Na lotnisku Krzesiny. Przygotowanie do lotów. Od lewej por.pil. Głowinski, Makarewicz, Grzechulski,
Kozakiewicz, Chreptowicz, Możdżeń, Kajetańczyk.
 
 

odc.9  (koniec)
- Jesteś teraz ze Zbyszkiem - spokojnie mówi Bill.   Mila patrzy łzawo na mnie i nic nie mówi. A mnie szarpią sprzeczne   uczucia. Nie chciałbym żadnej wyrządzać przykrości. Chciałbym żeby   wszystkie kochały, były szczęśliwe, ale jak to zrobić?   Siadamy do stołu. Ja między Wiesią i Anią na tapczanie, naprzeciw Bill i   Mila. Pokoik niewielki, tak że cała impreza odbywa się w bezpośredniej   bliskości ciał, zapachów. Rozlewam bilową wódkę. Cisza.  - Zgoda buduje niezgoda rujnuje - zagaduję takim niby toastem, nie ma   jednak oddźwięku.  Milczenie. Mila z naprzeciwka utkwiła wzrok gdzieś w ścianę nad nami,   Bill zakłopotany obraca kieliszek ze spuszczoną głową. Wiesia lekko   przestraszona nie odrywa wzroku ode mnie, jakby nikogo więcej nie było,   za to Ania napiera na moje ramię potężną piersią i patrzy ironicznie na   Milę. Rozdzieliłem widelce do puszkowego węgorza i uniosłem zdecydowanym   ruchem kieliszek:  - Sursum corda. Czesiek zawtórował i Ania od razu wychyliła jednym   haustem, Wieśka posłusznie umoczyła usta (nie lubiła wódki), a Mila   dopiero po dłuższym zastanawianiu się, dystyngowanym gestem uniosła   kieliszek do mocno karminowanych ust.  Dobra jest, jak piją to jakoś się ułoży. I rzeczywiście, po drugim Mila   nie wytrzymała węgorza w oliwie i wyciągneła z torby polędwicę i świeże   bułki. Pokroiła i podsunęła Bilowi i mnie.  - To dla was, a nie dla tych... pogardliwie wydęła wargi.  - Niech se w tyłek wsadzi, prawda? Ania poufale zaczęła głaskać mnie po   plecach.   Ja jednak kuszony głodem (och, jaki ja mam apetyt po alkoholu) sięgnąłem   po kanapkę. Mila spojrzała na mnie z porozumiewawczym uśmiechem. Nie   wiedziała, że wybrałem na dzisiaj Wiesię i ona miała zostać   zwyciężczynią.  Pewno, Wiesia wobec Mili w łóżku to trzecia liga, a i Ania też miała   atuty. Te swoje achy i popiskiwania. Ale Wiesia miała to, o czym one   dawno zapomniały, dziewczęcą twarz, piękną figurę i zapach   osiemnastoletniego ciała.   Pierwsza wykruszyła się Ania.  - Nie jedz, złapała za rękę kiedy sięgalem po polędwicę.  A kiedy pomimo to zacząłem jeść, obruszyła się i wycofała pierś z mojego   ramienia.  - Ach, to tak - zawołała dramatycznym głosem. Nie wiedziałam że z ciebie   taka świnia. Już tu więcej moja noga nie postanie. Purpurowa na twarzy,   ze łzami w oczach rzuciła się do wyjścia.  Żal mi jej było, ale cóż mogłem zrobić? Siedziałem bezradny i tylko   zawołalem za nią:  - Klucz. Zostaw klucz.   Pozostaliśmy w czwórkę. Mila wyciągnęła  butelkę i myśliwską. Stała   się nagle rozmowna. To do mnie, to do Billa zaczęła szczebiotać na Wieśkę   nie zwracając wcale uwagi. Jakby jej nie było. Oj źle, pomyślalem. Ona   wcale nie myśli z Billem wychodzić, jak sobie wcześniej zaplanowałem.   Odwrotnie, nabrała śmiałości (odkąd groźna Ania ustąpiła pola) i ruszyła   do ataku.
