- Tadek to ty? Witam cię chlebem i solą.
- Lepiej Antoś wesołą piosenką, jak ci się żyje, stary - klepnął mocno Antosia po plecach.
- Co, przenieśli cię na stałe? - dopytywał się Antoś.
- No, jak widzisz, chyba po to, żebym miał z kim wypijać te rozkosze życia.
- Ja już nie piję.
- Taki tu nastrój klasztorny ? Nie wiedziałem, że w tym pułku same mnichy, a ty pewnie szykujesz się na przeora.
- Gadaj zdrów. Chodź lepiej do mnie, zobaczysz jak się urządziliśmy, Renia się ucieszy.
Tadek chrząknął z powątpiewaniem.
- Naprawdę - zapewniał go Antoś, z kobietami wiesz jak to jest, ale w rzeczy samej naprawdę bardzo cię lubi. - Żyje się tu bardzo przyjemnie - ciągnął Antoś, gdy weszli do mieszkania - cicho, spokojnie.
- Nigdzie nie chodzimy, najwyżej na ryby lub grzyby. Proszę, niech pan zapali - Renia podała papierosy.
- Widzę, że się dobrze czujesz, i pani odmłodniała. Dobry klimat, prawda?
- Czyż już byłam taka stara? Pan jest niepoprawny, lepiej niech pan powie kiedy się pan ożeni?
- To jest pytanie na pierwszym miejscu u wszystkich znajomych mężatek i żonatych, widać diabelnie mi zazdroszczą... ale, ale,  Antoś, obiecałeś mi piosenkę.
Antoś zdjął gitarę ze ściany i spojrzał pytająco na Renię.
- Zaraz coś przyniosę - poderwała się z miejsca.
- Nie róbcie sobie kłopotu. Ja za herbatą nie przepadam. Antoś, słyszę, że masz nowy repertuar.
- Musi pan wiedzieć, że Antoś prowadzi teraz orkiestrę i zespół rewelersów - Renia wniosła zastawę.
- Ho, ho, ho! - zdziwił się Tadek - naprawdę nowe  życie.
- A jeszcze jedna nowość - zaczęła Renia.
- Daj spokój, już nie gadaj - przerwał Antoś.
- A właśnie, że powiem - Renia była uparta. - On się wstydzi, że jest uczniem, ale tu nie ma się czego wstydzić. Kończy teraz plastyczną szkołę.
- Zawsze mówiłem, że z niego urodzony artysta, w powietrzu i na ziemi.
Pamiętasz Antoś nasz lot na golasa z pary dyżurnej. Mój Boże, jaki to szmat życia. Ty już masz dom, dzieci do szkoły chodzą, a ja sam jak ten przysłowiowy palec.
- Nie gadaj banałów, mógłbyś lepsze określenie wymyślić na swój stan. Lepiej napijmy się, za nowy pułk, nowe życie - Antoś ujął kieliszek.
- No, już się rozchmurzyłeś. Wiwat, a później pokażę ci nowe obrazy. Dobrze? Teraz już mi nie zarzucają bikiniarstwa i w domu też nie przeszkadzają w wywoływaniu natchnienia. Znacząco spojrzał na Renię i mrugnął do Tadka.

