odc.09pw

25.11.1953, środa.
Wyznanie miłosne.   Kocham Cię!    Czy wiesz co to znaczy?   Kocham Cię   Moja Najdroższa   Jedyna   Śliczna Wandeczko.   Moja Śliczna   Najpiękniejsza   Tyś wszystkim dla mnie   We wszystkim rozumiesz?   Moimi myślami   Moją ambicją   Moim marzeniem   Moim życiem   Czyż kiedyś się   Domyślisz że cię   TAK KOCHAM??!!!    (Itd.itd. Wymieniane są potem części ciała do zębów włącznie. Na takie   wyznanie wpływ miało wydaje się nie tylko "czyste" uczucie.   Zainteresowanych odsyłam do Zesz.P3).
Ciekawe skąd ten nagły przypływ miłości. Czemu tak nagle? Widocznie   od miesięcy wzbierało to we mnie by teraz wytrysnąć zielonym atramentem   na papier. Nie, nie jestem rozegzaltowanym młodzieńcem. Na dworze jest po   prostu księżycowa, mroźna noc. Już prawie zimowa. W pokoju obok   żegnaliśmy się z kolegami wyjeżdżającymi na urlop. Ale to też nie   dlatego. Wódka nie tworzy nowych myśli czy uczuć, raczej podkreśla,   nadaje wyrazistości istniejącym. Tak i ze mną. (Dalej c.d. "rozważań o   miłości". Wszystko w zeszycie P-3. Tu tylko podam "zakończenie" samotnych   pijackich rozważań.) Piszę po to żeby mogła zrozumieć, jakie   ambicje wgryzały mi się w duszę. Przecież dla otoczenia jestem oficerem   pilotem, a czyż wiedzą jaki ogień pisania wewnątrz pali? Dlaczego   chciałbym być pisarzem? Dla sławy? Nie. Ot, po prostu by swoje myśli   przekazać innym. Wygląda to na testament, czyżby przeczucie? Jutro lecę   na wysokość. Nie wierzę jednak, że moja powieść - życie,  jutro się kończy   i że dzisiaj to rozdział ostatni. Szkoda by było życia, a zwłaszcza   Wandy. Prosiłbym ją zawiadomić....(adres). Nie, to majaczenie, przecież   nie mogę zginąć. A jednak?

30.11.1953, poniedziałek.
Dzisiaj pogoda. Jasne słońce, ciepłe powietrze, parująca ziemia,   raczej wiosna niż jesień. Z chmurami minęła depresja. Kilka dni temu   przydarzył mi się nieprzyjemny wypadek. Przez nieuwagę schowałem podwozie   na ziemi. Na szczęście tylko przednie kółko. Gdy Mig zaczął się pochylać   zaraz przestawiłem kran i wyprostował się, ale owiewkę od kółka leciutko   podgiąłem.   Wczoraj z Wandą. Ostatnio jakaś smutna. Może to sprawa sądu, który   się przewleka. Ale cóż ja mogę zrobić. Chciałbym żeby szybciej ale   naprawdę nie mogę nic na to poradzić.   O 11.45 skończyłem 24 lata. Ciągle jednak czekam na pełnię życia.   Latam, jem, śpię, ale to wszystko nie to. Czekam sam nie wiem na co...   Nie wiem na przykład dlaczego przypadł mi do gustu Brandys ze swoją   książką "Troja miasto otwarte". Druga już z cyklu, który mi się podoba   "Człowiek nie umiera". Wyidealizowana, ale pociąga. Otaczający świat   wydaje mi się rzeczywistością zamkniętą przede mną. Jakbym nie był w nim,   a poza, z boku. Zdarza mi się, że i podczas lotu ogarnia mnie to   odczucie.   Szczególnie gdy lecę po trasach na dużych wysokościach, doznaję   wrażenia, że to nie ja prowadzę samolot, lecz siedzę z boku jak pasażer.   Obserwuję pilota, samego siebie... Jakieś rozdwojenie. Dwa w jednym. Raz   rozdział większy, wyraźniejszy, raz mniejszy. Muszę wkładać dużo wysiłku   w koncentracje by stać się jednością, by przestać myśleć o sobie z   "zewnątrz". Męczące takie życie, z rezerwą...

