* * *
Chmury szły niskie, zacinając przelotnym
deszczem. Pogoda, jak to się mówi w lotnictwie, nielotna... Z tym większym
zdziwieniem przyjęli przeciągły ryk syreny zapowiadający początek ćwiczeń.
- Jesteśmy Antoś w pierwszej parze - Tadek wlazł do namiotu strząsając
z kurtki krople deszczu.
- No to fajnie, chyba i tak nie polecimy, chociaż nigdy nie wiadomo,
pamiętasz, jak wtedy? - Ale Tadek, zamiast wybuchnąć śmiechem, co u niego
było normalną reakcją, skrzywił się niewyraźnie.
- Nie chciałbym lecieć, jakoś niedobrze się czuję.
- Idź do lekarza, dziura w niebie się nie stanie - radził Antoś.
- To nie takie proste, sam wiesz. Nowa jednostka, pomyślą, że się
boję, albo że symuluję. Żeby tu mnie dłużej znali... - deszcz mocniej
zaszumiał w płachtę namiotową. - Zresztą ty prowadzisz, jakoś przepałętam
się za tobą ale, jak mówisz, może nie poderwą.
Uwierzyli w wylot dopiero kiedy po zatrzaśnięciu kabin, opryskani
kroplami wody z przedmuchiwanej instalacji hermetyzacji, usłyszeli komendę
- "Wam start".
Drżący z podniecenia głos z SD przekazywał pośpiesznie dane lotniska
zapasowego z pocieszeniem: "tam pogoda dobra". Jednocześnie dali pełne
obroty. Na przednich szybach kabin deszcz tworzył cienką ściankę wody,
przez którą majaczył szary zarys pasa startowego. Chowając podwozie nie
zauważyli, kiedy ogarnęła ich ciemność chmur, a przyrządy zaczęły świecić
mdłym światłem fosforu. Podstawa chmur była bardzo niska. Ale to trwało
krótką chwilę. Stopniowo się rozjaśniło i chociaż jeszcze chwilami kabina
prowadzącego Antosia niknęła w gestym "mleku", to przynajmniej Tadek
już widział jego skrzydło.
Antoś nie lubił tego typu chmur. Chmur frontu
ciepłego. Wiedział z doświadczenia, że są bardzo grube. Ta jasność sprawiała
złudzenie, że skończą się tuż, tuż, gdy w rzeczywistości sięgały do 10
000 m i wyżej. Ich ciemniejsze odcienie, ogarniające czasami oba, a czasami
tylko samolot Antosia lub jego część, wywoływały w Tadku wrażenie,
że się przewraca, że leci bokiem, lub na plecach. Zdawało mu się chwilami,
że wisi na pasach a krew nadbiega mu do twarzy. Wiedział, że to wszystko
złudzenia, ale nigdy nie odczuwał ich tak silnie. Trzymał się blisko skrzydła
samolotu Antosia, chwilami jednak nie mógł się pozbyć wrażenia, że z Antosiem
coś niedobrego się dzieje.
Zaczynał podejrzewać, że może stracił orientację przestrzenną.
Nawet krótki rzut oka na sztuczny horyzont, który wskazywał położenie prawidłowe,
nie rozwiewał tych niepewności. Złudzenia były silniejsze od woli.
Pot wystąpił mu na czoło.
Źle zrobił, że poleciał - zaczynał żałować. Spojrzał na wysokościomierz
- 8 000 m. Zaraz to powinno się skończyć. Muszę wytrzymać. Teraz
nie ma odwrotu. Cały się naprężył. Chmury stopniowo zaczęły rzednąć, ale
dopiero na 10 000 m, samolot Antosia wyskoczył nad białą pustynię, ciągnąc
po błękicie biały warkocz skondensowanej pary.
Tadek odetchnął z ulgą. Docisnął maskę tlenową i kiedy Antoś zapytał
o samopoczucie, już czuł się dobrze. Niedługo lecieli w spokoju. "Ziemia"
odezwała się radiem i zaczęła nimi pisać po niebie esy-floresy. Samoloty
posłusznie jak sprzężone, kładły się na różne kursy, ciągnąc równiutkie
dwie białe wstążki, aż zameldowali, że "cel widzą".
Był to potężny czterosilnikowy bombowiec lecący nad nimi. Chyba
jest wyżej ze trzy tysiące, bo nawet smugi nie ciągnie - pomyślał Antoś
i podał komendę:
- Włączamy ogień.