- Przestałbyś Zbyszek miętolić tę małolatę. W twoim wieku nie wypada.  Zaszumiało mi w głowie.  - A ty smarku już powinnaś po paciorku i nocniczku grzecznie leżeć w   łóżeczku, a nie gzić się ze starymi chłopami.   Wieśka sczerwieniała i chociaż bardzo wystraszona, demonstracyjnie   przytrzymała moją rękę.
- Nie, tego ja nie wytrzymam, popatrz Bill jaka kurwa.   A mnie szumiało coraz bardziej w głowie. Chciałem tego szumu, dodawał   odwagi.  - Ty Mila nie obrażaj moich gości- zacząłem udawać pijanego. Ty mnie   jeszcze nie znasz, straszyłem grożąc palcem. Nie podoba się to Billa pod   pachę i fora ze dwora, a jak nie to do drugiego pokoju.   Mila zamilkła, oczka zmalały z wściekłości, wychyliła kieliszek, ale nic   poza tym. Siedziała jakby nigdy nic. Krewa, myślę, czas upływa, nie ruszy   się. Bill coś mamrocze, że Zbyszek się upił i zrobił się   nieodpowiedzialny, że może poszliby do niego, ale ona nadal nic. Siedzi   mieruchomo i popija.   Czuję że Wieśka zaczyna się niepokoić, bo naprawdę robi się późno, więc   zaczynam pijacki numer.  - Idzcie wszyscy do diabła. Nie chcę nikogo widzieć.  Patrzyli zaskoczeni.  - Co ty, co ty, może wody - Bill rzucił się z pomocą.  A ja za talerz i w ścianę, nad głową Wieśki. Skorupy po całym pokoju.   Bill się zerwał, Mila też. Wieśka naprawdę ciężko przestraszona skuliła   się na tapczanie niepewna czy to gra czy naprawdę dostałem małpiego   rozumu.  Mila próbowała jeszcze mi coś tłumaczyć, ale zacząłem bełkotać, że niby   nikogo nie poznaję i że chcę żeby sobie wszyscy poszli. Żal mi było tak   postępować ale podświadomie czułem, że z Milą stawało się niebezpiecznie.   Za zaborcza była i bałem się że ani się obejrzę, a będę stał przed   ołtarzem. Kiedy wychodzili w ostatnim momencie przytrzymałem za płaszcz   Wieśkę.  - Coś ty głupia, jak było umówione? Wystarczył moment zawahania bym za   Billem i Mila zatrzasnął drzwi.  Wieśka została. Chwyciła się zaraz za zmywanie. W tymn była dobra, widać   było profesjonalistkę. Reszta potem odbywała się sennie. Tak jakby   sankami po łagodnych muldach. Ani wielkiej wspinaczki ani szalonych   zjazdów. Po pierwszej górce Wiesia opuszczała nogę i mościła się do   spania. Ech, jakby tak Mila, albo chociaż Ania... ale bardzo ją lubiłem.   Taka sobie ufna dziewczynka. Zmęczona całodzienną pracą. Cóż poradzić,   kochana.   Czekalem na rozkaz przeniesiowy. Myślałem, że potrwa to ze dwa   tygodnie, a tu już mijały miesiące. Mila odjechała i nie daje znaku   życia, za to Wiesia jest prawie codziennie. Wszystko bardzo jej się   podoba, a i robi postępy, wcale wcale...  Do tego Kinga bardzo lubi przygotowywać się do egzaminów, to   znaczy słuchać radia i bawić się magnetofonem. Dobrze muszę nawysilać   swój podziurawiony alkoholem mózg by razem się nie zjechały. Jedna   nauczka wystarczy. W końcu z zagęszczającej się aury miłosnej wybawił   rozkaz. Nareszcie mój pobyt w Krzesinach definitywnie się kończył. Radość   jednak minęła, kiedy uważniej przeczytałem. Zostalem przeniesiony na   dowódcę klucza. Dowódca klucza, etat kapitana, a dotychczas moje   stanowisko nawigatora eskadry miało etat majora. Fakt, że nie był to pułk   bojowy lecz szkolno-treningowy z podwyższonymi etatami, ale nic na ten   temat nie było mówione, że zostanę przeniesiony na niższe stanowisko -   choćby tytularnie.  Szef strzelania, pomocnik d-cy eskadry, czy wreszcie nawigator,   etaty tak samo kapitana, ale w hierarchi wyżej od dowódcy klucza.   Zastępca d/s politycznych do którego zwróciłem się o wyjaśnienie,   zbagatelizował moje obiekcje:
- Czego się przejmujecie. Dowódca klucza to też stanowisko. Posłużycie to   was awansują. Widać etatu nie mieli, a i tak poszli wam na rękę. Przecież   chcieliście się przenieść...  Zrozumiałem, że nie mam co z nim rozmawiać. Czort swoje pop swoje. Różne   języki, różne wartości. Siedziałem w domu i medytowałem, a pod sercem   gdzieś w piersi rosła gula. Jedno słowo, dlaczego? Dlaczego tak wszyscy   oszukują, lekceważą... Gula ciśnie - walerianę zaleca Wojtkowiak, albo   jeszcze lepiej Nerwosol.
