odc.7

  Zakłopotana milczy. Czuję, że coś rozważa. Siedzimy nieruchomo, tylko przy  naszych stopach ruchliwie toczy się rzeka. Zofia zdejmuje nagle tenisówki.
- Chodź, pobiegamy po wodzie.
Palce ma grube, o popękanej skórze, widać dużo musiała boso chodzić, ale  nie zważa na nic, jak człowiek, który wszystko przemyślał i podjął  decyzję. Śmiejąc się, podkasuje sukienkę za kolana i wbiega do wody.
- Jaka ciepła woda, chodź, zobacz, i zaraz dodaje gdy podchodzę do niej  wysoko, jak bocian, unosząc stopy nad kłującym dnem.
- Brzydkie mam nogi i jestem już niemłoda  - zalotnie spogląda spod  opuszczonego czoła.
- Co ty wygadujesz - bez zmrużenia oka mówię, że jest nie tylko ładna ale  i piękna, a mój głos w miarę jak mija nieznośne odbijanie się w żołądku i  wraca chęć na wszystko, nabiera wiarygodności.   - Naprawdę bardzo mi się podobasz - powtarzam.
Czuję jak chłodna woda wypędza ze mnie ociężałość i poobiednie  rozleniwienie. Tęgie uda Zofii przestają być obciągniętymi skórą  mięśniami, muskułami, a stają się kobiecym ciałem, lekko zaróżowionym od  wody. Czuję też jak na ich widok, gdzieś od dołu, od podbrzusza znowu  dochodzi do mózgu pragnienie: na golasa, obnażyć, rozebrać, na golasa -  ogarnia fala gorąca.  Zachwiałem się na śliskim kamieniu, i mimo woli dotykam ramienia Zofii.  Nie uchyla się. Przez chwilę stoimy razem, przytuleni. Sięgam ręką do  nagiego uda. Odpycha zdecydowanie.
- Co ty wyprawiasz, przecież tu każdy może nas zobaczyć. Wychodzi z wody  prychając z oburzenia i opuszcza sukienkę.  - Za kogo ty mnie masz, co ty sobie o mnie pomyślisz - zasypuje mnie  gradem pytań.  Nie tropię się tym jednak. Wiem, że to ostatnia salwa przed kapitulacją,  jaką każda dziewczyna musi wystrzelić.  Przyjmuję ją więc z całą namiętnością rozpalonego schaboszczakową energią  ciała...
- Cóż można myśleć, kiedy tylko się czuje, a czuję, że cię chyba już  kocham - rozbijam gorącymi słowami ostatnie mury jej wątpliwości.
- Tak mało się znamy - mówi nagle spokojnym zrezygnowanym głosem, i już  wiem, wiem, że to ostatni wystrzał poddającej się reduty.
 Wieczorem, kiedy płonie ognisko i różne przy nim śpiewy i wygłupy,  im więcej wypitego wina, tym bardziej wymyślne, można niepostrzeżenie  wymknąć się z obozu. Nikt wtedy nikogo nie pilnuje, każdy zajęty jest  sobą.  Czekałem pod wysokim pachnącym jałowcem. Przyszła.
- Ale tylko na chwilkę i niech sobie Bóg wie co nie obiecuję - bo ona nie  jest taka, jak  pewno myślę.
- O - mówię  - zawodzisz mnie. Toż to czysta parafiańszczyzna, nie mająca  nic wspólnego z socjalistyczną moralnością. Gdzież domena uczucia nad  konwenansem. Czyż ci się nie podobam, czyż sama nie mówiłaś, że  najważniejszym kryterium jest miłość, a ja cię kocham.