                                               *      *      *
     Chmury szły niskie, zacinając przelotnym deszczem. Pogoda, jak to się mówi w lotnictwie, nielotna... Z tym większym zdziwieniem przyjęli przeciągły ryk syreny zapowiadający początek ćwiczeń.
- Jesteśmy Antoś w pierwszej parze - Tadek wlazł do namiotu strząsając z kurtki krople deszczu.
- No to fajnie, chyba i tak nie polecimy, chociaż nigdy nie wiadomo, pamiętasz, jak wtedy? - Ale Tadek, zamiast wybuchnąć śmiechem, co u niego było normalną reakcją, skrzywił się niewyraźnie.
- Nie chciałbym lecieć, jakoś niedobrze się czuję.
- Idź do lekarza, dziura w niebie się nie stanie - radził Antoś.
- To nie takie proste, sam wiesz. Nowa jednostka, pomyślą, że się boję, albo że symuluję. Żeby tu mnie dłużej znali...  - deszcz mocniej zaszumiał w płachtę namiotową. - Zresztą ty prowadzisz, jakoś przepałętam się za tobą ale, jak mówisz, może nie poderwą.
Uwierzyli w wylot dopiero kiedy po zatrzaśnięciu kabin, opryskani kroplami wody z przedmuchiwanej instalacji hermetyzacji, usłyszeli komendę - "Wam start".
Drżący z podniecenia głos z SD przekazywał pośpiesznie dane lotniska zapasowego z pocieszeniem: "tam pogoda dobra". Jednocześnie dali pełne obroty. Na przednich szybach kabin deszcz tworzył cienką ściankę wody, przez którą majaczył szary zarys pasa startowego. Chowając podwozie nie zauważyli, kiedy ogarnęła ich ciemność chmur, a przyrządy zaczęły świecić mdłym światłem fosforu. Podstawa chmur była bardzo niska. Ale to trwało krótką chwilę. Stopniowo się rozjaśniło i chociaż jeszcze chwilami kabina prowadzącego Antosia niknęła w gestym "mleku", to przynajmniej  Tadek  już widział  jego skrzydło.
    Antoś nie lubił tego typu chmur. Chmur frontu ciepłego. Wiedział z doświadczenia, że są bardzo grube. Ta jasność sprawiała złudzenie, że skończą się tuż, tuż, gdy w rzeczywistości sięgały do 10 000 m i wyżej. Ich ciemniejsze odcienie, ogarniające czasami oba, a czasami tylko samolot Antosia  lub jego część, wywoływały w Tadku wrażenie, że się przewraca, że leci bokiem, lub na plecach. Zdawało mu się chwilami, że wisi na pasach a krew nadbiega mu do twarzy. Wiedział, że to wszystko złudzenia, ale nigdy nie odczuwał ich tak silnie. Trzymał się blisko skrzydła samolotu Antosia, chwilami jednak nie mógł się pozbyć wrażenia, że z Antosiem coś niedobrego się dzieje.
Zaczynał podejrzewać, że może  stracił orientację przestrzenną. Nawet krótki rzut oka na sztuczny horyzont, który wskazywał położenie prawidłowe, nie rozwiewał  tych niepewności. Złudzenia były silniejsze od woli. Pot wystąpił mu na czoło.
Źle zrobił, że poleciał - zaczynał żałować. Spojrzał na wysokościomierz - 8 000 m. Zaraz to powinno się skończyć.  Muszę wytrzymać. Teraz nie ma odwrotu. Cały się naprężył. Chmury stopniowo zaczęły rzednąć, ale dopiero na 10 000 m, samolot Antosia wyskoczył nad białą pustynię, ciągnąc po błękicie biały warkocz skondensowanej pary.
 