- Zaśniesz i się uspokoisz. Jak nie pomoże to weź to, wciska mi flakonik   Glimidu.  Znowu jestem sam. Nikogo się poradzić. Żeby jeszcze Lewek...   Regulamin mówi, że oficer może odmówić przeniesienia jedynie w przypadku   wyznaczenia na wyższe stanowisko, w każdym innym przenosi się do rezerwy.   Pisać do rezerwy? A jak zwolnią dyscyplinarnie i jeszcze przedtem do   więzienia... Co robić? Łykam Nervosol, a wewnątrz rozdwojenie: nie   przejmuj się to wszystko głupstwo, cóż ci tak zależy, urażona ambicja? A   coż mi zostało w życiu jeśli nie ambicja, honor. Pożyczam regulamin i   piszę raport.  Dość już mam fałszu, pomiatania i traktowania człowieka jak szmatę...   Wewnętrznie jednak jestem zupełnie załamany. Bardzo chciałbym latać i nie   wyobrażam sobie przyszłości bez samolotow, ale nie mogę inaczej postąpić.   Nie ma innego wyboru. Każda inna decyzja, każde tłumaczenie - wiecie   pomyłka w kadrach, przeoczenie, to tak tylko narazie itp. prowadzi na   równię pochyłą z której już może nie być powrotu i zacznę się staczać z   tych resztek godności, którą jeszcze udało mi się ocalić.   Pośród kolegów zamieszanie i zdziwienie. Co ja bedę robił w   cywilu... fałszywe współczucie. Zapominają, że mam handlową maturę,   podczas gdy oni biegają co wieczór do specjalnej szkółki, w której po   jednym okresie wystawiają oficerom świadectwa uzyskania średniego   wykształcenia.   Niech się martwią o siebie. Składam raport o zwolnienie do cywila   Bulakowi.  - Jak sobie pościelicie tak się wyśpicie - Bulak wzrusza ramionami.   Raport prześlę do Dwlot. Nic dla was wiecej zrobić nie mogę.  Już zrobiłeś - myślę z pogardą. Mieszkanie zostawiam, zabieram tylko   hełmofon i mapnik i ruszam do Pruszcza. Póki zwolnienie nie nadejdzie,   rozkaz muszę wykonać.   Pogodnego czerwcowego poranka wysiadam z pociągu na stacji Pruszcz   Gdański. Jestem trochę zawiedziony. Oczekiwałem morza i miasta, a tu   takie wieksze Krzesiny, a morza ani słychać ani widać. Idę polną ulicą   pełną kurzu, spocony od palącego słońca, które z bezchmurnego nieba leje   żar nie do zniesienia. Dobrze zmęczony docieram do betonowego,   bunkrowatego budynku. Klub oficerski, a obok brama z napisem Wojsko   Polskie. Żadnego drzewka, spieczony, zakurzony asfalt parzy nozdrza   pylistym gorącem. W gardle, nosie sucho. Pod mundurem czuję strumyki   potu, spływają po brzuchu, grzbiecie, plecach. Pod pachami gabardina   ciemnieje od wilgoci. Czuję się jak oblepiony wysuszonym błotem.   Paskudnie. Melduję się u zastępcy d/s pilotażu, dowódcy pułku nie ma. Od   razu wprowadzam go w moją sytuację. Latać mogę choćby jutro i bardzo tego   chcę, ale obowiązków nie przyjmuję bo czekam na zwolnienie do cywila.   Zastępca, kapitan Koperniak - 190 wzrostu, 90 kg - robi nijaką minę i   pyta tylko czy wiem gdzie klub. Tam przygotują mi jakieś łóżko. Ech, łza   w oku się kręci. Gdzież te meissnerowskie czasy, kiedy dowódca pulku   witał nowoprzybyłego pilota uroczystym obiadem...   