Mówię to słowo bardzo niechętnie, jakoś od urodzenia mam je schowane w  głębi duszy, czekające na... sam dokładnie nie wiem na co, ale tutaj czas  nagli, krew pali i chcę też pomóc znaleźć Zofii jakieś przed samą sobą  usprawiedliwienie.   Nieruchomieje, pozwala w milczeniu przytulić, ale z nogami zaciśniętymi.  Milczy, ale głośno oddycha. Podniecona. Rozpinam bluzkę. Jej piersi,  wyczuwam w ciemności, rozlewają się po ciele, jak dwie krople ciężkiej  cieczy. Całuję ją.  Nic. Nadal milczy i nogi zaciśnięte.  Wieczór jest parny i duszny. Każdy wysiłek, nawet najmniejszy, wyzwala ze  wszystkich porów pot. Spociłem się. Jak tam w tropikalnych krajach ludzie  mogą się kochać - mimochodem myślę - kiedy u nas upał tak pozbawia sił, że  wszystkiego się odechciewa.  Bezskutecznie staram się odwrócić Zofię z boku na wznak, ale to kawał  kloca. Broni się zresztą jak zapaśnik. Wyprężona, zwalista, ani ruszyć.  Opadam z sił i głośno dysząc rezygnuję, gdy ta nagle odwraca się na wznak  i szuka ustami moich ust.  Zaskoczony, staram się przeciągnąć tę chwilę choć o kilka sekund  wytchnienia. Żeby jeszcze złapać trochę powietrza, żeby jeszcze trochę  oddechu.  W końcu trudno, całujemy się. I tu zaskoczenie. Sądząc po mocy uścisku,  spodziewałem się, że pocałunkiem wleje świeżą energię w słabnące ciało,  pobudzi. A tu dotknięcie warg, pocałunek dziecka. Trzyma jednak mocno i  zaczyna przyciskać. Nic nie czuję, nic nie rozumiem. Czekam. A ta nic,  tylko ciśnie i ciśnie. Niech sobie ciśnie, trzeba już brać się za nogi. Te  jednak zaciśnięte nadal. Czuję jak słabnę i naprawdę wszystkiego się  odechciewa. Żeby troszkę chłodu.  Odrywam usta od tego "miażdżącego" pocałunku, łapię oddech i ostatnim  prawie tchnieniem, sięgam po gumkę majtek. I nagle, wbrew oczekiwaniom, i  moim teraz już chęciom, czuję jak nogi, te potężne, zaciśnięte uda  rozchylają się, a Zofia mówi zduszonym głosem:
- Nie zdejmuj, przez nogawkę.
Nogawki rzeczywiście szerokie, jakby ich nie było. Korzystam więc ze  wskazówki i... już po wszystkim.    Wokół jest ciemna, pachnąca ziołami, duszna, leśna noc. Cicho  bzykają, cykają, świerszcze, a może to koniki polne, zastanawiam się leżąc  teraz nieruchomo na brzuchu Zofii i daremnie staram się wykrzesać w sobie  jeszcze trochę energii.  Patrzę na krzaki ciemnymi plamami przesłaniające horyzont, jaśniejące  coraz mocniej gwiazdy i strasznie mi głupio. Tyle wysiłków, tyle zmagań i  na próżno.  Zofia leży cichutko, nieruchoma, wstrzymała oddech w oczekiwaniu, a ja  rozmyślam, jak by to było fajnie popłynąć łódką Wisłą do Gdańska, do  morza. Wiem gdzie leży stary wojskowy ponton, nadawałby się. Na przyszłe  lato. Cha, zapomniałem, na przyszłe lato będę w wojsku.  Czuję lekkie poruszenie. Zofia pomału, ostrożnie przekręca biodra. Bez  słowa wysuwa się spode mnie.  Mam na pewno bardzo głupią minę i dobrze że jest ciemno. Gdzie się podział  ten żar, to: "na golasa, na łóżko, na golasa w te grube uda".   Zofia podnosi się, ale zaraz przysiada i nic nie mówiąc zdejmuje  majtki i zwija je w ręce. Pachnie mniej przyjemnie niż poprzednio. Jestem  pusty, jakbym był wykastrowany. Tak chyba czują się eunuchy - myślę. Że  też człowiek musi ciągle myśleć.  Potem bez słowa bezszelestnie, odchodzi parę kroków. Przez chwilę słyszę  jak sika i potem niknie w ciemności.  Zostaję sam, a nade mną gwiazdy, ciepłe, milczące. Zza krzaków  dochodzą coraz głośniejsze śpiewy: ognisko trwa, a ja pod gwiazdami  przeżywam swój wstyd. Wydawało mi się, że jestem mężczyzną, wydawało  się...
