Zakłopotana milczy. Czuję, że coś rozważa. Siedzimy nieruchomo,
tylko przy naszych stopach ruchliwie toczy się rzeka. Zofia zdejmuje
nagle tenisówki.
- Chodź, pobiegamy po wodzie.
Palce ma grube, o popękanej skórze, widać dużo musiała boso chodzić,
ale nie zważa na nic, jak człowiek, który wszystko przemyślał i podjął
decyzję. Śmiejąc się, podkasuje sukienkę za kolana i wbiega do wody.
- Jaka ciepła woda, chodź, zobacz, i zaraz dodaje gdy podchodzę
do niej wysoko, jak bocian, unosząc stopy nad kłującym dnem.
- Brzydkie mam nogi i jestem już niemłoda - zalotnie spogląda
spod opuszczonego czoła.
- Co ty wygadujesz - bez zmrużenia oka mówię, że jest nie tylko
ładna ale i piękna, a mój głos w miarę jak mija nieznośne odbijanie
się w żołądku i wraca chęć na wszystko, nabiera wiarygodności.
- Naprawdę bardzo mi się podobasz - powtarzam.
Czuję jak chłodna woda wypędza ze mnie ociężałość i poobiednie
rozleniwienie. Tęgie uda Zofii przestają być obciągniętymi skórą
mięśniami, muskułami, a stają się kobiecym ciałem, lekko zaróżowionym od
wody. Czuję też jak na ich widok, gdzieś od dołu, od podbrzusza znowu
dochodzi do mózgu pragnienie: na golasa, obnażyć, rozebrać, na golasa -
ogarnia fala gorąca. Zachwiałem się na śliskim kamieniu, i mimo woli
dotykam ramienia Zofii. Nie uchyla się. Przez chwilę stoimy razem,
przytuleni. Sięgam ręką do nagiego uda. Odpycha zdecydowanie.
- Co ty wyprawiasz, przecież tu każdy może nas zobaczyć. Wychodzi
z wody prychając z oburzenia i opuszcza sukienkę. - Za kogo
ty mnie masz, co ty sobie o mnie pomyślisz - zasypuje mnie gradem
pytań. Nie tropię się tym jednak. Wiem, że to ostatnia salwa przed
kapitulacją, jaką każda dziewczyna musi wystrzelić. Przyjmuję
ją więc z całą namiętnością rozpalonego schaboszczakową energią ciała...
- Cóż można myśleć, kiedy tylko się czuje, a czuję, że cię chyba
już kocham - rozbijam gorącymi słowami ostatnie mury jej wątpliwości.
- Tak mało się znamy - mówi nagle spokojnym zrezygnowanym głosem,
i już wiem, wiem, że to ostatni wystrzał poddającej się reduty.
Wieczorem, kiedy płonie ognisko i różne przy nim śpiewy i
wygłupy, im więcej wypitego wina, tym bardziej wymyślne, można niepostrzeżenie
wymknąć się z obozu. Nikt wtedy nikogo nie pilnuje, każdy zajęty jest
sobą. Czekałem pod wysokim pachnącym jałowcem. Przyszła.
- Ale tylko na chwilkę i niech sobie Bóg wie co nie obiecuję - bo
ona nie jest taka, jak pewno myślę.
- O - mówię - zawodzisz mnie. Toż to czysta parafiańszczyzna,
nie mająca nic wspólnego z socjalistyczną moralnością. Gdzież domena
uczucia nad konwenansem. Czyż ci się nie podobam, czyż sama nie mówiłaś,
że najważniejszym kryterium jest miłość, a ja cię kocham.
Mówię to słowo bardzo niechętnie, jakoś od urodzenia mam je schowane
w głębi duszy, czekające na... sam dokładnie nie wiem na co, ale
tutaj czas nagli, krew pali i chcę też pomóc znaleźć Zofii jakieś
przed samą sobą usprawiedliwienie. Nieruchomieje, pozwala
w milczeniu przytulić, ale z nogami zaciśniętymi. Milczy, ale głośno
oddycha. Podniecona. Rozpinam bluzkę. Jej piersi, wyczuwam w ciemności,
rozlewają się po ciele, jak dwie krople ciężkiej cieczy. Całuję ją.
Nic. Nadal milczy i nogi zaciśnięte. Wieczór jest parny i duszny.
Każdy wysiłek, nawet najmniejszy, wyzwala ze wszystkich porów pot.