6.12.1953, niedziela
 Sprawa w sądzie przewleka się w nieskończoność. Pewnie nabiera   urzędowej mocy w szufladzie mniej lub bardziej tajnego radcy. Tymczasem   życie płynie dalej. Latam, jem, śpię ot i wszystko. Nie jest to pełne   życie, raczej oczekiwanie. Na co? Sam nie wiem. Może na ślub, a może na   grób?  Żyję więc jakoś tak z dnia na dzień, aby dalej... A weźmy choćby   takiego Duka. Miał cel w życiu, ożenić się z Hanką, no i ożenił się.   Dopiął swego i teraz podobno jest szczęśliwy. A ja? Czy zawsze musi być   ten rozdział między światem i mną? Zawsze ten świat musi być dla mnie   rzeczywistością zewnętrzną, zamkniętą? Nie będę nigdy w środku? Zawsze   pozostanę na uboczu? Czyżby romantyzm?

17.12.1953, czwartek.
Wczoraj sąd w osobie czcigodnej sędziny przyznał mi prawo   poślubienia Wandy. Sędzina wydawała się zaskoczona naszą prośbą, kiedy   dowiedziała się, że powodem ślubu jest miłość, a nie mające narodzić się   dziecko. Wandeczka nie jest w ciąży, ale bardzo się zdenerwowała gdy   sędzina wahała się z wyrokiem. Bez "potrzeby" dla samej miłości tak   przyspieszać ślub? Była wyraźnie zaskoczona. A Wanda była półprzytomna ze   strachu, że trzeba będzie czekać do następnej jesieni i będzie musiała   wracać do tych nieznośnych stosunków domowych.   Ale na szczęście już po wszystkim i pojutrze rozpocznę nowy etap   życia. Przed samym sobą szczerze muszę się przyznać, że żenię się żeby   mieć spokój. Spokój "od wszystkiego". Żebym wolny czas mógł poświęcić   przyjemnościom jakich dostarcza obcowanie ze sztuką, muzyką, literaturą,   a nie za bieganiem za babami, za szukaniem tej jednej jedynej. A gdy się   miesięczna gażą kończy, żyć nie jak zakonnik w pokoiku na medytacjach nad   marnościami tego świata.   Już Stendal mówił, że życie trzeba tak urządzać, żeby z niego   maksimum rozkoszy otrzymywać, a rozkosze różne mają postacie. Zresztą   chyba całkowitego sensu życia nie zgłębię i nie wierzę, żeby komukolwiek   się to udało.   Ostatnio sporo czytam. Breza, Brandys, Mann Henryk, Szołochow, to   moi ulubieńcy. Niektórzy mówią, że trudni, nie wiem. Może jestem   dyletantem, ale ich lubię. Na dworze mróz dość duży, do tego gęste mgły   uniemożliwiają loty. Zresztą niedługo pojedziemy na urlopy. Może dostanę   dwa tygodnie wczasów w Zakopanem, trochę bym się przewietrzył. A   Wandeczka?   Cóż, chwilami ogarnia mnie obawa, że jej miłość to po prostu   dziewczęce zadurzenie, które z czasem ochłonie. Ale któż przewidzi   przyszłość. Wierzę, że będziemy się kochali. Tym bardziej, że posiada   cechy które nie przemijają wraz z porankiem: jest przystojna,   inteligentna i fizycznie bardzo mi z nią dobrze. Co prawda Van de Walde   (Małżeństwo doskonałe) przestrzega, żeby młodej dziewczyny nie nastrajać   "wysoko" bo potem może zabraknąć sił by ogień ugasić, ale jego wskazówki   traktuję z rezerwą - tyle razy mnie zawiódł.   Grzesiek dostał list od Mundka. Pisze, że przygadał sobie kociaka   i chyba się ożeni. Jak słychać wszyscy się żenimy. Mania jakaś czy coś w   tym rodzaju... Nie wiem co o tym sądzić. Ciekawe są bardzo charaktery   ludzkie. Wydaje się, że żyjąc trzy lata razem, można z grubsza   przewidzieć zachowanie, ale okazuje się, że nie. Edzio (Cużytek) z Dukiem   na zajeciach grali w karty. Jasiński poczuł nagle przypływ dyscypliny i   chciał im je zabrać. Krótkie szamotanie zakończyła pięść Edzia. Edzio,   najmniejszy z naszej grupy, ale krępy i bojowego ducha, tylko "dotknął"   twarzy Jasińskiego - tak się potem tłumaczył. Ten jednak kiedy wstał z   podłogi, pobiegł jak małe dziecko do dowódcy pułku na skargę. Chłop jak   dąb, dwadzieścia cztery lata i chlipie na rękaw dowódcy, że Edzio się   bije.   Parol zaskoczony, pyta który Edzio? Ten krasnoludek? Roześmiał się   serdecznie i tak się zakończyło. Ale przysłowie prawdę mówi i beczka soli   wspólnie zjedzona nie pomoże...  Od dłuższego czasu różne wyczyny naszych   kolegów we wrocławskich knajpach, ale o tym kiedy indziej. (Kilka   rysunków. Mig, książka i trupia czaszka. Na książce napis: poezja, a pod   czaszką memento mori.)

