odc 09. ostatni
Aktualnie nie latałem  i  będąc w swoistym stanie zawieszenia, oczekiwania decyzji na raport, miałem stosunkowo dużo wolnego czasu.  Mogłem się więc bez specjalnych łask dowództwa zając sprawami licencji. GOBL w Wrocławiu, w porównaniu z WIML-em wydawał się prymitywnym Ośrodkiem Zdrowia w Koziej Wólce.  Pomieszczenia, wyposażenie i badający sprawiali wrażenie tymczasowości. Wyglądało jakby to wszystko zostało zorganizowane tylko do dla mnie i po badaniach zniknie jak we śnie.  Nie zniknęło jednak, zgodnie z porzekadłem: prowizorki trwają najdłużej, po roku złożyłem tam znowu wizytę. Badania przebiegły bez zastrzeżeń, zresztą jakby mogło być inaczej, przed miesiącem byłem na WIMLu.  Natomiast z egzaminami było trudniej. Warunkiem przystąpienia było napisanie pracy egzaminacyjnej z teorii lotu, albo nawigacji. To już uważałem za szykanę i chciałem zrezygnować w ogóle z licencji, ale Jasio dostarczył  jakiś maszynopis, żebym tylko podpisał.
Pojechałem do Warszawy. Członkowie komisji, to  zasłużeni dla Aeroklubu Polskiego działacze, dawni piloci, traktowali mnie z szacunkiem. Utkwiło mi w pamięci  zdawanie przed najstarszym członkiem komisji, chyba siedemdziesięciodwuletnim pilotem panem J. Nagórskim. Pilotem, który wsławił się przelotem za kołem arktycznym na Farmanie w 1914 roku. Dobrze starszy pan podrzemywał, a z jego asystentem gawędziliśmy sobie  nieobowiązkowo o nawigacji, gdy nagle budzi się staruszek i zaskakuje pytaniem:
- Znalazłem się nad nieznanym lotniskiem i w jaki sposób mogę je rozpoznać, ustalić położenie.
Opowiadam różne rzeczy, zachowane w pamięci schematy, fotografie, dane radiostacji prowadzących itp. ale staruszek kręci głową.  Niby dobrze, ale jeszcze nie to.  W końcu kiedy wyczerpawszy całą swoją inwencje milknę, podnosi palec w górę i z satysfakcją oświadcza:
- Trzeba przeczytać nazwę lotniska.  Każde lotnisko ma w specjalnie wytyczonym na ziemi kole napisaną nazwę - tłumaczy.
Z uśmiechem w duchu, kiwam poważnie głową i z nie udawanym szacunkiem dla pamięci w tym wieku, dziękuję za uwagę.  Przypomina mi się dziadek z Siemierza: kiedy się strzela to trzeba patrzeć, żeby pulę ani wiatr ani słońce nie ściągnęło.  i miał rację.
Z pilotażu formalny pierwszy lot samodzielny odbyłem w aeroklubie na Jak-12 wożąc  przy okazji po okolicach Zielonej Góry pasażerkę, młodziutką nauczycielkę z sulechowskiego Liceum, znajomą Jasia.  Była zachwycona, jak zwykle gdy  człowiek  pierwszy raz znajdzie się w przestworzach. ***
15. 08. 1966 r. otrzymałem więc licencje Nr D - 3468 Pilota Samolotowego Zawodowego II klasy z uprawnieniami instruktora.  Z prawem pełnienia czynności pilota-dowódcy statku powietrznego w lotniczym transporcie handlowym na każdym samolocie, którego ciężar maksymalny nie przekracza 5. 700 kg   Uzyskałem zawód, lekkie wsparcie ducha przed czekającą podróżą po nieznanym oceanie cywilnego życia.