Tadek odetchnął z ulgą. Docisnął maskę tlenową i kiedy Antoś zapytał o samopoczucie, już czuł się dobrze. Niedługo lecieli w spokoju. "Ziemia" odezwała się radiem i zaczęła nimi pisać po niebie esy-floresy. Samoloty posłusznie jak sprzężone, kładły się na różne kursy, ciągnąc równiutkie dwie białe wstążki, aż zameldowali, że "cel widzą".
Był to potężny czterosilnikowy bombowiec lecący nad nimi. Chyba jest wyżej ze trzy tysiące, bo nawet smugi nie ciągnie - pomyślał Antoś i podał komendę:
- Włączamy ogień.
Samoloty lekko pchnięte dopalaczami, poczęły energicznej nabierać wysokości. Bombowiec rósł w oczach. Tu, na wysokości 14 000 m zdawało się, że jest tuż, tuż, ale  Antoś wiedział, że to złudzenie wywołane  na tej wysokości przeźroczystością  powietrza. Podobnie jest w górach.
- Uważaj na strugi, ma cztery rury - uprzedził Tadka. - Podejdziemy bliżej. Włączamy ogień, ja atakuję pierwszy - rozkazał.
Podszedł z przeniżeniem, a kiedy bombowiec wszedł w rombiki celownika, nacisnął spust fotokaemu. Cicho zastukał przesuwacz taśmy filmowej.
Po chwili wyprowadził na prawo.
Nagle obok śmignął samolot Tadka w dużym zwisie. Wyprzedził i w głębokim pochyleniu zaczął się zniżać.
- Zapomniał Tadek o bezwładności na tej wysokości? - zdziwił się Antoś. Jednak mimo woli zawołał przez radio:
- Ej, koleś, bo wpadniesz w chmury.
Tadek nie odpowiedział. Po oddaniu serii z fotokaemu, ogarnęła go dziwna ciemność. Obraz bombowca zamazywał się, aż zniknął. Co to? Czyżby tracił przytomność? Całą siłę woli skupił, żeby sobie przypomnieć gdzie jest. Zaraz, zaraz, awaryjny kran tlenu. Lewa ręka posłusznie namacała kran  automatu, przełączyła  w położenie "czysty tlen".
No, już w porządku, znowu widzi przyrządy, ale wokół niego to przeklęte mleko. Chmury.  Było już ze mną  jednak źle. Nie ma co, idę do lądowania - postanowił.
 Co ten sztuczny horyzont. Jak on właściwie ma być? Niebieskim do góry czy na dół? Takie duże opadanie na wariometrze. Machinalnie przybrał obroty. Pociągnął drążek na siebie. Przygniotło go do fotela, ale wariometr ani drgnął. Co oni tam wrzeszczą przez radio? Ojej z wysokością nie dobrze. Może skakać? Ech, wyprowadzi. Ładnie by wyglądał skakać na  3 000 m.  No tak, prawy zwis. Już wyrównał. A teraz ciągnąć drążkiem.
Ale maszyna w stwardniałym tysiąc kilometrową szybkością powietrzu niechętnie wychodziła z nurkowania. Co robi się tak ciemno? Chyba nie wyrobię. Może jednak skakać? Ręka pociągnęła za czerwoną rączkę. Spadła osłona, w porządku, teraz...  i nie zdążył dokończyć tej myśli.
    Antoś rozpaczliwie krążył nad chmurami, wytrzeszczając oczy, jakby chciał wyczarować srebrny punkt wyskakujący z chmur. Lecz Tadka nigdzie nie było. Wokół pustka, wzroku nie ma na czym oprzeć, a w słuchawkach monotonnie powtarzający głos z ziemi, brzmi  jak litania za umierających:
- 141, jak słyszysz.
- 141, jak słyszysz.
- 141, jak słyszysz, odpowiadaj, ja "Amor".
Po chwili dołączył się drugi i trzeci. Jakieś "Zestawy", "Rokity", wszystkie wołały nawzajem się przekrzykując:
141, jak słyszysz...

                                        *       *       *

Gdy Antoś szedł za symboliczną trumną nie słyszał ani marsza żałobnego, ani salwy honorowej nad grobem, tylko cały czas w uszach dźwięczał mu głos - "141,  jak słyszysz...".
- No cóż, nie pierwszy i nie ostatni - młody pilot silił się na cynizm.
- Ale taki Tadek był tylko jeden - Antoś spojrzał groźnie.
- Nie zwracaj Antoś na niego uwagi - uspokajał ich zastępca dowódcy pułku.
Siedzieli w restauracji i zgodnie z obyczajem odprawiali stypę, "opijali" zmarłego. Początkowo nadrabiali minami, ale stopniowo milkli. Alkohol wyzwalał  smutne refleksje, by następnie w większym stężeniu powoli zacierać pamięć o przykrym wydarzeniu, a dopuszczać do głosu własne mniej lub więcej przyjemne przygody.
 

