zdrową...
Tłumaczyłem więc z gorącym przekonaniem, że dawne czasy quasi
kawalerskie
już się nie powtórzą, bo właśnie z rodziną, dziećmi... A
i znaleść pracę
żonie w Babimoście lub bliskiej okolicy będzie łatwiej niż
w dużym
mieście.
Dał sie przekonać. Potrzebna
jeszcze tylko zgoda dowódcy pułku
babimojskiego. Pojechałem do Babiegomostu. Dowódca pułku
mjr Lis przyjmie
bardzo chętnie, ale na stanowisko zastępcy dowódcy eskadry.
W niedługiej
perspektywie zwolni jednego z dowódców i ja po nim obejmę
eskadrę. Gorzej
z mieszkaniem. Na razie może zaoferować tylko pokoik w Izbie
Chorych, ale
budują sześciorodzinne domki i późną wiosną dostanę mieszkanie.
Pełen entuzjazmu, jak zwykle gdy czeka coś nowego, zgodziłem
się.
Sprawę więc można było
uznać za załatwioną. Jednak gdy podniecenie
opadło, w miejsce euforii wkradło się zwątpienie. Czy dobrze
robię, czy
rzeczywiście tego chciałem? Czy naprawdę pragnienie życia
rodzinnego było
motorem moich działań, a nie urażona ambicja i brak zrównoważenia
psychicznego? Zdarzały mi się już takie okresy abnegacji
i
samozniszczenia, bo do czegoż by porównać dobrowolną rezygnację
z
mieszkania, z Gdyni, ze stanowiska. Porzucenia wielkomiejskiego
środowiska i zakopania się w miasteczku, w którym jedynym
przejawem życia
kulturalnego jest budowa wojskowego klubu. Czyż taką cenę
musiałem płacić
za iluzoryczne, bo w rzeczywistości rozdzieleni 40 km ,"połączenie
się z
rodziną"?
Ale odwrotu już nie było. Pozostawało tylko czekać na rozkaz
przeniesieniowy. Ostatnie tygodnie na Wybrzeżu. Na szczęście
dla mojego
stanu psychicznego jesień była deszczowa i żal opuszczenia
powoli malał.
Mokre, ryczące szkwały nie zachęcały do pozostania. Do tego
czekało mnie
nowe, nieznane. Nowa przygoda. W rezultacie nie tylko przestałem
żałować
decyzji, ale wręcz nie mogłem doczekać się rozkazu.
W takiej sytuacji doszliśmy
z Kingą do wniosku, że potrzebny
będzie samochód. Czterdzieści kilometrów z Babiegomostu do
Zaboru, dobrym
samochodem to zaledwie pół godziny jazdy. Obiecywaliśmy sobie,
że na
razie będę dojeżdżał, a potem Kinga przeniesie się z pracą
do
Babiegomostu.
Akurat "dowieźli" do Motozbytu w Oliwie wartburgi coupe de
lux sport.
Były to piękne maszyny tylko horendalnie drogie (117.000)
ale King się
podobały. Wyciągnęliśmy więc z konta wszystkie oszczędności
i kupiliśmy.
Zostaliśmy tak goli, że na benzynę już nie starczało. Ale
to zmartwienie
chwilowe, Kinga znowu dużo pracowała.
Samochód rzeczywiście
mógł wówczas się podobać. Było to szczytowe
osiągnięcie konstrukcyjne socjalistycznego przemysłu motoryzacyjnego,
dokładnie NRD. Silnik dwusuwowy, podrasowany, dwa gaźniki,
145 km/godz.,
a przy tym nadwozie kształu kropli, dwudrzwiowe, z siedzeniami
po
rozłożeniu przedłużającymi kabinę do bagażnika, który wyłożony
granatowym
filcem tworzył dużą, wygodną przestrzeń do spania, ciepłą
i przyjemną.
Do tego zapach, świeżości i czystości, i rewelacyjne radio,
tranzystorowe. Pierwsze radio (w PRL) samochodowe na tranzystorach.
Włącza się i od razu gra. Nie trzeba czekać aż lampy się
nagrzeją. Odbiór
wspaniały. Fabrycznie montowane i ekranizowane.