Akurat po otrzymaniu licencji, w końcu sierpnia, telefon z DWLot z Warszawy. Dzwoni major Szmit z kadr.  Major Szmit, poznaję po głosie dawnego sierżanta, personalnika z wrocławskiego pułku.  Zakładał moją pierwszą oficerską ewidencję w pułku i przez ostatnich piętnaście lat był rejestratorem moich wzlotów i upadków. Pyta, czy w dalszym ciągu podtrzymuję swoja decyzję odejścia do cywila, bo dowódca jest na urlopie i on ma okazję przepchnąć sprawę.  Ucieszony obiecałem litra.  On dotrzymał obietnicy, ja nie (druga niespełniona obiecanka).  Rozkaz ukazał się już z datą 9. 09. 1966, ale rozliczenie trwało jeszcze ponad dwa miesiące i ostatecznie 8. 11. 1966 przeszedłem do rezerwy. Upłynęło 16 lat bez dziesięciu dni mojej wojskowej przygody. Oficjalne zakończenie służby odbyło się bez sentymentów.  Rozliczyłem się z mundurówką, żywnościówką, zdałem broń.  Podporucznik kancelista wypisał rozkaz wyjazdu do WKR w Sulechowie bez emocji, zwyczajnie, jak na kolejny wyjazd służbowy. Nie miałem w życiu "szczęścia" do uroczystości.  Wszystkie ważne wydarzenia takie jak: otrzymanie stopnia oficerskiego, śluby, pogrzeby, czy wreszcie pożegnanie z wojskiem - u innych obchodzone uroczyście, a nawet publicznie - w moim życiu były prawie niezauważalne.  Wszystko odbywało się jakoś tak zwyczajnie, bardzo kameralnie, bez "znaków szczególnych".  Choćby i teraz.  Nikt nie żegnał, nie robił uroczystej zbiórki, nie powiedział nawet pocałuj w d. . .
Zachowano się, jak to w socjalizmie normalnie, tak jak wobec człowieka z którego już się nie będzie korzystać.  Poszedł sobie do cywila, no to poszedł,   jego sprawa.  Pożegnanie, jakiś upominek, nie żartujcie.  Przecież to zwykły kapitan, nawet sekretarzem POP nie był. Teczka personalna do archiwum i adieu. Za bramę. Szesnaście najlepszych lat życia w pełnej poświęcenia służbie zostało w tej teczce.  Za bramą przestało się liczyć.  Za bramą stałem się facetem bez doświadczenia, stażu pracy, a co najważniejsze znajomości, układów tak potrzebnych do życia w socjalizmie.  Do tego byłem już niemłodym, o dobrze posiwiałych skroniach i bez przydatnych w zasadzie w cywilu kwalifikacjach.  Bo cóż to za kwalifikacje, gdy jedynym papierkiem jest świadectwo maturalne Liceum Handlowego z 1950 r. , bez praktyki w tym względzie? A licencję pilota, gdy nie ma samolotów w powszechnym użytku, a w aeroklubach tych niewiele etatów, obsadzanych z dziada pradziada przez n-te aeroklubowe pokolenie, należy traktować raczej w kategoriach przyjemnościowych niż zarabiania na chleb. Nie zastanawiałem się jednak nad tym, ciągle jeszcze czując się związany z wojskiem, bezwładność świadomości jest ogromna.  I  kiedy dostałem odprawę 10. 000 zł (dużą kwotę na owe czasy) Kinga namówiła, bym nie żałował pieniędzy i na swój koszt urządził pożegnanie w Babimojszczance.  Zaprosiłem wszystkich pilotów. Od czasu kiedy zaczynałem służbę w powietrzu, personel latający bardzo się zmienił.  Co roku przychodziły roczniki, coraz bardziej wykształcone, z coraz szerszymi horyzontami zainteresowań.  Dla ich zaspokojenia nie wystarczały już jak nam niegdyś, sobotnie pijaństwa i potem niedzielne rżnięcia weekendowych dziewczyn.  Ich potrzeby coraz bardziej kierowały się w sfery duchowego przeżycia, poszukiwania sensu i celu życia, zagadnień absorbujących myślących i wrażliwych ludzi. Szczególnie zauważyłem te zmiany, gdy przyszli młodzi piloci z rozwiązanego krakowskiego pułku myśliwskiego.  