Antoś, choć już od dawna unikał picia wódki, wiedział, że dla nerwów, teraz lepiej jest wypić. Otępienie spowodowane alkoholem w takich przypadkach jest potrzebne. Łagodzi ból i chroni od szoku. Zwłaszcza, gdy chodzi o pilotów. To nie tylko, kolega, bliski człowiek, ale to jeden z nich. I trzeba wyrugować z mózgu natrętną myśl, że dzisiaj on,  a  jutro ty.  Bo kto z niej się  nie wyzwoli, przestanie być pilotem. Strach mu nie pozwoli.  Może jeszcze przez jakiś czas latać, pocąc się ze strachu przez cały lot, ale to będzie bardzo krótki czas.
Gdy już dość gwarnie wyszli z restauracji, na ulicy spotkali podpułkownika. Był to dawny dowódca  pułku Antosia, który teraz przyjechał na inspekcję. Świecąc w blasku ulicznych latarni błyszczącymi insygniami świeżego awansu, przechadzał się przed snem.  Z miejsca  poznał Antosia.
- Co widzę, Stojowski, znowu na czele bandy pijaków - zawołał.
- Obywatelu pułkowniku, czciliśmy pamięć Tadka - smutno zauważył Antoś.
- To tak się czci?  Zresztą był taki sam pijak jak i wy. Radzę wam szybko iść do domu, a jutro pogadamy.
- Co ty mówisz? - ryknął Antoś nie zważając na młodych pilotów. - Idź sam, ty gadzino, znowu mnie dręczysz? Jak nie pójdziesz, to możemy zaraz pogadać  - rozejrzał się wokoło. Podpułkownik znikł bez śladu.
Antoś trochę się zreflektował, czy nie za dużo sobie pozwolił, ale co tam - machnął ręką.  Nie pozwoli bezcześcić imienia nieżyjącego kolegi - usprawiedliwił się i pomaszerował dalej.
Rano dowódca pułku wezwał do siebie Antosia. Był chłodny i grzeczny.
- Co tam wczoraj wieczorem stało się, kapitanie Stojowski. Dzwonił do mnie pułkownik - dodał tonem wyjaśniającym. Antoś z trudem zbierając myśli - po wczorajszej stypie nie przyszedł jeszcze do siebie - opowiedział o zajściu.
- Tak, sucho zauważył dowódca - macie się jutro zameldować ze mną do generała, do raportu służbowego. Ja mam napisać opinię. U mnie dobrze pracowaliście. Tak też napiszę. Trochę dziwny z was człowiek. Szkoda mi was. Przez chwilę przypatrywał się Antosiowi, po czym krótko rozkazał - możecie odejść.
- Za co meldujecie się kapitanie - generał stał wyciągnięty na baczność w surowej, żołnierskiej postawie, która w przytulnym gabinecie z perskim dywanem na podłodze, kwiatami w oknie i martwymi naturami na ścianach wyglądała trochę groteskowo.
Obok stał pułkownik i dowódca pułku.
- Dokładnie nie wiem, obywatelu generale.
Pułkownik lekko stuknął nie dociągniętymi obcasami:
- Kapitan Stojowski, zresztą stary pijak i awanturnik - znam go z poprzedniej jednostki, w której byłem dowódcą - na zwróconą przeze mnie uwagę, że pije z młodymi oficerami, ubliżył mi wyzywając od gadzin i nawet chciał uderzyć. Uniknąłem tego odchodząc na bok. Nie chciałem, żeby szedł pod sąd. Proszę o jak najsurowsze wyciągnięcie wniosków. Pozwolę sobie zauważyć, że kapitan Stojowski jest oficerem bezwartościowym, bez szacunku dla przełożonych i nie rokuje nadziei na poprawę.
- No, co wy powiecie - generał zwrócił się do Antosia.
- Obywatelu generale, to było tak... - zaczął Antoś.
- Nie gadajcie - niespodziewanie przerwał generał -  nie mam co gadać z pijakiem i awanturnikiem. Zobaczymy wasze opinie. Wziął do ręki papiery przygotowane przez pułkownika.
- Ostatnia jest dość dobra, nawet bardzo dobra - mruczał pod nosem.
- Czy dowódca pułku się nie pomylił?
Dowódca pułku wyrecytował krótko:
- U mnie sprawował się nienagannie. Bardzo dobry pilot, chętny do pracy, zdyscyplinowany...
- To widać jak zdyscyplinowany...
- Obywatelu generale - wtrącił pułkownik - ja tam nie wierzę, że człowiek może się zmienić. Znam go dobrze, był moim podwładnym. Proszę popatrzeć na poprzednie opinie. Tam wyraźnie piszą, że już od początku był bikiniarzem i alkoholikiem...
- Przecież to z tamtego okresu - próbował się bronić Antoś - i wcale nie jestem alkoholikiem.
- Nie gadajcie - burknął generał z wzrokiem zagłębionym w papiery.
- Wszyscy pijemy wódkę, ale jak już się w opinię wpisuje, to naprawdę trzeba pić. No, cóż Stojowski, przyjdzie się nam rozstać.
- Obywatelu generale - Antosiowi przed oczyma zaczęły latać czarne punkciki - zawiniłem, słusznie proszę mnie ukarać, ale proszę mnie nie zwalniać. Mam żonę i dwoje dzieci. Najlepsze lata poświęciłem wojsku. Tylu pilotów wyszkoliłem. Wszystkie zadania wykonywałem. Nie szczędziłem sił. To było takie załamanie, kolega się zabił... Antoś urwał. Zapadła cisza.
- A przed tym też były załamania? Coś często - zagadał pułkownik - a ten wylot na golasa to był normalny?
- Ile macie lat - spytał generał.
- Trzydzieści osiem.
- Żebyście mieli dwadzieścia cztery to byśmy pogadali, ale w tym wieku, ma rację pułkownik, ludzie już się nie zmieniają. A pilotów mamy dużo, inni też będą szkolić i latać z powodzeniem. Bez was się obejdziemy. Zresztą zastanowimy się jeszcze. Możecie odejść.
Antoś z dowódcą pułku zrobili przepisowy zwrot i wyszli.
- Czy mnie zwolnią - spytał Antoś, gdy jechali" warszawą" do domu. Dowódca pułku wzruszył ramionami:
- Nie wiem, ale nie ma co się martwić zawczasu. Szkoda nerwów. A widząc, że Antosiowi przy zapaleniu papierosa drżą ręce, dodał:
- Ja i tak nie dam ci w tym stanie latać. Wiesz, mam dwie karty wczasowe, jedź z żoną, trochę odpoczniesz, doprowadzisz się do porządku. Masz z kim zostawić dzieci?
- Tak - Antoś kiwnął głową - u ciotki. W głowie mu szumiało, a przecież nic nie pił.
 