Moje chęci do latania zignorowano. W ogóle jest decyzja, że nie ma   decyzji i nikt mi nie powiedział co mam robić. Po prostu pętam się przez   dzień po pułku, a wieczorem do klubu na łożko w dziesięcioosobowej sali.   Z początkiem lipca przyjechała Kinga, ta studentka która namówiła do   wyjazdu na Wybrzeże. Teraz już pani doktór, skróciła wakacje, żeby jak   najszybciej zacząć pracować. Nie ma pieniędzy. Wynajęła jakiś pokój w   Gdańsku ale bez możliwości przyjmowania gości. Praktycznie oboje byliśmy   bezdomni. Nie mieliśmy gdzie się podziać. Raz czy dwa poszliśmy w pola na   spacer. Miedze o tej porze roku jak dywany ze świeżych ziół. To znowu   innym razem wyskrobalem trochę pieniędzy i zafundowaliśmy sobie hotel   Monopol (przed dworcem w Gdańsku). Ale wszystko to odbywało się bez   specjalnych widoków na przyszłość. Ja czekalem na ostateczne   rozstrzygnięcie, a Kinga myślała o wyjeździe gdzieś na wieś,   wynagrodzenie jakie w Kacku otrzymywała, 750 zł, trudno byłoby nazwać   nawet śmiesznym.   Spotkalem kolegę z podchorążówki, a potem byliśmy jeszcze razem we   Wrocławiu, Wacka Błaszczyńskiego. Chłopak z Kutna, jak ciągle podkreślał.   Swego czasu wsławił się w pułku wrocławskim tym, że kiedy pełniąc   obowiązki dowódcy klucza zauważył, że żołnierze niedbale umyli podłogę   sam chwycił, ku uciesze leni, za szmatę. Taki z niego demokrata. Teraz   okazuje się, że ma iść na moje miejsce do Krzesin i niecierpliwie   dopytuje się kiedy zwolnię mieszkanie. Gdy mówię mu, że może nigdy, bo   pójdę z Krzesin do cywila, gorąco namawia do zrezygnowania i   przeniesienia się na stale do Pruszcza. Napalił się na te Krzesiny, a tu   mu znika perspektywa mieszkania. Będzie musiał mieszkać bez żony, jest   smutny i niepocieszony. Uważa, że to moje fanaberie utrudniają mu życie.   Nie wie biedaczek, że za pół roku właśnie w Krzesinach roztrzaska się na   mglisty, srebrno-czerwony pył. Nie wie, że jestem dla niego aniołem   śmierci. Bo gdybym wybrał Kraków, przyszłość jego i nie tylko, byłaby   inna. Jaka? Nigdy się nie dowiemy, nie można cofnąć ruchu... Na razie   dąsa się na mnie, ba, czuje się wręcz obrażony.   Za to spotykam bratnią duszę, Żurowa. Stary oficer przeniesiony   karnie, był instruktorem na Jak 9 w Tomaszowie, potem dla odmiany ja go   szkoliłem w Krzesinach na mig-15. Podpadł w krakowskim pułku razem z   Antosiem Stojowskim, kiedy grali w karty na brzuchu gołej damy która w p.   dla jasności, trzymała zapaloną świecę.   Gienio jest dużo starszy ode mnie. Wywodzi się jeszcze z Gregoriewskoje i   obecni bonzowie w DWLOT, pułkownicy, są jego kolegami. Bardzo mnie lubi,   zachwyca się moim lataniem i martwi obecną sytuacją. Stara się mnie   zrozumieć, łagodnie potakuje głową, a czarne "gruzińskie" oczy patrzą   miekko, z troską.