21.12.1953, poniedziałek.   W sobotę 19 bm. o godzinie 12.49 - czas mierzony przez Grześka,   wziąłem ślub. Sala słabo oświetlona elektrycznymi świecznikami, pogrążona   w półmroku, sprawiała wrażenie tajemniczej świątyni. Urzędnik Stanu   Cywilnego, korpulentna, zadbana kobieta, o wysokim łamiącym się sopranie,   ze złotym łańcuchem na szyi luźno zwisającym między chutliwie wypiętymi   piersiami i my przed nią: Wanda, ja, oraz świadkowie Kazik Olszewski   (Brat śp.Janki), Kazik Wachnicki i zaproszeni goście: Grzesiek Duk i   Edzio Cużytek.
Podczas ceremonii znowu poczułem się rozdwojony. Stoję przed   "księdzową", i jednocześnie wydaje mi się, że stoję z boku, widzę siebie,   swoją głupią minę, pozostałych uczestników, jak byśmy w teatrze grali   sztukę pt. "Dawanie ślubu w USC", a nie znajdowali się w Urzędzie. Ja   nie jestem panem młodym biorącym ślub, ja tylko gram rolę pana młodego.   Sztuka zaraz się skończy i przestanę być aktorem, będę znowu "wolnym"   kawalerem... Ale to było tylko takie przejściowe falowanie, które znikało   przy koncentracji i wracała jednoznaczna pojedyńczość.   Na wesele pojechaliśmy do rodziców Wandy. Oprócz moich gości byli   tylko jej rodzice - rodzeństwo "nie dojechało". Radio grało, ale nie   tańczono bo dam nie było i miejsca też. Pozostały więc toasty. Nie   skąpiono nam życzeń zdrowia. W końcu Grzesiek Duk padł nieprzytomny na   nasz weselny tapczan, co dla gości było zakończeniem wesela, a dla nas   perspektywą spędzenia nocy poślubnej na wąskiej kanapie. Żałowałem, że   Mamusia nie przyjechała, ale widocznie ślub przyszedł trochę   niespodziewanie, a ze Zwierzyńca podróż bardzo uciążliwa, szczególnie   zimą.   Nie spałem. Na wąskiej kanapie niewygodnie, chociażby z panną   młodą. Szarym porankiem stanąłem u okna. W nocy spadł śnieg i wąwóz   ulicy, szary zazwyczaj o tej porze, bielił się jak chałupa na Wielkanoc.   Ale nie był to widok napawający radością. Z porannej pustki podnosiła się   mgła melancholii, sączyła w serce tęsknotę, za... Gdybym to wiedział.   Ożeniłem się. Weselili się, miód i wino pili, a potem żyli długo i   szczęśliwie... Tak najczęściej kończą się książki, bo dalej nudno. Ale życie pisze dalsze rozdziały.     Duk zachrapał pijackim charkotem, budził się. Na szczęście   Wandeczka spała mocno na swojej panieńskiej kanapie. Obudziła się dopiero   gdy sobie poszedł. Zaczynał się pierwszy małżeński poranek... (Rysunek 1.   Nas czworo i tęga, w łańcuchu urzędnik. Napis wychodzący spomiędzy   grubych piersi: oświadczam, że związek wasz jest prawny. Rysunek 2.   Łóżko, wózek dziecinny i na środku kobieta pali ognisko. Podpis: ognisko   domowe.)

