odc.40 ostatni.

        Nie otrzymałem zgody dowództwa na studiowanie. Motywacja była
  krótka: pilotom nie udziela się zezwoleń na studiowanie na uczelniach
  cywilnych, jakiś tam rozkaz DWLOT. Było to kłamstwo. Niedługo potem
  przekonałem się, że w Wojskach Lotniczych byli tacy piloci, którzy
  zezwolenia uzyskali, i była to tylko kwestia "dojścia". Wszystkim innym
  zresztą nie robiono trudności, mogli studiować: politrucy, kanceliści,
  sztabowcy, nawet mechanicy... Byłem rozgoryczony ale cóż mogłem zrobić?
  Obrzydło mi tu wszystko. Do tego po basenie zaczęły łamać kosci i z moją
  męskością zaczęły się kłopoty. Poszedłem do lekarza. Facet chyba lekko po
  czterdziestce. Pokiwał ze zrozumieniem głową. Popatrzył na posiwiałe
  skronie i zapytał ile mam lat.
  - Po trzydziestce, to się zdarza... to naturalne. Niestety czas już
  wyszedł i... rozłożył rece.
  Dobił zupełnie. Odebrał chęć życia. Nie mogę zajać się teraz niczym
  innym, tylko sprawdzaniem. Idzie dziewczyna, patrzę i wsłuchuję się w
  siebie. Jest reakcja czy nie... Nie ma, psiakrew. Więc miał chyba rację.
  Lepiej nie zaczynać, bo jeszcze można usłyszeć: staruszku, lepiej idź na
  ryby...
        Pognębiony zapragnąłem schować się w ognisko rodzinne. Najwyższy
  czas przestać być gierojem i zacząć żyć spokojnie jak na założyciela rodu
  przystało. Zresztą natury nie przemożesz. Jak doktór powiedział? Czas
  wyszedł.
  Jednak z rodzinnym życiem nie rak łatwo. Kinga  powiedziała, że się z
  Zaboru nie ruszy. Nie będzie się męczyć w mieście z pracą, chłopcami i
  jeszcze bez pieniędzy. Koniec i szlus. Mogę robić co mi się podoba, a ona
  nie wyjedzie. Jak tak, to ja wyjadę z Gdyni na zawsze - wściekłem się.
  Mieszkanie stracimy i w ogóle. A ona, że jej wcale na mieszkaniu w Gdyni
  nie zależy i w ogóle ma dość tych zimnych wiatrów i klik w służbie
  zdrowia.
  Uparta jak zwykle, ale może i w tym trochę racji? Tym bardziej, że te
  wiatry to może i mnie wywiały to, co czyni z mężczyny chłopa.
  Przenieść się gdzie indziej, ale gdzie? Lotniska w Zaborze ani w Zielonej
  Górze nie ma. Do Wrocławia? Mieszkanie na garnizonie, pewnie trzeba
  będzie czekać, a z pracą dla King - doświadczenie mieliśmy z Gdyni.
  Zresztą ona właściwie nie chce pracować w mieście. Jak ja sobie wyobrażam
  z dziećmi. Kto przy nich bedzie? Tu, jak i poprzednio na Mazurach, szkoła
  kilka kroków, a pozostały czas siedzą razem z nią. Mieszkanie nad
  ośrodkiem.
  Więc co zrobić?
        Rozłożyłem mapę i znalazłem lotnisko, ale nawet nazwy nie chciałem
  przeczytać. O Boże tam, w tym  zaplutym miasteczku. W którym przyrzekałem
  sobie że nigdy... Ale gdzie indziej? Najbliższy Wrocław to 147   kilometrów. Życie
rodzinne to znowu co niedzielny przyjazd, gdybyśmy kupili dobry samochód. Ale taki samochód drogo kosztuje i pomimo to 147 kilometrów dojeżdżać to nardzo uciążliwe.
  samochód, bardzo kosztowny. Babimost bliżej, 38 km i to prawie wioska,
  może na miejscu znajdzie się praca dla King.