Zaskoczył mnie wtedy ich poziom intelektualny.  Wszyscy do wojska przyszli już po maturach, a pobyt w Krakowie przyczynił się jeszcze do wzbogacenia sposobów spędzania wolnego czasu.  Były to roczniki z lat 1940, o 11 lat młodsze ode mnie. A oto niektórzy z tej grupy, których zapisała moja pamięć: Mietek Wojciechowski, zbierał znaczki pocztowe, grał w koszykówkę i namiętnie, na wysokim poziomie, w brydża.  Postawny, inteligentny, mieszkał w naszym domku, przez ścianę.  Podarował King klaser ze znaczkami, których miał dużą kolekcję.  Przywiózł z sobą śliczną,   młodą, z ogromnym  temperamentem  żonę, chodził w wysokim golfie zakrywającym szyję. Zabił się w kilka lat potem na Mig-21 w nocy we Wrocławiu.  Wiesio Kram, poliglota.  Po latach spotkałem go na przyjęciu w Poznaniu - Krzesinach, na zebraniu pilotów weteranów.  Latał już wówczas w Locie, jako pierwszy pilot - kapitan statku powietrznego.  Jasio Ożóg, najbliższy memu sercu.  Przyjaciel z którym nigdy się nie nudziłem.  "Myślał na mojej fali".
Biesiadowaliśmy nieraz do rana, słuchając Gerschwina i rozprawiając o filozofii, kosmosie i Panu Bogu. Flegmatyczny, z fajką, w cywilnych białych spodniach i granatowej marynarce ze złotymi guzikami, wyglądał i zachowywał się jak typowy Anglik.  (Kings Regulation).  Miał starego wartburga, który jak narowisty koń, przyczyniał się do licznych przygód. To koło odpadło i z wdziękiem doskonałej wolności toczyło się przed samochodem. To znowu któryś hamulec nie odpuścił i "limuzyna" jak bąk, kręciła się po szosie ku uciesze gawiedzi. Ale nikomu nic się nie stało. Pasażerowie ubezpieczani promilami wychodzili zazwyczaj cało z tych różnych opresji, dziwiąc się tylko czasami dlaczego Jasio każe wysiadać w rowie, gdzie tak niewygodnie. W końcu kupił syrenę i kiedy nasz samochód był rozbity, wielkodusznie pożyczył na urlop.  Nie była co prawda pierwszej młodości, ale wówczas gdy trzydziestoletnie graty stanowiły najdroższe skarby, często owoc wyrzeczeń całego życia, pożyczenie komuś samochodu stanowiło szczyt ofiarności i przyjaźni.  I pomimo, że drzwi przywiązane drutem, światła po kopnięci w kadłub, frajdę mieliśmy ogromną.  Cały czas bez awarii, dopiero przy powrocie, na szosie z Wrocławia, rozleciało się sprzęgło. Na szczęście stało się to w środku wioski Mazurowice.
Zapchaliśmy więc samochód do pierwszej zagrody i wróciliśmy okazją. Jasio nawet nie mrugnął okiem.  Z typową angielską flegmą wziął do teczki nowe sprzęgło i wsiadł do PKS. Zamówiłem stół w Babimojszczance i zarządziłem, żeby podawano co sobie goście zażyczą.  Płacę za wszystko.  Przyszli wszyscy piloci z Lisem na czele. Z inicjatywy Jasia Ożoga koledzy złożyli się na srebrną papierośnicę z wygrawerowanym wewnątrz napisem:        Zbyszkowi   w dniu przejścia do rezerwy.   Koledzy .  Babimost 28. X. 1966