- Niedobrze, oj niedobrze Zbyszku. Ty ich jeszcze nie znasz. Oni są   zaudani, mściwi jak Ukraińcy. Stalinowskie hamy, oj niedobrze, że z nimi   zacząłeś. Ale widząc moją smutną minę zaraz robi mu się żal i pociesza.  - No tak okropnie to ty się nie martw - zaciąga z lwowska. Coś wymyślimy
- klepie po plecach ojcowskim gestem i od razu raźniej.   Wzywają do kancelarii. Raport mój zaginął, pytają czy nadal obstaję   przy swoim? Znam takie chwyty; piszę nowy, dokładnie według kopii. Po   tygodniu wzywają na lotnisko. Biegnę z nadzieją, może będę latał. W   "kwadracie" pułkownik Krepski z DWLOT.
- Nu, co wy sobie myślicie poruczniku, że to jest straż pożarna, a nie   wojsko? Że wy zamiast latać bzdury będziecie wypisywać? Pieniążki by się   brało, a latać się nie chce. Tchórz obleciał, co? - krzywi się jakby   patrzył na coś ohydnego. Nawet nie wiem jakie ma stanowisko. Dowódca   korpusu, zastępca d-cy wojsk lotniczych? Diabli wiedzą. Ale jak   specjalnie przyleciał i wyzywa to widać ma prawo.
- Latać chcę i zawsze chciałem, obywatelu pułkowniku, na dowód   przywiozłem z sobą hełmofon i mapnik, tylko mi nie pozwalają.
- Nu to w porządku, o co sprawa. Przeprowadzajcie się i do roboty.
- Nie w porządku - ośmielam się zaprzeczyć i jeszcze nie zdążyłem   skończyć, kiedy potworny ryk, zagłuszając huk silników, szerokim echem   niesie się po lotnisku.
- Co wy mi będziecie pierdolić. Co nie w porządku. Wiecie co wy   jesteście, gówno, ot takie parszywe gówno. Wasze pisanie mam w dupie,   widzicie? - wyciągnął z mapnika mój nieszczęsny raport i porwał na cztery   kawałki. Rzucił, a podmuch z kołującego odrzutowca podbił je w górę i   zniknęły w tumanach kurzu. Zakręciły mi się łzy bezsilności. Takie   upokorzenie. Osłabłem i już dobrze nie dosłyszałem czym mi tam groził za   nie wykonanie rozkazu...
- Chciałem go zagadać, ale nic z tego nie wyszło. To skończony cham -   tłumaczył Gienio swojego kolegę z podchorążówki.   Pokazałem mu w odpowiedzi nową kartkę. Będę wysyłał aż do skutku, a jak   będzie potrzeba to nawet do ONZ. Tu przeszarżowałem, bo bałbym się.   Zamknęli by wcześniej niż bym pomyślał, a należy pamiętać, że poza w   odległej miejscowości Mamą - uznaną zresztą za wroga PRL, nie miałem   nikogo, kto nie bał by się chociaż wspomnieć o mnie jakiemu   dziennikarzowi zagranicznemu. Sczeznąłbym bez śladu.  - Nawet jednego słowa nie zmieniłeś - pokiwał głową.   Za tydzień wzywa dowódca pułku, major Kapciuch. Kazali mu z DWLOT   rozmowę przeprowadzić więc z góry oświadcza, że nie jest w jego   kompetencji czy ja pójdę do cywila czy nie i co ze mną będzie, natomiast   uważa, że szkoda by taki pilot jak ja nie latał, nie był użytecznym. Ja   na to z radością, że cały czas czekałem. No więc wszyscy się   ucieszyliśmy, bo był w gabinecie i Koperniak i Żurow. Będę latał póki co   jako instruktor w eskadrze Żurowa, który ma kłopoty z instruktorami, a   dostał grupę młodych pilotów.  Zaraz na drugi dzień lot kontrolny na sparce do strefy z   Koperniakiem. Po starcie rozglądam się za morzem, ale tylko na północy   jakieś suche badyle sterczą w niebo. To krany Gdańska, a morze dopiero   dalej za horyzontalną mgiełką. Więcej wyobraźnią niż oczami widzę   granatową plamę, podnoszącą się w nieboskłon. Chcę bliżej, ale Koperniak   nieugięty, strefa na wschód nad jeziorem. Czyżbym i morza jak i gór nie   zobaczył w życiu. Polecę sam, to sobie obejrzę, pocieszam sie. Na razie   zaczynam akrobacje nad jeziorem. Po kilku figurach czuję luźne stery,   Koperniak nabrał do mnie zaufania. Nad brzegami wody, pośród   żółtozielonych zarośli kilka czerwonych namiotów. Mimowolna zazdrość.   Człowiek tu w dusznej kabinie, palony słońcem, a tam w dole rzeźka woda,   dziewczyny, pachnąca wiosna i słodkie nieróbstwo.   Nie znam Koperniaka, ale ryzykuję.