21.12.1953, poniedziałek.
"Homo animal sociale est", ale to niczego nie zmienia, że jestem   bez grosza. Pożywiam się u żony, jako że jestem wyprowiantowany i czekam   na pierwszego. Nie wiem jak moja Mamusia przyjmie synową, myślę jednak że   dobrze. Na razie koniec. Jestem zmęczony, wiadomo, małżeństwo to poważna   sprawa.

23.12.1953, środa.
Dzisiaj niewyspany - żona. Wróciłem rano z Chrobrego, a tam bardzo   źle mi się śpi. Cały rozbity. Jedyne pocieszenie to Święta wolne od   służby i jest nadzieja na spędzenie razem. Taki jestem zmęczony, że nawet   czytać mi się nie chce. Zmartwiło nas, że wczasów nie dostaniemy i   będziemy siedzieć w smrodliwym mieście. Gdybym nie był pilotem bojowym, a   siedział w sztabie w Warszawie, to Nowy Rok spędzalibyśmy w Zakopanem,   ale tak jak jest szans nie ma. Z pasibrzuchami się nie wygra.   (Teraz kilka prób wierszy. Jakiś przypływ natchnienia? Przytoczę   jeden.)   Autoportret   Gość z tajemniczą miną   Ambicją się przelewa   Och ach   Czegóż on nie zrobi   Tymczasem sedes zlewa.    (Reszta jak zwykle...)

27.12.1953, niedziela.
Święta już za nami. Przyjechała Mama z Ojczymem i było bardzo miło.   Trochę się bałem Mamy, że wcześniej nie pokazałem narzeczonej tylko od   razu zaproszenie na ślub, ale jeśli nawet miała jakieś obiekcje, nie dała   tego po sobie poznać. Była serdeczna i wesoła. Teraz jesteśmy już na   Strachowicach w moim w pokoiku. Ja przy stole, a na łóżku Wanda wydziera   się jak dziewczynka na kolonii. Uważa, że pięknie śpiewa, ale na   szczęście reszta lokatorów wyjechała na święta i jesteśmy sami w bloku.   Pierwsze dni w małżeństwie, tzw. miodowy okres, dlatego nie mogę się   skupić. Trudno. Wanda martwiła się, że Irka, siostra, na ślub nie   przyjechała, a nawet nie przysłała życzeń. Do tego podobno jeszcze   powiedziała, że za trzy lata się rozejdziemy. Musiałem pocieszać,   przekonywać, że już zawsze, do końca będziemy razem. A ludzkim gadaniem   nie ma co się przejmować bo żyjemy dla siebie, a nie dla ludzi. Gwizdać   na nich. Trudno pisać więcej kiedy na łóżku obok śpi młoda żona.      ==

Koniec PW. Następny „Pętla”