Samoloty lekko pchnięte dopalaczami, poczęły energicznej nabierać
wysokości. Bombowiec rósł w oczach. Tu, na wysokości 14 000 m zdawało się,
że jest tuż, tuż, ale Antoś wiedział, że to złudzenie wywołane
na tej wysokości przeźroczystością powietrza. Podobnie jest w górach.
- Uważaj na strugi, ma cztery rury - uprzedził Tadka. - Podejdziemy
bliżej. Włączamy ogień, ja atakuję pierwszy - rozkazał.
Podszedł z przeniżeniem, a kiedy bombowiec wszedł w rombiki celownika,
nacisnął spust fotokaemu. Cicho zastukał przesuwacz taśmy filmowej.
Po chwili wyprowadził na prawo.
Nagle obok śmignął samolot Tadka w dużym zwisie. Wyprzedził i w
głębokim pochyleniu zaczął się zniżać.
- Zapomniał Tadek o bezwładności na tej wysokości? - zdziwił się
Antoś. Jednak mimo woli zawołał przez radio:
- Ej, koleś, bo wpadniesz w chmury.
Tadek nie odpowiedział. Po oddaniu serii z fotokaemu, ogarnęła go
dziwna ciemność. Obraz bombowca zamazywał się, aż zniknął. Co to? Czyżby
tracił przytomność? Całą siłę woli skupił, żeby sobie przypomnieć gdzie
jest. Zaraz, zaraz, awaryjny kran tlenu. Lewa ręka posłusznie namacała
kran automatu, przełączyła w położenie "czysty tlen".
No, już w porządku, znowu widzi przyrządy, ale wokół niego to przeklęte
mleko. Chmury. Było już ze mną jednak źle. Nie ma co, idę do
lądowania - postanowił.
Co ten sztuczny horyzont. Jak on właściwie ma być? Niebieskim
do góry czy na dół? Takie duże opadanie na wariometrze. Machinalnie przybrał
obroty. Pociągnął drążek na siebie. Przygniotło go do fotela, ale wariometr
ani drgnął. Co oni tam wrzeszczą przez radio? Ojej z wysokością nie dobrze.
Może skakać? Ech, wyprowadzi. Ładnie by wyglądał skakać na 3 000
m. No tak, prawy zwis. Już wyrównał. A teraz ciągnąć drążkiem.
Ale maszyna w stwardniałym tysiąc kilometrową szybkością powietrzu
niechętnie wychodziła z nurkowania. Co robi się tak ciemno? Chyba nie wyrobię.
Może jednak skakać? Ręka pociągnęła za czerwoną rączkę. Spadła osłona,
w porządku, teraz... i nie zdążył dokończyć tej myśli.
Antoś rozpaczliwie krążył nad chmurami, wytrzeszczając
oczy, jakby chciał wyczarować srebrny punkt wyskakujący z chmur. Lecz Tadka
nigdzie nie było. Wokół pustka, wzroku nie ma na czym oprzeć, a w słuchawkach
monotonnie powtarzający głos z ziemi, brzmi jak litania za umierających:
- 141, jak słyszysz.
- 141, jak słyszysz.
- 141, jak słyszysz, odpowiadaj, ja "Amor".
Po chwili dołączył się drugi i trzeci. Jakieś "Zestawy", "Rokity",
wszystkie wołały nawzajem się przekrzykując:
141, jak słyszysz...
* * *
Gdy Antoś szedł za symboliczną trumną nie słyszał ani marsza żałobnego,
ani salwy honorowej nad grobem, tylko cały czas w uszach dźwięczał mu głos
- "141, jak słyszysz...".
- No cóż, nie pierwszy i nie ostatni - młody pilot silił się na
cynizm.
- Ale taki Tadek był tylko jeden - Antoś spojrzał groźnie.
- Nie zwracaj Antoś na niego uwagi - uspokajał ich zastępca dowódcy
pułku.
Siedzieli w restauracji i zgodnie z obyczajem odprawiali stypę,
"opijali" zmarłego. Początkowo nadrabiali minami, ale stopniowo milkli.
Alkohol wyzwalał smutne refleksje, by następnie w większym stężeniu
powoli zacierać pamięć o przykrym wydarzeniu, a dopuszczać do głosu własne
mniej lub więcej przyjemne przygody.