Silnik miał taki nadmiar mocy, że kiedy ruszałem, a trochę
mocniej
przycisnąłem pedał gazu, samochód rwał jak rakieta piszcząc
przednimi
oponami. Mała sensacja, ogólne zainteresowanie, ależ radość.
Mało jeździłem, oszczędzałem
na "prowincję". Do tego dużo służby,
brak pieniędzy. Ale i tak kiedy tylko ruszyłem, spod bloku
zaraz
znajdowały się rodzime autostopowiczki, chętne do podwiezienia.
Dziwne, jak jazda samochodem damy podnieca. Dlatego chyba
samochód jest
jednym z najczęściej wykorzystywanch miejsc do tych spraw.
W wygodnej
sypialni nie przeżywa się tego tak jak w samochodzie, zwierzały
mi się
nieraz zwolenniczki miłości na kółkach. Ten zapach benzyny,
ten dach,
jakby stworzony dla nóg... Ale ja z rezerwą. Czas już wyszedł
-
przypominałem sobie.
Nawet sąsiadka z piętra
wyżej uległa urokowi wartburga i wprosiła
się na podwiezienie. Była szczupłą, sympatyczna brunetką,
mocno pachnącą
"swoim zapachem", i kiedy położyła rękę mi na udzie, być
może
zatrzymałbym się na poboczu, ale przypomniałem sobie przymusowo
wysłuchiwane odgłosy conocnych igraszek miłosnych. Mieszkania
z betonu
były bardzo akustyczne, a to odbywało się akurat nad moim
pokojem.
Regularnie, o 22.30 pierwszy głośny skrzyp łóżka. Potem drugi,
wolno,
prędzej, coraz prędzej, w rytmie lokomotywy Tuwima. A kiedy
skrzypy
osiągały taką szybkość, że nie można było odróżnić pojedyńczego,
głośnym
łomotem hałas nagle się urywał i w zalegającej ciszy tylko
przeciągły
krzyk, jak wrzask konduktora gdy oznajmia, że "pociąg dojechał
do celu."
Cała jazda trwała około 2 minut. Druga rozpoczynała się o
4.30. Zegarki
można było regulować.
Ale największą przeszkodą był ten jej facet, oficer polityczny
z pułku o
kruczoczarnych włosach, Żyd. Tak niechlujnie wyglądał, że
gdy wyobraźnia
połączyła jego wygląd z skrzypami z sufitu, brało obrzydzenie.
Nie mogłem
go przemóc i chyba pierwszy raz w życiu, ze wstrętem odsunąłem
damską
rękę.
Późna jesień na Wybrzeżu
nie jest przyjemna, a latanie w te
jesienne pogody trudno też by do przyjemności zaliczyć. Ale
skłamałbym,
gdybym powiedział, że nie miało to swego uroku. Operowanie
w deszczu, w
chmurach, kiedy widać tylko radarowy ekran i potem przechwycenie
niewidocznego gołym okiem celu, dawało poczuć słodki smak
zwycięstwa.
Wiarę w siebie, w swoje umiejętności. Przynosiło satysfakcję.
Nawet
zmęczenie, chociaż większe niż po lotach w normalne pogody,
uspokajało,
ustawiało codzienne kłopoty we właściwej dla nich ziemskiej
perspektywie,
sprzyjało odpoczynkowi duszy.
Pewnego listopadowego
dnia, kiedy wysiadłem z kabiny Lim-5p ,
podbiegł zaaferowany Kazio Kucharski i z przejęciem, z tajemniczym
zmrużeniem oczu, nachylił się do ucha:
- Rozkaz przyszedł.
Był 17 listopada 1962. Równe dwanaście lat od czasu,
kiedy pierwszy raz
przywdziałem mundur, wtedy piechoty. Jeszcze trzy lata zanim
mundur
zdejmę, pomyślałem bez sentymentu do rocznicy, nie bardzo
zdając sobie
sprawy co to będzie znaczyło. Siąpiła lekka mżawka. Pas lśnił
wilgotnym
betonem. Pogoda psuła się. Ostatnie samoloty lądowały ciągnąc
kołami
długie pióropusze rozbryzgiwanej wody. I nagle zrozumiałem,
że to był mój
ostatni lot na tym lotnisku babiodolskim. Że coś się skończyło
i nigdy
już nie wróci. Podszedłem do samolotu, klepnąłem jak konia
w mokry obły
kadłub i powlokłem się do autobusu startowego. Gdzieś pod
sercem jakieś
smutne zamglenie. Zostawiałem wspomnienia, tylu i tyle znajomych...
ale
nieznane, które miało nadejść pochłonęło wkrótce smutek rozstania.