  No cóż, innego wyjścia nie widzę. Z zaciśniętymi zębami, nie mów matołku
  nigdy że nigdy, znowu los cię uczy pokory, piszę raport o przeniesienie
  do Babiegomostu. Stanowisko: obojętne, motywacja: połączenie rodziny.
  Dzieci, żona w Zaborze, a Babimost to najbliższe lotnisko.
        W pułku zaskoczenie, ale specjalnie się nie dziwili, utwierdzili
  się tylko w opinii... Bo on zawsze jak nie raid, to wodowanie, jak nie
  przelot na rekord, to przeniesienie. Chce zostawić mieszkanie 60 m2 w
  Gdyni i iść gdzieś na wiochę. Nawet nikt o niej nie słyszał. Brzmi jakoś
  podobnie do Babich Dołów. Pukali się w wiadome miejsce ale raport został
  poparty. Lepiej takiego w końcu się pozbyć niż później znowu mieć
  kłopoty.
  Dowództwo Lotnictwa Marynarki Wojennej w takiej sytuacji nie sprzeciwiało
  się i pozostawało tylko otrzymać zgodę Dowództwa Lotnictwa i OPK.
  Wszystko trochę skomplikowane, było to bowiem przeniesienie z jednego
  rodzaju broni do drugiej.
        Najpierw więc do Wrocławia. Przyjął sam dowódca korpusu, pułkownik
  Paździor, akurat kończący 10 klasę technikum na Psim Polu, więc prawie
  intelektualista. I jak na takiego przystało pobłażliwie odniósł się do
  zapisów w mojej teczce personalnej. A było tam co czytać. Wszystko
  jeszcze od czasow Stalina skrupulatnie przechowywane... Stało tam żem
  mędrek, filozof, a nawet anarchista, propaguje burżuazyjny tryb życia i
  marzą mu się na lotnisku bary z dziewczynami. Sam co prawda pije bardzo
  rzadko, ale gdy zacznie to pije bez umiaru... itp. duperele.
  O pracy w powietrzu opinii nie musiał czytać, znał ją doskonale, od kilku
  lat już moje nazwisko często gościło w rozkazach DWlot w aspektach
  zarówno pozytywnych jak i niestety, negatywnych np. "chuligaństwo
  nadgraniczne", itp.
  Pomimo tego Paździor przyjął bardzo życzliwie. Od razu oświadczył, że
  bardzo chętnie przyjmie i to na stanowisko dowódcy eskadry, ale do
  Wrocławia.
  - W Babimoście wiecie, wasi starzy koledzy z Krzesin,jak Leszczyński i
  inni. Wrócą wam wspomnienia z niewesołego okresu poznańskiego, a tam
  tylko lasy i jeziora, zasadniczo żadnych rozrywek. Wpadniecie w
  towarzystwo i sami wiecie jak łatwo dać się namówić, a potem niepotrzebne
  kłopoty.
  Do Wrocławia? Opuściłem Wrocław przed ośmiu laty... miasto bardzo miłe,
  przyjazne. Ale nie chciałem. Do Zaboru miałbym 147 kilometrów, a z
  Babiegomostu zaledwie 47. Ale nie tylko dlatego. Pragnąłem małego
  miasteczka, kameralnego, wręcz intymnego nastroju, jakiego sobie po
  takiej mieścinie obiecywałem. Myślałem, w takiej małej miejscowości,
  urządzimy się wreszcie rodzinnie. Zamieszkamy wszyscy razem i może wypali
  się we mnie ten wściekły płomień, który nie pozwala nigdzie zagrzeć
  miejsca i każe się oglądać się za każdą młodą, zdrową...
  Tłumaczyłem więc z gorącym przekonaniem, że dawne czasy quasi kawalerskie
  już się nie powtórzą, bo właśnie z rodziną, dziećmi... A i znaleść pracę
  żonie w Babimoście lub bliskiej okolicy będzie łatwiej niż w dużym
  mieście.