Po pierwszych toastach powstał Jasio i jako inicjator, z wilgotnym wzruszeniem w oku, wypalił mowę i wręczył papierośnicę. I była to jedyna rzecz jaką otrzymałem na pamiątkę zakończenia szesnastoletniej służby wojskowej. Dalszy przebieg przyjęcia nie odbiegał od innych "wojskowych".  Najpierw toasty setkami, a potem już w grupkach, kameralnie, zwyczajne dopijanie. Nawet specjalnie nie piłem, nie miałem nastroju, rozmyślałem.  Od oderwania się samodzielnie od ziemi na UT-2 upłynęło piętnaście lat i trzy dni.  W lotnictwie minęła cała epoka.  Od śmigłowych Jak- 9p do naddźwiękowych Mig-21.  Piętnaście lat życia w przestworzach.  Ale nie czułem się jeszcze cywilem.  Nie czułem chwili, w której kończyło się coś bezpowrotnie. Bezwładność świadomości jest ogromna. Wydawało mi się, że to zwyczajna okolicznościowa popijawa, jak wiele innych, że jutro znowu na zbiórkę itd. , a to przecież odbywała się stypa pożegnalna. Odchodziłem na zawsze. Nigdy już nie miałem budzić niebios grzmotem odrzutowca. Sięgać wzrokiem w nieskończoność wszechświata.  Nigdy.  Zamykało się nade  mną niebo,   zostawała ziemia.  Smutna, szara ziemia.  Nieznana.  Okupowana przez prężnych trzydziestolatków, pośród których ja, 37 letni noworodek miałem  uczyć się chodzić.  I dopiero kiedy przeszło pierwsze oszołomienie alkoholem zacząłem sobie uświadamiać, że.  jednak się skończyło.  Wracałem samotnie pośród kropiącego deszczu.  Nadchodził ciepły front, jutro loty w chmurach - pomyślałem mimo woli.  Jednocześnie pojawił się obraz dokładnie sprzed szesnastu laty (16. 11. 1950), kiedy też padał deszcz, a ja odprowadzany przez Helenkę wsiadałem w Pruszkowie do pociągu do Siedlec, do wojska. Przez moment poczułem zapach jej perfum.  Helenka.  Pętlę czasu zamknął deszcz. Uśmiechnąłem się. Jedną pętlę, a będą następne?
W domu pusto, Kinga z chłopcami w Zaborze.  Usiadłem w fotelu i sięgnąłem po butelkę.  Przez chwile zawahałem się, już późno, do zbiórki nie zdążę wytrzeźwieć i nagle roześmiałem się. Przecież jestem wolny.
Wyciągnąłem papierośnicę. Srebrną, ciężką, masywną. Przeczytałem napis na wewnętrznej stronie pokrywki: "Zbyszkowi w dniu przejścia do rezerwy - koledzy".
 Lekkie ukłucie w sercu. . . Koledzy, iluż z nich już zabrało niebo: Tadeusz Zaborowski,   Tolek Walczak, Tadzio Chudzik,   Franek Burek,  Zygmunt Lewiński , Wacek Błaszczyński,   Kazimierz Wojtecki,   Bogdan Jaromin, Jerzy Bielichowski, Gienek Golianek,   Tadeusz  Koperniak, Mietek Wojciechowski,   Tadek Bojarski,   Władek Żółtaszek,   Zbigniew Skrzydłowski i wielu innych. Odeszli jak na pilotów przystało.  A ja  pożegnałem niebo by umrzeć na ziemi.  E, tam.  Nalałem sobie kieliszek.  Trzeba być mężczyzną, przed tobą nowe życie chłopie.

*                                                     *                                                 *
      Obudziłem się o szóstej rano jak zwykle. Szybko do łazienki. Golenie, a w głowie   już dalszy ciąg dnia: kasyno, śniadanie, zbiórka. I dopiero kiedy dopi nałem mundur przyszło opamiętanie. Co też ja wyprawiam, jaka zbiórka?   Wyjrzałem przez okno. Grupki oficerów udawały się pospiesznym krokiem w   stronę koszar, ale ja już przecież  nie jestem w ich świecie. Nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że  już  do niego nie powrócę.
Pełen optymizmu,  jak pierwotnie zamierzałem,  pojechałem do Lotu.  Lecz  tu  pierwsze potknięcie. Urzędnicy dojrzeli na moim grzbiecie hydrę czasu i zamknęli  wrota do przestworzy.  Zrobiłem jeszcze kilka kroków na ziemi  lecz za każdym przewracałem się boleśnie. Przestałem więc chodzić  i   jak mówi  poeta:
                            Kiedy upływ czasu   kładzie  na duszę
                            smutny cień  przemijania,
                            i samotność  zamienia  w pustynię,
                            człowiek szuka w gwiazdach  pocieszenia.