Starałem się jak najszybciej
rozliczyć, nie umiałem żyć w
tymczasowej sytuacji. Nie mogłem spać, czytać książki, czymś
sensownym
się zająć. Taki zawieszony czas, czas tracony.
Meble zostawały, aż do otrzymania mieszkania w Babimoście,
zabierałem
tylko wartościowsze drobiazgi i niektóre książki. Zebrało
się tego sporo
i chociaż samochód był duży, z ogromnym wręcz bagażnikiem,
to tak był
załadowany, że ledwo sam się zmieściłem.
Był lekki mróz i popadywał
rzadki, suchy śnieg, kiedy grudniowego
poranka odjeżdżałem z Babich Dołów. Po drodze musiałem wstąpić
do Celiny
w Gdyni, by oddać dolary, które dał Marian na przechowanie,
kiedy
wyjeżdżał do Rembertowa na Akademię. Celina była marynarzową,
stary
pływał na Batorym, a w tym czasie Marian był jej boyfriendem.
Widywałem
ją czasami w Lilipucie i nawet dawała do zrozumienia w dość
niewyszukanej
formie, że Marian już jej nie odpowiada w łóżku, ale była
jakaś blada,
oczy błyszczały jak u gruźliczki, nie pociągała. Prócz tego
honor nie
pozwalał. Żona kolegi to co innego, ale przyjaciółka to rzecz
święta.
Otworzyła zaspana, w rozpiętym szlafroku, bez bielizny. Zaskoczona,
patrzyła przymrużonymi oczami, pełna łagodnego łóżkowego
ciepła.
Normalnie, przy spotkaniach kawiarnianych nie podobała mi
się ale
teraz...
Wszedłem z mroźnego powietrza
w pokój wypełniony zapachem
rozgrzanej snem kobiety. Zakręciło się w głowie. Nie mogłem
się oprzeć.
Poczułem z radością, że diagnoza lekarza bierze w łeb...
Szeptała tylko:
co robisz, co robisz, ale ręce dzielnie pomagały rozpinać
mundur...
Ho, ho... nigdy kobiety nie należy oceniać po widocznych
cechach. Te
ukryte przynoszą nieraz zaskakujące niespodzianki. Nie mogliśmy
skończyć.
Po godzinie ruszyłem dalej, radosny, że czar padł i stałem
się znowu
mężczyzną.
Dojeżdżałem już do Kościerzyny
gdy nagle z wiejskiej drogi wyjechał
konny wóz. Było ślisko i zanim koń się zatrzymał zdążył osią
rozpruć
błotnik pięknego Wartburga. Wpadłem w rozpacz. Kinga oszaleje
gdy
zobaczy. Na szczęście miałem trochę pieniędzy przy sobie
więc z powrotem
do Gdyni. Dojechałem do Sopot. Sobotnie popołudnie. Warsztaty
już
zamykają, albo mechanicy "niesprawni". Sobotnie popołudnie
to chwila
wytchnienia po tygodniu pracy. Po fajerancie mało kto jest
trzeźwy. Nikt
nie chce sobie zawracać głowy paskudną robotą. Trzeba wyklepać,
pospawać,
wyszpachlować, wysuszyć i pomalować. Panie, robota na trzy
dni. W końcu
dobry los prowadzi do warsztatu "pana inżyniera".
- Panie, jak ludzie zechcą po godzinach, to ja nie mam nic
przeciw temu.
Rozmawiam z "ludźmi": blacharz i malarz. Mowa krótka, rozumieją
moją
sytuację i tylko dlatego zostaną: kupuję litr i kilo kiełbasy.
Po
kielichu i ostro do pracy.