        Dał sie przekonać. Potrzebna jeszcze tylko zgoda dowódcy pułku
  babimojskiego. Pojechałem do Babiegomostu. Dowódca pułku mjr Lis przyjmie
  bardzo chętnie, ale na stanowisko zastępcy dowódcy eskadry. W niedługiej
  perspektywie zwolni jednego z dowódców i ja po nim obejmę eskadrę. Gorzej
  z mieszkaniem. Na razie może zaoferować tylko pokoik w Izbie Chorych, ale
  budują sześciorodzinne domki i późną wiosną dostanę mieszkanie.
  Pełen entuzjazmu, jak zwykle gdy czeka coś nowego, zgodziłem się.
        Sprawę więc można było uznać za załatwioną. Jednak gdy podniecenie
  opadło, w miejsce euforii wkradło się zwątpienie. Czy dobrze robię, czy
  rzeczywiście tego chciałem? Czy naprawdę pragnienie życia rodzinnego było
  motorem moich działań, a nie urażona ambicja i brak zrównoważenia
  psychicznego? Zdarzały mi się już takie okresy abnegacji i
  samozniszczenia, bo do czegoż by porównać dobrowolną rezygnację z
  mieszkania, z Gdyni, ze stanowiska. Porzucenia wielkomiejskiego
  środowiska i zakopania się w miasteczku, w którym jedynym przejawem życia
  kulturalnego jest budowa wojskowego klubu. Czyż taką cenę musiałem płacić
  za iluzoryczne, bo w rzeczywistości rozdzieleni 40 km ,"połączenie się z
  rodziną"?
  Ale odwrotu już nie było. Pozostawało tylko czekać na rozkaz
  przeniesieniowy. Ostatnie tygodnie na Wybrzeżu. Na szczęście dla mojego
  stanu psychicznego jesień była deszczowa i żal opuszczenia powoli malał.
  Mokre, ryczące szkwały nie zachęcały do pozostania. Do tego czekało mnie
  nowe, nieznane. Nowa przygoda. W rezultacie nie tylko przestałem żałować
  decyzji, ale wręcz nie mogłem doczekać się rozkazu.
        W takiej sytuacji doszliśmy z Kingą do wniosku, że potrzebny
  będzie samochód. Czterdzieści kilometrów z Babiegomostu do Zaboru, dobrym
  samochodem to zaledwie pół godziny jazdy. Obiecywaliśmy sobie, że na
  razie będę dojeżdżał, a potem Kinga przeniesie się z pracą do
  Babiegomostu.
  Akurat "dowieźli" do Motozbytu w Oliwie wartburgi coupe de lux sport.
  Były to piękne maszyny tylko horendalnie drogie (117.000) ale King się
  podobały. Wyciągnęliśmy więc z konta wszystkie oszczędności i kupiliśmy.
  Zostaliśmy tak goli, że na benzynę już nie starczało. Ale to zmartwienie
  chwilowe, Kinga znowu dużo pracowała.
        Samochód rzeczywiście mógł wówczas się podobać. Było to szczytowe
  osiągnięcie konstrukcyjne socjalistycznego przemysłu motoryzacyjnego,
  dokładnie NRD. Silnik dwusuwowy, podrasowany, dwa gaźniki, 145 km/godz.,
  a przy tym nadwozie kształu kropli, dwudrzwiowe, z siedzeniami po
  rozłożeniu przedłużającymi kabinę do bagażnika, który wyłożony granatowym
  filcem tworzył dużą, wygodną przestrzeń do spania, ciepłą i przyjemną.
  Do tego zapach, świeżości i czystości, i rewelacyjne radio,
  tranzystorowe. Pierwsze radio (w PRL) samochodowe na tranzystorach.
  Włącza się i od razu gra. Nie trzeba czekać aż lampy się nagrzeją. Odbiór
  wspaniały. Fabrycznie montowane i ekranizowane.
  Silnik miał taki nadmiar mocy, że kiedy ruszałem, a trochę mocniej
  przycisnąłem pedał gazu, samochód rwał jak rakieta piszcząc przednimi
  oponami. Mała sensacja, ogólne zainteresowanie, ależ radość.