 

 Minęło kilka dni. Życie w obozie toczyło się już pod znakiem  uroczystości świątecznych i zjednoczenia. Od 22 lipca miała zapanować  jedność ruchu młodzieżowego, tak dotychczas celowo rozbijanego przez  burżuazję. Cel w tym burżuazja miała jeden: uczynić ruch młodzieżowy  słabszym, by łatwiej było nim rządzić. Teraz będzie jedna ideologia, jedna  myśl, jedna jedność. "Niech tyran drży".
Zofii unikałem, bałem się jej drwiącego spojrzenia. W tych sprawach  kobieta ma odwieczną przewagę. Przewagę gotowości seksualnej. Mężczyzna  zawsze jest narażony na drwinę, wykpienie. Ba, nawet na psychiczne  wykastrowanie, pozbawienie wiary w swoją męskość.  Kilka razy przechodziliśmy obok ale tak jak dwoje obcych sobie  ludzi. Prześlizgiwała się po mnie jak i po innych swoim wzrokiem bez  wyrazu, a ja wstydziłem się nawet na nią spojrzeć.
Dopiero wieczorem w 22 lipca, kiedy zakończyły się świąteczne uroczystości  i szykowano zabawę przy ognisku, po kolacji, już w gęstniejącym mroku,  podeszła do mnie. W świetle padającym przez okno stołówki zobaczyłem, że  jest nastroszona jakby burżuja zobaczyła, oczy bez wyrazu jak zwykle ale  nieprzyjazne. Przygotowany na najgorsze, nie mogłem w rozchwianym mózgu  złowić żadnej sensownej myśli.
- Co to, już mnie nie poznajesz - mówiła z twarzą skierowaną w bok, jakby  mówiła do kogoś stojącego obok.  - A tyle było gadania o uczuciu - wykrzywiła drwiąco usta.
Słuchałem zaskoczony. Nie byłem przygotowany na to, że ona tak to wszystko  rozumiała. Nagle pojąłem. Widocznie nic nie zauważyła i myślała po prostu,  że wszystko było normalnie, a ja ją po tym zwyczajnie rzuciłem.   A ja przeżywałem utratę męskości. Wybuchnąłem śmiechem.  Zamilkła zaskoczona. Patrzyła zdetonowana, nie wiedząc czy oszalałem, czy  się z niej śmieję. Zmarszczyła brwi ale oczy zalśniły łzami i już miała  odejść gdy złapałem ją za rękę.
- Jak tak mogłaś myśleć - tłumaczyłem. - To ja myślałem, że ty nie chcesz,  i nie chciałem ci się narzucać.
 Ani słowa o tym, że byłem przekonany, że jako mężczyzna poniosłem klęskę.  Zresztą jak wynikało z tego co powiedziała, wcale jej nie zauważyła.   Ręka jej jeszcze drżała z irytacji, ale nie wyrywała jej z mojej i w miarę  jak mówiłem, a ciepło mojego ciała przechodziło do niej, uspokajała się.  Robiła się łagodna, pokorna, bezwolna.
- No dobrze - suchym głosem przerwała moje wywody. -Nieporozumienie,  pogadamy później.  Ale zaraz dodała miekkim szeptem:   - Ela już wyjechała, jestem sama w namiocie. Przyjdź po ognisku, tylko  żeby nikt cię nie widział.