- Może by trochę te tyłki rozruszać.  - Próbuj.  No to ja delikatnie, na piećdziesiąt metrów. Trochę przyhuczałem gazem i   z namiotow wyciągnąłem jakieś rozebrane pary. Nawet się nie złoszczą.   Machają przyjaźnie hustami, ręcznikami, a jedna to nawet ściągnęła   biustonosz.
- Takim to dobrze, z nutką zazdrości wzdycha Koperniak.   Rzeczywiście przydałoby się im trochę zajęcia - zgadzam się i od razu   zwrot o 180. Tym razem niżej. Mam to wytrenowane. Ostrożnie, by tylko   trzciny nie chwycić w rurę, a skrzydlami zmieścić się pomiędzy sosny na   brzegu. Prosto na namioty.  Zwiększam szybkość. Pałki trzcin wyciągają się w brunatne pasemka obok   kabiny. Za nami potężny ogon gazów szerokim kilwaterem jak po przejściu   ścigacza pozostawia ślad na wodzie, a przed nami, tuż, tuż, czerwone   płachty namiotów. Przez moment wydaje się, że uderzymy w najbliższy ale   wiem, że to tylko złudzenie wywołane perspektywą. Nad pierwszym wlepiam   pełny gaz i załamuję do świecy prawie pod kątem prostym. Kiedy wraca   wzrok, przechylam maszynę na skrzydło. Na dole krzątają się ludziki wokół   rozrzuconych w promieniu piećdziesięciu metrów płacht namiotowych.
- Mają zajęcie - flegmatycznie zauważa Koperniak.   Lądujemy w najlepszej komitywie. Ten lot bardziej poznał nas z sobą   niżbyśmy wypili litr wódki. Dlatego pozwoliłem sobie zwrócić mu uwagę, że   moim zdaniem lekkomyślnie puścił mi stery, do tego na tak małej   wysokości. (Przypomniał mi się Lewek.) Koperniak się uśmiechnął.  - Słyszałem o tobie. Wiedziałem z kim lecę.  Nie przekonany zdecydowanie pokręciłem głową, ale on tylko machnął ręką.   W końcu i tak dobrze, że nie opieprzył za takie uwagi, ostatecznie to   zastępca dowódcy pułku.   Obaj w tym momencie nie wiedzieliśmy, że to jednak ja miałem rację.   Okrutną rację. Za siedem miesięcy na sparce Koperniak z kontrolowanym   rozbił się o lod tego wlaśnie jeziora. Chyba tylko ja domyśliłem się jak   to się stało. Kontrolowany nie był mną - niestety.   Zacząłem latać. Wykonywałem najczarniejszą robotę w lotnictwie -   szkolenie po kręgu. Start i lądowanie. Start i lądowanie. I tak caly   dzień. Sytuacja nadal nieustabilizowana. Byłem co prawda na etacie   dowódcy klucza i takie otrzymywałem wynagrodzenie ale obowiązków nie   przyjmowałem, czekałem na odpowiedź. Ten przeciągający się stan   doskwierał mi coraz bardziej.  Nie ma chyba większej udręki niż niepewność. Żyć bez perspektywy,   bez jutra to okropność. Do tego nadal spałem w sali zbiorowej w klubie.   