Antoś, choć już od dawna unikał picia wódki, wiedział, że dla nerwów,
teraz lepiej jest wypić. Otępienie spowodowane alkoholem w takich przypadkach
jest potrzebne. Łagodzi ból i chroni od szoku. Zwłaszcza, gdy chodzi o
pilotów. To nie tylko, kolega, bliski człowiek, ale to jeden z nich. I
trzeba wyrugować z mózgu natrętną myśl, że dzisiaj on, a jutro
ty. Bo kto z niej się nie wyzwoli, przestanie być pilotem.
Strach mu nie pozwoli. Może jeszcze przez jakiś czas latać, pocąc
się ze strachu przez cały lot, ale to będzie bardzo krótki czas.
Gdy już dość gwarnie wyszli z restauracji, na ulicy spotkali podpułkownika.
Był to dawny dowódca pułku Antosia, który teraz przyjechał na inspekcję.
Świecąc w blasku ulicznych latarni błyszczącymi insygniami świeżego awansu,
przechadzał się przed snem. Z miejsca poznał Antosia.
- Co widzę, Stojowski, znowu na czele bandy pijaków - zawołał.
- Obywatelu pułkowniku, czciliśmy pamięć Tadka - smutno zauważył
Antoś.
- To tak się czci? Zresztą był taki sam pijak jak i wy. Radzę
wam szybko iść do domu, a jutro pogadamy.
- Co ty mówisz? - ryknął Antoś nie zważając na młodych pilotów.
- Idź sam, ty gadzino, znowu mnie dręczysz? Jak nie pójdziesz, to możemy
zaraz pogadać - rozejrzał się wokoło. Podpułkownik znikł bez śladu.
Antoś trochę się zreflektował, czy nie za dużo sobie pozwolił, ale
co tam - machnął ręką. Nie pozwoli bezcześcić imienia nieżyjącego
kolegi - usprawiedliwił się i pomaszerował dalej.
Rano dowódca pułku wezwał do siebie Antosia. Był chłodny i grzeczny.
- Co tam wczoraj wieczorem stało się, kapitanie Stojowski. Dzwonił
do mnie pułkownik - dodał tonem wyjaśniającym. Antoś z trudem zbierając
myśli - po wczorajszej stypie nie przyszedł jeszcze do siebie - opowiedział
o zajściu.
- Tak, sucho zauważył dowódca - macie się jutro zameldować ze mną
do generała, do raportu służbowego. Ja mam napisać opinię. U mnie dobrze
pracowaliście. Tak też napiszę. Trochę dziwny z was człowiek. Szkoda mi
was. Przez chwilę przypatrywał się Antosiowi, po czym krótko rozkazał -
możecie odejść.
- Za co meldujecie się kapitanie - generał stał wyciągnięty na baczność
w surowej, żołnierskiej postawie, która w przytulnym gabinecie z perskim
dywanem na podłodze, kwiatami w oknie i martwymi naturami na ścianach wyglądała
trochę groteskowo.
Obok stał pułkownik i dowódca pułku.
- Dokładnie nie wiem, obywatelu generale.
Pułkownik lekko stuknął nie dociągniętymi obcasami:
- Kapitan Stojowski, zresztą stary pijak i awanturnik - znam go
z poprzedniej jednostki, w której byłem dowódcą - na zwróconą przeze mnie
uwagę, że pije z młodymi oficerami, ubliżył mi wyzywając od gadzin i nawet
chciał uderzyć. Uniknąłem tego odchodząc na bok. Nie chciałem, żeby szedł
pod sąd. Proszę o jak najsurowsze wyciągnięcie wniosków. Pozwolę sobie
zauważyć, że kapitan Stojowski jest oficerem bezwartościowym, bez szacunku
dla przełożonych i nie rokuje nadziei na poprawę.
- No, co wy powiecie - generał zwrócił się do Antosia.
- Obywatelu generale, to było tak... - zaczął Antoś.
- Nie gadajcie - niespodziewanie przerwał generał - nie mam
co gadać z pijakiem i awanturnikiem. Zobaczymy wasze opinie. Wziął do ręki
papiery przygotowane przez pułkownika.
- Ostatnia jest dość dobra, nawet bardzo dobra - mruczał pod nosem.
- Czy dowódca pułku się nie pomylił?
Dowódca pułku wyrecytował krótko:
- U mnie sprawował się nienagannie. Bardzo dobry pilot, chętny do
pracy, zdyscyplinowany...
- To widać jak zdyscyplinowany...