                            Z zapisu  życia  wybiera wspomnienia,
                            i  złudą  przeżytych rozkoszy
                            próbuje ukoić niepokój serca
                            przed zbliżającym się kresem.

Przez jakiś czas  spotykałem się w Klubie Pilotów Rezerwy z  topniejącą  coraz bardziej grupką kolegów. Ale każde takie zebranie wygladało tak samo. Nie było w nich życia.

Za stołami siedzą starzy piloci
Odsłonięte z włosów czaszki
Jak hełmofony w szeregu.
Przed nimi jadło i napitki
A oni bezzębnymi szczękami
Żują czas miniony
Startując po kanapki.

Potem kiedy już  nie miałem z kim siadać za stołem,  zostałem samotnym „starym pilotem”,  któremu:

Katapulta skróciła  kadłub
Wybiła kręgi,  kornie schyliła do ziemi.
Hełmofon wyjadł włosy,  i obnażył czaszkę
A przeciążenia twarz wyciągnęły
W pysk starego buldoga,
Próżnia wszechświata rozerwała uszy
Pozbawiła kosmicznej symfonii
Pozostał tylko szum.

Łysy i głuchy obnosi swój zezwłok
Wśród spojrzeń niechętnych
Nienawiści,  stara się niedostrzec,
Lecz bolesną wibracją
Podziurawionych dekompresją  uszu
Dochodzą ,  syki jadowite;
Po co to to,  żyje
Ochłapy na kartki wyjada
Dzieciom mleko wypija
To syczą ziemskie żmije.
Niepomne tego,   że jeszcze niedawno:
Jak młody bóg
Unosząc się w stalowym bolidzie,
Tam w cudnym świecie
Gdzie gwiazdy ciepłe złotem
A słońca pachną cząbrem
Chroniłeś ten cuchnący padół
Siedlisko brudnych żądz i czynów przed gniewem niebios.
Myślałeś wtedy;
Błyskami księżyca,
 Obudzę w ich duszach
Miłość i nadzieję,
Czystość i prawość;
Wierzyłeś w nich.
I było to tak niedawno,
Że jeszcze nie rozpłynął się
Biały ślad twojego odrzutowca,
Gdy dopalaczem prałeś
Kopułę porannego nieba,
Że jeszcze słychać ;
Perlisty śmiech
Uroczych dziewcząt;,
I Marsz lotników
Na powitanie  po lokalach  grany.
Lecz czyny twoje już są zapomniane
Ziemscy pełzacze wyżarli ci nerwy
Wyssali serce jak wampiry nocne
Jak glizdy,  ślepi egoizmem swoim
Pasożytują na resztkach obolałej duszy.
Hej przyjaciele - wołasz,  szukając ratunku.
Przychodzą  twarze.
Ciała Na cmentarzach -
Tych odwiecznych muzeach
 Ambicji i namiętności
Dusze
W kosmosie
Spijają z komet słodką ambrozję.
Na próżno sadziłeś
Drzewa przyjaźni.
Czas pożarł wszystko.
Pozostał tylko wokół pusty plac,
Plac samotności.
I ty,    dziecko kosmosu
Zostałeś sam.
Twojej śmierci
Nikt nie zauważy,
Padalce z ziemi głowy nie podnoszą,
I tylko niebo
Gdy przejrzy się błękitem
W ściętych źrenicach
Jak w odpustowych krągłych lusterkach;
Rozsypie białe róże cumulusów
I westchnie:
Żegnaj pilocie.

Żyję  długo.  Niewesołe to lata.  Mam jednak nadzieję , że gdy będę umierał , niebo  okryje się  cumulusami ,  roświetli    Wiecznym  Światłem  i  usłyszę  Głos  Pana - Witaj  pilocie!!!
I dołącze  do braci w przestworzach.

"Niebo jest szare"