Gościli w niej przyjezdni służbowo oficerowie, którzy wyrwawszy się z   kontroli małżonek czcili wolność całonocnymi libacjami, a nieraz   przywozili poznane wieczorem narzeczone. Zazwyczaj po godzinie kończyły   się zaręczyny i narzeczona zaczynała wędrować po łóżkach szukając nowego   narzeczonego.  Dla mnie to wszystko było bardzo dokuczliwe zważywszy, że rano   czekała ciężka lotnicza praca. A w mojej sytuacji nie mogłem powiedzieć,   że jestem zmęczony, odmówić latania. Nie mogłem dać satysfakcji temu   pastuchowi w pułkownikowskim mundurze.   Co dzień postanawiałem sobie od nowa: trudno, muszę wytrzymać, ale w   miarę upływającego czasu szykowałem się coraz bardziej do cywila. Ogólnie   jednak minę musiałem mieć nietęgą, bo Gienek zaproponował:  - W Gdyni, konkretnie w Babich Dołach jest dowództwo lotnictwa Marynarki   Wojennej. Dowódcą jest mój kolega z podchorążówki kmdr. Pałuczak. Pojadę   ja do niego. Oni podlegają Marynarce, rzuciłbyś ten warszawski gnój.   Odczepiłbyś się. Chciałbyś?   Nie wierzyłem, żeby coś z tego wyszło, byłoby za pęknie, ale cóż   miałem do stracenia. Zgodziłbym się nawet na starszego pilota.   Po kilku dniach Gienio powiedział, że jestem umówiony na rozmowę z   Dowódcą Komandorem Pałuczakiem. Nabrałem nadziei, martwiło tylko, że jak   się dowiedziałem, jeden z pułków stacjonujących we Wrzeszczu zostaje   przeniesiony do Cewic, wioski pod Lęborkiem. Jak mi tam zaproponuje, będę   miał siłę odmowić?   Pełen więc wątpliwości i wahań jechałem z Gieniem do Babich Dołów. Gienio   też się niepokoił jak rozmowa przebiegnie.  - Nie znasz go. To stary stalinowiec i różnie się może zachować.   Pamiętaj, trzymaj swoją gębę na kłódkę. Niech gada co chce. Potem i tak z   nim nie będziesz miał do czynienia.
- Gieniu, mamy rok 1957, a nie 1955, dodawałem otuchy.  Gienio wytarł spocone ręce o nogawki spodni i wszedł do gabinetu. Po   kwadransie wezwano mnie.   Pokój był wysoki, obszerny, typowy dla przedwojennego budownictwa.   Za równie odpowiednim, rozległym biurkiem siedział mężczyzna w białej   koszuli, czarnym krawacie i granatowej marynarce ze złotymi guzikami.   Dopiero gdy wstał mnie powitać, zorientowałem się, że mam przed sobą   oficera marynarki wojennej w stopniu komandora porucznika. Usiadłem przy   bocznym stoliku obok Gienia. Pałuczak był szczupłym, niewysokim ale o   szerokich barach mężczyzną. Twarz o zmiętej, jakby przyprasowanych   fałdach skórze sprawiała wrażenie, że jej posiadacz jest strasznie   zmęczony życiem. Wystająca dolna szczęka nadawała jej jakiś małpi wyraz.   Aż trudno było uwierzyć, że z Gieniem są równolatkami. Gienio okrągły,   czerstwy, rumiany, tryskający energią i radością życia, wydawał się co   najmniej dziesięć lat młodszy.