- Obywatelu generale - wtrącił pułkownik - ja tam nie wierzę, że
człowiek może się zmienić. Znam go dobrze, był moim podwładnym. Proszę
popatrzeć na poprzednie opinie. Tam wyraźnie piszą, że już od początku
był bikiniarzem i alkoholikiem...
- Przecież to z tamtego okresu - próbował się bronić Antoś - i wcale
nie jestem alkoholikiem.
- Nie gadajcie - burknął generał z wzrokiem zagłębionym w papiery.
- Wszyscy pijemy wódkę, ale jak już się w opinię wpisuje, to naprawdę
trzeba pić. No, cóż Stojowski, przyjdzie się nam rozstać.
- Obywatelu generale - Antosiowi przed oczyma zaczęły latać czarne
punkciki - zawiniłem, słusznie proszę mnie ukarać, ale proszę mnie nie
zwalniać. Mam żonę i dwoje dzieci. Najlepsze lata poświęciłem wojsku. Tylu
pilotów wyszkoliłem. Wszystkie zadania wykonywałem. Nie szczędziłem sił.
To było takie załamanie, kolega się zabił... Antoś urwał. Zapadła cisza.
- A przed tym też były załamania? Coś często - zagadał pułkownik
- a ten wylot na golasa to był normalny?
- Ile macie lat - spytał generał.
- Trzydzieści osiem.
- Żebyście mieli dwadzieścia cztery to byśmy pogadali, ale w tym
wieku, ma rację pułkownik, ludzie już się nie zmieniają. A pilotów mamy
dużo, inni też będą szkolić i latać z powodzeniem. Bez was się obejdziemy.
Zresztą zastanowimy się jeszcze. Możecie odejść.
Antoś z dowódcą pułku zrobili przepisowy zwrot i wyszli.
- Czy mnie zwolnią - spytał Antoś, gdy jechali" warszawą" do domu.
Dowódca pułku wzruszył ramionami:
- Nie wiem, ale nie ma co się martwić zawczasu. Szkoda nerwów. A
widząc, że Antosiowi przy zapaleniu papierosa drżą ręce, dodał:
- Ja i tak nie dam ci w tym stanie latać. Wiesz, mam dwie karty
wczasowe, jedź z żoną, trochę odpoczniesz, doprowadzisz się do porządku.
Masz z kim zostawić dzieci?
- Tak - Antoś kiwnął głową - u ciotki. W głowie mu szumiało, a przecież
nic nie pił.
* * *
- Już jesteśmy drugi tydzień, a ty ciągle masz minę skwaszoną - Renia
zamaszyście wiosłowała. Kajak sunął lekko zostawiając za sobą pienistą
strużkę.
- Myślisz jeszcze o Tadku? - dodała poważniejąc.
- Nie. Szkoda chłopa, ale przecież się nie odstanie. Trzeba żyć
dalej - Antoś otrząsnął się, chwytając za wiosło.
- Wiesz, ja tak drżę o ciebie - Renię ogarnęła nagle chęć zwierzeń.
Tak się boję. Pomyśl, Tadek, taki doświadczony pilot. Może lepiej nie lataj?
- Co ty mówisz, będzie mniej pieniędzy.
- Byłabym taka szczęśliwa, damy sobie radę, ale wiem że i tak ciebie
nie przekonam - dodała zniechęcona.
- Dlaczego? - Antoś uchwycił się tej myśli z ulgą. Cały czas dręczył
się, nie wiedział jak powiedzieć Reni o ewentualnym zwolnieniu go z wojska.
Znał jej marzenia o jego wysokim stanowisku, karierze i bał się, że gdy
się dowie prawdy, zniszczy nie tylko jej marzenia ale i wspólne życie.
- Wiesz, o tym ja też myślę - Antoś odłożył wiosło. Bacznie zaczął
wpatrywać się w jej twarz, ale nie ujrzał w jej czarnych oczach nic, prócz
radosnego błysku.
- Czy ci tylko nie będzie szkoda latania - zaczęła powątpiewać.
Lekko powłóczyła wiosłem po wodzie. Kajak zbliżał się siłą bezwładności
do trzcin.
- Pewno, że tak, ale przecież mam ciebie, dzieci, a to jest droższe,
no i mam już trzydzieści osiem lat. Obawiam się tylko, że jak nie zechcę
latać, mogą mnie zwolnić do cywila.
- Damy sobie radę, nie martw się - powtórzyła.
Ogarnęła go nagle fala czułości.