Ucieszyłem się, ale zaraz rozterka, a jak się nie uda. Drugi raz, co  wtedy?  Musiał jakiś cień wahania przez twarz mi przelecieć, bo zatrzymała się na  moment i wpatrując się we mnie powiedziała:
- Nie chcesz, jest jakaś przeszkoda?
- Ależ skąd - z trochę udawanym zapałem zawołałem - przecież wiesz, że  cię...
 Obóz miał się ku końcowi. Część młodzieży i instruktorów już  wyjechała i pozostała tylko niewielka grupka likwidacyjna. Ja też. Nie  spieszyłem się mamy objadać.  Z Zofią przestaliśmy się krępować i co noc bywałem w jej w namiocie. Nie  jadłem kiszonej kapusty, upały minęły i wydawało mi się, że jestem  normalnym mężczyzną, do tego przeszkolonym przez doświadczoną  gospodynię.  Lecz po reakcji Zosi trudno było poznać jak jest jej ze mną. Kiedy  przychodziłem, posłusznie rozkładała swoje bujne ciało, starając się  zostawić mi połowę łóżka, i tak sobie leżała. Czasami zdobywała się na  ciche sapnięcie i dalej sobie spokojnie, bez ruchu leżała. Potem,  wstawała, sikała w kącie do miski i już wesoła, ożywiona siadała na  krawędzi łóżka, i pogodnym, przyjemnym głosem, jakby nie było agitatorki,  opowiadała.   Opowiadała o wszystkim: życiu swoim i rodziny, pracy, szkole. O tym, że  mnie kocha i czy ja ją... i co będzie dalej z nami... Trwało to tak przez  godzinę, nieraz dwie... W końcu, gdy już nie mogłem opanować senności,  układała się obok dopełniając obfitym ciałem wszystkie wolne miejsca w  łóżku i cichutko zasypiała.  Po godzinie lub dwu snu, budziłem się z niewygody i po cichutku szedłem do  swojego namiotu dospać do rana.
W miarę jak mijały dni, Zosia coraz bardziej mi obojętniała. Sam sobie się  dziwiłem co się ze mną stało.  Z niedowierzaniem przypominałem  ten  "ogień  pożądania"   jaki  rozniecała  swoimi udami,  kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem.   Teraz leży przede mną . Pięknie toczone uda, okrągły,  młody brzuch  z rudą kępą pod pępkiem i nic. Nawet Michalczuczka przestała się  przypomina.
 Jak to wszystko w  życiu przemija - westchnąłem, kiedy z ulgą i bez  satysfakcji opuszczałem obóz.  Zosia była drugą "moją" kobietą, prawdziwą kobietą i zastanawiałem się, skąd  te wszystkie historyczne boje o damy   z zadzrości.  Samobójstwa ze zdrady. Pewno,  człowieka natura przymusza, ale żeby  stawiać  to ponad wszystko,  ponad życie. Czasami jest to nawet przyjemne, trzeba przyznać, szczególnie  pierwszy raz, ale bez przesady. W końcu staje się nie tylko nudne, ale  można by powiedzieć - odrażające...  Nie, chyba się nie ożenię...
 Bez przekonania obiecywałem Zosi, że napiszę z wojska, i na pewno  bym to zrobił, bo z reguły jestem słowny, gdyby nie gruba urzędowa  przesyłka, czekająca już na mnie w Zwierzyńcu. Był w niej plik papierów,  które złożyłem razem z podaniem do oficerskiej szkoły artylerii w Toruniu.  Na podaniu atramentowy napis zalewającym piórem: "załatwiono odmownie".  Nic więcej. Ani słowa wyjaśnienia. Choćby nawet dla pociechy, podtrzymania  nadziei. Nic, tylko w poprzek podania ten bazgroł. Tak więc sen o wojsku,  o artylerii się skończył. I pękł balon marzeń o przyszłości i wydawało mi  się, że już na ziemi nie ma dla mnie miejsca.