Inżynier widząc, że mam zamiar tak całą noc w garażu, zabiera
do willi,
niedaleko Jaśkowej Doliny. Jest sam z szatańską brunetką.
Podobno żona,
niech będzie. Wyciąga jakieś wódki, ona przynosi zakąski,
a spod poły
szlafroka długie smagłe udo. Niech to diabli. Jestem podniecony
wypadkami
dnia do ostateczności. Piję jeden za drugim szukam uspokojenia,
odprężenia. Inżynier dotrzymuje tempa, ale nie wie biedaczek
jaką mam
głowę. Ostatecznie pięć tysięcy kalorii dziennie robi swoje.
Co to dla
mnie pół litra, w porównaniu do strefy na wysokości, małe
piwo.
Ona pije mało. Krząta
się po mieszkaniu, milczy. Pijemy we dwóch. U
inżyniera oczy coraz bardziej zamglone, a ja coraz bardziej
pragnę jej
towarzystwa. W przelocie niby niechcące dotknięcie smagłego
uda, żar
uderza do głowy, a ona nic. Nie zauważyła, nie poczuła? Przyzwala?
Jak
milczy to chyba tak, tłumaczę sobie, gdy inżynier zwala się
na kanapę, a
ona rozkłada mi pościel na drugiej.
Wychodzę z łazienki i udając pijanego błądzę po mieszkaniu,
wchodzę do
pokoju obok. Czerwony półmrok od nocnej lampki. Zauważam
tapczan, a na
nim ją. Leży w czerwonym szlafroku, w czerwonym półmroku.
Ostrożnie
nachylam się. Czekała... Jak to radośnie być "mężczyzną".
Dnieje gdy budzi nas
telefon z warsztatu. Wszystko gotowe. Chwiejąc
się siadamy do warszawy inżyniera. Samochód jak nowy i do
tego inżynier
nie chce zapłaty. Nie chce mnie obrazić ale dla niego naprawdę
to błacha
sprawa. W takim przypadku losowym trzeba sobie pomagać, nigdy
nie wiadomo
co drugiego może spotkać. W końcu dla uspokojenia swojego
sumienia
wpycham jakieś grosze, chcąc jak najprędzej wsiąść do samochodu,
bo nogi
odmawiają posłuszeństwa, czuję się potwornie zmęczony. Wreszcie
ruszam.
Adiue Wybrzeże, knajpki, damy itp... Jadę szczęśliwy podwójnie:
bo mam
szansę zacząć od nowa i odczarowany, zupełnie. Obiecuję sobie,
że teraz
rozpocznę porządny żywot, jak przystało na ojca rodziny.
Przy boku żony w
otoczeniu dziatek.
Tym razem jadę wolno,
rozważnie, podtrzymując piwem uciekający
animusz. Jadę cały dzień. Kiedy mijam most w Cigacicach,
księżyc już
odbija się w Odrze. Czysty, srebrny, zimny. Czystość powietrza
wprost
laboratoryjna, chłodna, przeźroczysta, a w duszy rosną jedne
po drugich
postanowienia (Peypes nazywał to ślubami) o dalszym zbożnym
życiu, o
zamknięciu tamtego "brudnego" rozdziału bezpowrotnie, o oczyszczeniu
się... Czuję wstręt do poprzedniego siebie - po dwóch babach
, litrze we
dwóch i całodziennym prowadzeniu samochodu, wstręt prawdziwy,
rzeczywisty. Fuj, wstręt okropny.
Pusto już i ciemno kiedy
wjeżdżam do Zaboru, tylko psy całej wioski
obszczekują hałaśliwie samochód. Po chwili jednak wybiega
Kinga i
chłopcy. Jest swojsko, radośnie, dobrze. Taki jestem rozanielony,
że
przyrzekam sobie nie szaleć więcej w powietrzu, żeby broń
Boże nie
zostali sami, jak tyle innych rodzin, których ojcowie "zostali"
w
przestworzach. Że również nie bedę stwarzał innych "zaburzeń"
życia
rodzinnego, itp. itp. Ale czyż od człowieka to zależy?
Jedyne co naprawdę zależy ode mnie to położyć się spać. Spać,
spać i
spać.
KONIEC GDYNI.