- Kochana jesteś - nachylił się do niej.
- Ostrożnie, wywrócisz kajak - udając przerażenie, zawołała. - Płyńmy
do brzegu.
Antoś mocno chwycił za wiosło. Czuł jak wstępuje w niego nowa siła.
Zrobiło mu się dziwnie lekko. A słońce świeciło wesoło.
W sztabie, na korytarzu zawołał go personalny.
- Chodź i czytaj.
Antoś przebiegł wzrokiem "Rozkaz personalny". Pomimo, że był wewnętrznie
przygotowany, lekka nadzieja, która zresztą na dłużej nikogo nie opuszcza,
spowodowała, że na twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. Widząc to personalny
podszedł do niego:
- Musisz wziąć się w garść. Głowa do góry. W cywilu też ludzie żyją.
- Pewnie, pewnie, półprzytomnie odpowiedział Antoś.
A jednak zwolnili, a jednak zwolnili. Ta myśl natrętnie kołatała
mu w głowie. Co powie Reni - myślał, gdy ostatni raz szedł na lotnisko.
Nagle świeża, deszczowa kałuża przypomniała mu jezioro, kajak, tamtą rozmowę.
Co powie? Wszystko. Czuł, że śmiało może jej powiedzieć. Przecież ona go
kocha, może mocniej niż przed laty, a na prawdziwą miłość nie mają wpływu
burze życiowe.
Podszedł do samolotów. Stały rozbebeszone, z odkrytymi pękami przewodów
między żelaznymi kratami żeber. Mechanicy krzątali się z kluczami, grzebiąc
we wnętrznościach jak lekarze. Stały obsuszone po niedawnym deszczu, lekko
nagrzane wiosennym słońcem. Antoś podszedł do swojej maszyny.
Cóż stary, widzimy się po raz ostatni - pomyślał. Już nigdy nie
będziemy mazać nieba białymi smugami, rozpruwać rękawów czerwonymi pociskami,
ani przeglądać się w błyszczących cumulusach. Nigdy ... okropne słowo.
Ech, lepiej nie myśleć. Poklepał go po pękatym brzuchu, ukradkiem
dotknął ustami gładkiej blachy i wyszeptał "żegnaj, stary".
Maszyna, martwy potwór, a przecież łypnęła w słońcu szkłem reflektorów,
leciutko drgnęła skrzydłami i ciemnym otworem dyszy wylotowej wyszeptała:
"żegnaj".
Antosia zakłuło w piersiach, ale tylko przez moment, za to lekki
ucisk, gdzieś w sercu pozostał na stałe. Czuł, że tego ucisku nie pozbędzie
się do śmierci. Mechanicy popatrywali ukradkiem na odchodzącego oficera
i dziwili się, że gorące słońce nie wysuszyło kropli deszczu na policzkach
małego kapitana.
* * *
- Cóż ty, na siedząco śpisz? Przecież już dzień - bosman z lubością
się przeciągał, aż zatrzeszczały stawy.
- Antoś, co z tobą, taka duża rosa, jeszcze ci się gitara rozklei.
Słońce skryte za wysoką skarpą oświetlało przeciwległy brzeg. Pierwsi
rybacy płynęli łódkami w górę rzeki, mozolnie odpychając się od dna drągami.
- Widzisz, ciężko człowiekowi, gdy staje się nikomu niepotrzebny
- Antoś siedział nad rzeką zgarbiony, z czerwonymi z niewyspania oczami.
- Jak to niepotrzebny - obruszył się bosman - a chociażby, że grasz
i śpiewasz.
Antoś go nie słuchał.
" ...Może pan dużo radości dać innym i sobie, rozwijając swój talent,
bo talent ma pan bezspornie...", zaraz, czyje to słowa? - przypomniała
mu się scena sprzed laty. Gwałtownie wstał, zarzucił gitarę na plecy.
- To co, już idziesz? - zdziwił się bosman - nic na rozgrzewkę?
Taki ziąb teraz rano.
Antoś nic nie odpowiedział, popatrzył w błękitniejące niebo - akwamaryna
- pomyślał i powoli zaczął wspinać się na skarpę. Mały, niewyraźny cień
nagle w wschodzącym słońcu nabierał ostrości, olbrzymiał. Bosman
ze zdumieniem patrzył za nim. W końcu wzruszył ramionami i mruknął - artysta.
Š Copyright by Zbigniew Możdżeń, 1999
Do "Konwoju".