                                      *       *       *

- Już jesteśmy drugi tydzień, a ty ciągle masz minę skwaszoną - Renia zamaszyście wiosłowała. Kajak sunął lekko zostawiając za sobą pienistą strużkę.
- Myślisz jeszcze o Tadku? - dodała poważniejąc.
- Nie. Szkoda chłopa, ale przecież się nie odstanie. Trzeba żyć dalej - Antoś otrząsnął się, chwytając za wiosło.
- Wiesz, ja tak drżę o ciebie - Renię ogarnęła nagle chęć zwierzeń. Tak się boję. Pomyśl, Tadek, taki doświadczony pilot. Może lepiej nie lataj?
- Co ty mówisz,  będzie mniej pieniędzy.
- Byłabym taka szczęśliwa, damy sobie radę, ale wiem że i tak ciebie nie przekonam - dodała zniechęcona.
- Dlaczego? - Antoś uchwycił się tej myśli z ulgą. Cały czas dręczył się, nie wiedział jak powiedzieć Reni o ewentualnym zwolnieniu go z wojska. Znał jej marzenia o jego wysokim stanowisku, karierze i bał się, że gdy się dowie prawdy, zniszczy nie tylko jej marzenia ale i wspólne życie.
- Wiesz, o tym ja też myślę - Antoś odłożył wiosło. Bacznie zaczął wpatrywać się w jej twarz, ale nie ujrzał w jej czarnych oczach nic, prócz radosnego błysku.
- Czy ci tylko nie będzie szkoda latania - zaczęła powątpiewać. Lekko powłóczyła wiosłem po wodzie. Kajak zbliżał się siłą bezwładności do trzcin.
- Pewno, że tak, ale przecież mam ciebie, dzieci, a to jest droższe, no i mam już trzydzieści osiem lat. Obawiam się tylko, że jak nie zechcę latać, mogą mnie zwolnić do cywila.
- Damy sobie radę, nie martw się - powtórzyła.
Ogarnęła go nagle fala czułości.
- Kochana jesteś - nachylił się do niej.
- Ostrożnie, wywrócisz kajak - udając przerażenie, zawołała. - Płyńmy do brzegu.
Antoś mocno chwycił za wiosło. Czuł jak wstępuje w niego nowa siła. Zrobiło mu się dziwnie lekko. A słońce świeciło wesoło.