        Mało jeździłem, oszczędzałem na "prowincję". Do tego dużo służby,
  brak pieniędzy. Ale i tak kiedy tylko ruszyłem, spod bloku zaraz
  znajdowały się rodzime autostopowiczki, chętne do podwiezienia.
  Dziwne, jak jazda samochodem damy podnieca. Dlatego chyba samochód jest
  jednym z najczęściej wykorzystywanch miejsc do tych spraw. W wygodnej
  sypialni nie przeżywa się tego tak jak w samochodzie, zwierzały mi się
  nieraz zwolenniczki miłości na kółkach. Ten zapach benzyny, ten dach,
  jakby stworzony dla nóg... Ale ja z rezerwą. Czas już wyszedł -
  przypominałem sobie.
        Nawet sąsiadka z piętra wyżej uległa urokowi wartburga i wprosiła
  się na podwiezienie. Była szczupłą, sympatyczna brunetką, mocno pachnącą
  "swoim zapachem", i kiedy położyła rękę mi na udzie, być może
  zatrzymałbym się na poboczu, ale przypomniałem sobie przymusowo
  wysłuchiwane odgłosy conocnych igraszek miłosnych. Mieszkania z betonu
  były bardzo akustyczne, a to odbywało się akurat nad moim pokojem.
  Regularnie, o 22.30 pierwszy głośny skrzyp łóżka. Potem drugi, wolno,
  prędzej, coraz prędzej, w rytmie lokomotywy Tuwima. A kiedy skrzypy
  osiągały taką szybkość, że nie można było odróżnić pojedyńczego, głośnym
  łomotem hałas nagle się urywał i w zalegającej ciszy tylko przeciągły
  krzyk, jak wrzask konduktora gdy oznajmia, że "pociąg dojechał do celu."
  Cała jazda trwała około 2 minut. Druga rozpoczynała się o 4.30. Zegarki
  można było regulować.
  Ale największą przeszkodą był ten jej facet, oficer polityczny z pułku o
  kruczoczarnych włosach, Żyd. Tak niechlujnie wyglądał, że gdy wyobraźnia
  połączyła jego wygląd z skrzypami z sufitu, brało obrzydzenie. Nie mogłem
  go przemóc i chyba pierwszy raz w życiu, ze wstrętem odsunąłem damską
  rękę.
        Późna jesień na Wybrzeżu nie jest przyjemna, a latanie w te
  jesienne pogody trudno też by do przyjemności zaliczyć. Ale skłamałbym,
  gdybym powiedział, że nie miało to swego uroku. Operowanie w deszczu, w
  chmurach, kiedy widać tylko radarowy ekran i potem przechwycenie
  niewidocznego gołym okiem celu, dawało poczuć słodki smak zwycięstwa.
  Wiarę w siebie, w swoje umiejętności. Przynosiło satysfakcję. Nawet
  zmęczenie, chociaż większe niż po lotach w normalne pogody, uspokajało,
  ustawiało codzienne kłopoty we właściwej dla nich ziemskiej perspektywie,
  sprzyjało odpoczynkowi duszy.
        Pewnego listopadowego dnia, kiedy wysiadłem z kabiny Lim-5p ,
  podbiegł zaaferowany Kazio Kucharski i z przejęciem, z tajemniczym
  zmrużeniem oczu, nachylił się do ucha:
  - Rozkaz przyszedł.

   Był 17 listopada 1962. Równe dwanaście lat od czasu, kiedy pierwszy raz
  przywdziałem mundur, wtedy piechoty. Jeszcze trzy lata zanim mundur
  zdejmę, pomyślałem bez sentymentu do rocznicy, nie bardzo zdając sobie
  sprawy co to będzie znaczyło. Siąpiła lekka mżawka. Pas lśnił wilgotnym
  betonem. Pogoda psuła się. Ostatnie samoloty lądowały ciągnąc kołami
  długie pióropusze rozbryzgiwanej wody. I nagle zrozumiałem, że to był mój
  ostatni lot na tym lotnisku babiodolskim. Że coś się skończyło i nigdy
  już nie wróci. Podszedłem do samolotu, klepnąłem jak konia w mokry obły
  kadłub i powlokłem się do autobusu startowego. Gdzieś pod sercem jakieś
  smutne zamglenie. Zostawiałem wspomnienia, tylu i tyle znajomych... ale
  nieznane, które miało nadejść pochłonęło wkrótce smutek rozstania.