- Opowiedział mi o was kapitan Żurow - zaczął miauczącym, bez modulacji   głosem, jak mówią tyłozgryzowcy - i ja wam chcę na waszą prośbę   odpowiedzieć. Mnie pilotów nie trzeba. Mam ich aż za dużo. Mnie potrzeba   dowódcę eskadry. Dobrego dowódcę eskadry, nie takiego którego zwalniam.   Won do cywila. Kapitana mu dałem, a on zaczął politykować... Błędy i   wypaczenia już się skończyły i teraz trzeba solidnie brać się do roboty.   Ot tak. No co, dacie sobie radę?   Zaskoczył mnie. Dowódca eskadry. Ech, te wszystkie Krepskie, Bulaki   skręcą się z zawiści, że im umknąłem. Odbiję sobie te wszystkie   upokorzenia, wyśmiewania, poniżania. Czekajcie, ech wy dranie... Stanąłem   na baczność i patrząc prosto w oczy wyrecytowalem wytartą formułkę:  - Postaram się nie zawieść zaufania obywatela komandora.   Wracaliśmy do Pruszcza w radosnych nastrojach. Gienio ciągle   powtarzał:  - A nie mówiłem, a nie mówiłem. Teraz masz ich wszystkich w dupie, tych   zupaków z DWLOT.  A ja satysfakcjonowałem się: przenieśli na dowódcę klucza jak jakiegoś   niedojdę i jeszcze udawali, że robią mi łaskę... Teraz zobaczycie gnojki
- cieszyłem się.   Czas oczekiwania na rozkaz upłynął błyskawicznie w wielkiej   euforii. Spać nie mogłem z podniecenia. Chodziłem półprzytomny. Fakt, że   i trochę się bałem. Nigdy nawet zastępcą nie byłem, myślałem o pułku   bojowym, ale od czego zdrowy rozsądek i regulaminy, pocieszałem się.   Lepszego pilota na pewno w eskadrze nie bedzie, a to głównie w lotnictwie   buduje autorytet, a dowodzenie? No cóż, będę się uczył. Fakt, że eskadra   to nie tylko latanie ale i samoloty, warsztaty, pomieszczenia,   zaopatrzenie, to piloci, mechanicy, służby pomocnicze: około dwustu ludzi   o których będę musiał dbać, o ich umundurowanie, wyżywienie, spanie,   odpoczynek i naukę bojowego rzemiosła.   Żurow był jednak dobrej myśli.  - Znam cię, dasz sobie radę, dodawał ducha.  A ja w głębi duszy rwałem się do tego dowództwa... Zresztą tak na zimno,    po latach, czy miałem inne wyjście? Człowiek stawiany jest wobec sytuacji   których rozwiązanie (on o tym nie wie) jest dla niego zazwyczaj jedno. Ja   miałem imperatyw nie tyle dalszego życia lecz udowodnienia, że nie jestem   moralnym zerem, jak to któryś z "pachołków" z DWLOT powiedział.   Na pożegnanie zaprosiłem tylko Koperniaka i Błaszczyńskiego. Wacek,   chłopak z Kutna, siedział zmartwiony takim obrotem rzeczy. Nie wiadomo   kiedy otrzymam mieszkanie w Babich Dołach, a to z kolei warunkowało   zwolnienie przyrzeczonego mu po mnie mieszkania w Krzesinach. Tymczasem   rozkaz na niego już przyszedł i za kilka dni miał wyjeżdżać. Nie   wiedział, że nigdy nie zamieszka w "moim" mieszkaniu. Nie zdąży.   Koperniaka, który prosił bym odwiedził i opowiedział jak to w morskim   jest, też już więcej nie zobaczyłem. Miał przed sobą zaledwie kilka   miesięcy życia, do zimy. Jedynie z Gienkiem jeszcze się spotkaliśmy.   Serdecznie mu podziękowałem gdyż jedynie on okazał mi pomoc. Wyprowadził   moje życie na nową drogę. Był człowiekiem czyniącym dobro. Potem jednak   swój ślad zgubiliśmy.   Piliśmy wódkę, gadaliśmy o babach, lataniu, ale ja już byłem   nieobecny duchem. Byłem po prostu przepełniony radościa, nie tylko że   otrzymalem stanowisko ale również, że opuszczam Pruszcz. To małe,   zakurzone, brudne miasteczko, swoimi chaotycznie rozrzuconymi ruderami   doprowadzało wręcz do ataków nerwowych. Po imprezie nie spałem do rana.   Wczesnym świtem, kiedy słońce jeszcze nie zdążyło spić porannej rosy   spakowałem walizkę i ruszyłem na dworzec kolejowy. Czułem jak wraca we   mnie życie, radość życia. Bolesny skurcz przeszył tylko serce, kiedy   pomyślałem o Wandeczce. Szkoda, że tego nie doczekała. Ale tam, jeśli   gdzieś jest, to się raduje na pewno, pocieszyłem się. Nie wolno mi się   załamywać i nie wolno dać się stłamsić. Nasze dzieci oczekują przecież   opieki ojca, ojca którego nie będą się wstydzić. I patrząc przez szybę   pustego pociągu na błękitne, porannne niebo zobaczyłem Jej uśmiechnięte   oczy, niebieskie jak letni wschodzący dzień, a na duszę spłynął spokój i  siła. Naprzód Zbysiu, śmiało...
Koniec PAJECZYNY - De profundis.
Następny - Gdynia