W sztabie, na korytarzu zawołał go personalny.
- Chodź i czytaj.
Antoś przebiegł wzrokiem "Rozkaz personalny". Pomimo, że był wewnętrznie przygotowany, lekka nadzieja, która zresztą na dłużej nikogo nie opuszcza, spowodowała, że na twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. Widząc to personalny podszedł do niego:
- Musisz wziąć się w garść. Głowa do góry. W cywilu też ludzie żyją.
- Pewnie, pewnie, półprzytomnie odpowiedział Antoś.
A jednak zwolnili, a jednak zwolnili. Ta myśl natrętnie kołatała mu w głowie. Co powie Reni - myślał, gdy ostatni raz szedł na lotnisko. Nagle świeża, deszczowa kałuża przypomniała mu jezioro, kajak, tamtą rozmowę. Co powie? Wszystko. Czuł, że śmiało może jej powiedzieć. Przecież ona go kocha, może mocniej niż przed laty, a na prawdziwą miłość nie mają wpływu burze życiowe.
Podszedł do samolotów. Stały rozbebeszone, z odkrytymi pękami przewodów między żelaznymi kratami żeber. Mechanicy krzątali się z kluczami, grzebiąc we wnętrznościach jak lekarze. Stały obsuszone po niedawnym deszczu, lekko nagrzane wiosennym słońcem. Antoś podszedł do swojej maszyny.
Cóż stary, widzimy się po raz ostatni - pomyślał. Już nigdy nie będziemy mazać nieba białymi smugami, rozpruwać rękawów czerwonymi pociskami, ani przeglądać się w błyszczących cumulusach. Nigdy ... okropne słowo. Ech, lepiej nie myśleć. Poklepał go po pękatym brzuchu, ukradkiem  dotknął ustami gładkiej blachy i wyszeptał "żegnaj, stary".
Maszyna, martwy potwór, a przecież łypnęła w słońcu szkłem reflektorów, leciutko drgnęła skrzydłami i ciemnym otworem dyszy wylotowej wyszeptała: "żegnaj".
Antosia zakłuło w piersiach, ale tylko przez moment, za to lekki ucisk, gdzieś w sercu pozostał na stałe. Czuł, że tego ucisku nie pozbędzie się do śmierci. Mechanicy popatrywali ukradkiem na odchodzącego oficera i dziwili się, że gorące słońce nie wysuszyło kropli deszczu na policzkach małego kapitana.

                                            *           *           *

- Cóż ty, na siedząco śpisz? Przecież już dzień - bosman z lubością się przeciągał, aż zatrzeszczały stawy.
- Antoś, co z tobą, taka duża rosa, jeszcze ci się gitara rozklei.
Słońce skryte za wysoką skarpą oświetlało przeciwległy brzeg. Pierwsi rybacy płynęli łódkami w górę rzeki, mozolnie odpychając się od dna drągami.
- Widzisz, ciężko człowiekowi, gdy staje się nikomu niepotrzebny - Antoś siedział nad rzeką zgarbiony, z czerwonymi z niewyspania oczami.
- Jak to niepotrzebny - obruszył się bosman - a chociażby, że grasz i śpiewasz.
Antoś go nie słuchał.
" ...Może pan dużo radości dać innym i sobie, rozwijając swój talent, bo talent ma pan bezspornie...",  zaraz, czyje to słowa? - przypomniała mu się scena sprzed laty. Gwałtownie wstał, zarzucił gitarę na plecy.
- To co, już idziesz? - zdziwił się bosman - nic na rozgrzewkę? Taki ziąb teraz rano.
Antoś nic nie odpowiedział, popatrzył w błękitniejące niebo - akwamaryna - pomyślał i powoli zaczął wspinać się na skarpę. Mały, niewyraźny cień nagle w wschodzącym słońcu nabierał  ostrości, olbrzymiał. Bosman ze zdumieniem patrzył za nim. W końcu wzruszył ramionami i mruknął - artysta.
 


 

Š Copyright by Zbigniew Możdżeń, 1999

Do "Konwoju".