        Starałem się jak najszybciej rozliczyć, nie umiałem żyć w
  tymczasowej sytuacji. Nie mogłem spać, czytać książki, czymś sensownym
  się zająć. Taki zawieszony czas, czas tracony.
  Meble zostawały, aż do otrzymania mieszkania w Babimoście, zabierałem
  tylko wartościowsze drobiazgi i niektóre książki. Zebrało się tego sporo
  i chociaż samochód był duży, z ogromnym wręcz bagażnikiem, to tak był
  załadowany, że ledwo sam się zmieściłem.
        Był lekki mróz i popadywał rzadki, suchy śnieg, kiedy grudniowego
  poranka odjeżdżałem z Babich Dołów. Po drodze musiałem wstąpić do Celiny
  w Gdyni, by oddać dolary, które dał Marian na przechowanie, kiedy
  wyjeżdżał do Rembertowa na Akademię. Celina była marynarzową, stary
  pływał na Batorym, a w tym czasie Marian był jej boyfriendem. Widywałem
  ją czasami w Lilipucie i nawet dawała do zrozumienia w dość niewyszukanej
  formie, że Marian już jej nie odpowiada w łóżku, ale była jakaś blada,
  oczy błyszczały jak u gruźliczki, nie pociągała. Prócz tego honor nie
  pozwalał. Żona kolegi to co innego, ale przyjaciółka to rzecz święta.
  Otworzyła zaspana, w rozpiętym szlafroku, bez bielizny. Zaskoczona,
  patrzyła przymrużonymi oczami, pełna łagodnego  łóżkowego ciepła.
  Normalnie, przy spotkaniach kawiarnianych nie podobała mi się ale
  teraz...
        Wszedłem z mroźnego powietrza w pokój wypełniony zapachem
  rozgrzanej snem kobiety. Zakręciło się w głowie. Nie mogłem się oprzeć.
  Poczułem z radością, że diagnoza lekarza bierze w łeb... Szeptała tylko:
  co robisz, co robisz, ale ręce dzielnie pomagały rozpinać mundur...
  Ho, ho... nigdy kobiety nie należy oceniać po widocznych cechach. Te
  ukryte przynoszą nieraz zaskakujące niespodzianki. Nie mogliśmy skończyć.
  Po godzinie ruszyłem dalej, radosny, że czar padł i stałem się znowu
  mężczyzną.
        Dojeżdżałem już do Kościerzyny gdy nagle z wiejskiej drogi wyjechał
  konny wóz. Było ślisko i zanim koń się zatrzymał zdążył osią rozpruć
  błotnik pięknego Wartburga. Wpadłem w rozpacz. Kinga oszaleje gdy
  zobaczy. Na szczęście miałem trochę pieniędzy przy sobie więc z powrotem
  do Gdyni. Dojechałem do Sopot. Sobotnie popołudnie. Warsztaty już
  zamykają, albo mechanicy "niesprawni". Sobotnie popołudnie to chwila
  wytchnienia po tygodniu pracy. Po fajerancie mało kto jest trzeźwy. Nikt
  nie chce sobie zawracać głowy paskudną robotą. Trzeba wyklepać, pospawać,
  wyszpachlować, wysuszyć i pomalować. Panie, robota na trzy dni. W końcu
  dobry los prowadzi do warsztatu "pana inżyniera".
  - Panie, jak ludzie zechcą po godzinach, to ja nie mam nic przeciw temu.
  Rozmawiam z "ludźmi": blacharz i malarz. Mowa krótka, rozumieją moją
  sytuację i tylko dlatego zostaną: kupuję litr i kilo kiełbasy. Po
  kielichu i ostro do pracy.
  Inżynier widząc, że mam zamiar tak całą noc w garażu, zabiera do willi,
  niedaleko Jaśkowej Doliny. Jest sam z szatańską brunetką. Podobno żona,
  niech będzie. Wyciąga jakieś wódki, ona przynosi zakąski, a spod poły
  szlafroka długie smagłe udo. Niech to diabli. Jestem podniecony wypadkami
  dnia do ostateczności. Piję jeden za drugim szukam uspokojenia,
  odprężenia. Inżynier dotrzymuje tempa, ale nie wie biedaczek jaką mam
  głowę. Ostatecznie pięć tysięcy kalorii dziennie robi swoje. Co to dla
  mnie pół litra, w porównaniu do strefy na wysokości, małe piwo.
        Ona pije mało. Krząta się po mieszkaniu, milczy. Pijemy we dwóch. U
  inżyniera oczy coraz bardziej zamglone, a ja coraz bardziej pragnę jej
  towarzystwa. W przelocie niby niechcące dotknięcie smagłego uda, żar
  uderza do głowy, a ona nic. Nie zauważyła, nie poczuła? Przyzwala? Jak
  milczy to chyba tak, tłumaczę sobie, gdy inżynier zwala się na kanapę, a
  ona rozkłada mi pościel na drugiej.
  Wychodzę z łazienki i udając pijanego błądzę po mieszkaniu, wchodzę do
  pokoju obok. Czerwony półmrok od nocnej lampki. Zauważam tapczan, a na
  nim ją. Leży w czerwonym szlafroku, w czerwonym półmroku. Ostrożnie
  nachylam się. Czekała... Jak to radośnie być "mężczyzną".
        Dnieje gdy budzi nas telefon z warsztatu. Wszystko gotowe. Chwiejąc
  się siadamy do warszawy inżyniera. Samochód jak nowy i do tego inżynier
  nie chce zapłaty. Nie chce mnie obrazić ale dla niego naprawdę to błacha
  sprawa. W takim przypadku losowym trzeba sobie pomagać, nigdy nie wiadomo
  co drugiego może spotkać. W końcu dla uspokojenia swojego sumienia
  wpycham jakieś grosze, chcąc jak najprędzej wsiąść do samochodu, bo nogi
  odmawiają posłuszeństwa, czuję się potwornie zmęczony. Wreszcie ruszam.
  Adiue Wybrzeże, knajpki, damy itp... Jadę szczęśliwy podwójnie: bo mam
  szansę zacząć od nowa i odczarowany, zupełnie. Obiecuję sobie, że teraz
  rozpocznę porządny żywot, jak przystało na ojca rodziny. Przy boku żony w
  otoczeniu dziatek.
        Tym razem jadę wolno, rozważnie, podtrzymując piwem uciekający
  animusz. Jadę cały dzień. Kiedy mijam most w Cigacicach, księżyc już
  odbija się w Odrze. Czysty, srebrny, zimny. Czystość powietrza wprost
  laboratoryjna, chłodna, przeźroczysta, a w duszy rosną jedne po drugich
  postanowienia (Peypes nazywał to ślubami) o dalszym zbożnym życiu, o
  zamknięciu tamtego "brudnego" rozdziału bezpowrotnie, o oczyszczeniu
  się... Czuję wstręt do poprzedniego siebie - po dwóch babach , litrze we
  dwóch i całodziennym prowadzeniu samochodu, wstręt prawdziwy,
  rzeczywisty. Fuj, wstręt okropny.
        Pusto już i ciemno kiedy wjeżdżam do Zaboru, tylko psy całej wioski
  obszczekują hałaśliwie samochód. Po chwili jednak wybiega Kinga i
  chłopcy. Jest swojsko, radośnie, dobrze. Taki jestem rozanielony, że
  przyrzekam sobie nie szaleć więcej w powietrzu, żeby broń Boże nie
  zostali sami, jak tyle innych rodzin, których ojcowie "zostali" w
  przestworzach. Że również nie bedę stwarzał innych "zaburzeń" życia
  rodzinnego, itp. itp. Ale czyż od człowieka to zależy?
  Jedyne co naprawdę zależy ode mnie to położyć się spać. Spać, spać i
  spać.

KONIEC GDYNI.