Spociłem się. Jak tam w tropikalnych krajach ludzie mogą się kochać
- mimochodem myślę - kiedy u nas upał tak pozbawia sił, że wszystkiego
się odechciewa. Bezskutecznie staram się odwrócić Zofię z boku na
wznak, ale to kawał kloca. Broni się zresztą jak zapaśnik. Wyprężona,
zwalista, ani ruszyć. Opadam z sił i głośno dysząc rezygnuję, gdy
ta nagle odwraca się na wznak i szuka ustami moich ust. Zaskoczony,
staram się przeciągnąć tę chwilę choć o kilka sekund wytchnienia.
Żeby jeszcze złapać trochę powietrza, żeby jeszcze trochę oddechu.
W końcu trudno, całujemy się. I tu zaskoczenie. Sądząc po mocy uścisku,
spodziewałem się, że pocałunkiem wleje świeżą energię w słabnące ciało,
pobudzi. A tu dotknięcie warg, pocałunek dziecka. Trzyma jednak mocno i
zaczyna przyciskać. Nic nie czuję, nic nie rozumiem. Czekam. A ta nic,
tylko ciśnie i ciśnie. Niech sobie ciśnie, trzeba już brać się za nogi.
Te jednak zaciśnięte nadal. Czuję jak słabnę i naprawdę wszystkiego
się odechciewa. Żeby troszkę chłodu. Odrywam usta od tego "miażdżącego"
pocałunku, łapię oddech i ostatnim prawie tchnieniem, sięgam po gumkę
majtek. I nagle, wbrew oczekiwaniom, i moim teraz już chęciom, czuję
jak nogi, te potężne, zaciśnięte uda rozchylają się, a Zofia mówi
zduszonym głosem:
- Nie zdejmuj, przez nogawkę.
Nogawki rzeczywiście szerokie, jakby ich nie było. Korzystam więc
ze wskazówki i... już po wszystkim. Wokół jest
ciemna, pachnąca ziołami, duszna, leśna noc. Cicho bzykają, cykają,
świerszcze, a może to koniki polne, zastanawiam się leżąc teraz nieruchomo
na brzuchu Zofii i daremnie staram się wykrzesać w sobie jeszcze
trochę energii. Patrzę na krzaki ciemnymi plamami przesłaniające
horyzont, jaśniejące coraz mocniej gwiazdy i strasznie mi głupio.
Tyle wysiłków, tyle zmagań i na próżno. Zofia leży cichutko,
nieruchoma, wstrzymała oddech w oczekiwaniu, a ja rozmyślam, jak
by to było fajnie popłynąć łódką Wisłą do Gdańska, do morza. Wiem
gdzie leży stary wojskowy ponton, nadawałby się. Na przyszłe lato.
Cha, zapomniałem, na przyszłe lato będę w wojsku. Czuję lekkie poruszenie.
Zofia pomału, ostrożnie przekręca biodra. Bez słowa wysuwa się spode
mnie. Mam na pewno bardzo głupią minę i dobrze że jest ciemno. Gdzie
się podział ten żar, to: "na golasa, na łóżko, na golasa w te grube
uda". Zofia podnosi się, ale zaraz przysiada i nic nie mówiąc
zdejmuje majtki i zwija je w ręce. Pachnie mniej przyjemnie niż poprzednio.
Jestem pusty, jakbym był wykastrowany. Tak chyba czują się eunuchy
- myślę. Że też człowiek musi ciągle myśleć. Potem bez słowa
bezszelestnie, odchodzi parę kroków. Przez chwilę słyszę jak sika
i potem niknie w ciemności. Zostaję sam, a nade mną gwiazdy, ciepłe,
milczące. Zza krzaków dochodzą coraz głośniejsze śpiewy: ognisko
trwa, a ja pod gwiazdami przeżywam swój wstyd. Wydawało mi się, że
jestem mężczyzną, wydawało się...
Minęło kilka dni. Życie w obozie toczyło się już pod znakiem
uroczystości świątecznych i zjednoczenia. Od 22 lipca miała zapanować
jedność ruchu młodzieżowego, tak dotychczas celowo rozbijanego przez
burżuazję. Cel w tym burżuazja miała jeden: uczynić ruch młodzieżowy
słabszym, by łatwiej było nim rządzić. Teraz będzie jedna ideologia, jedna
myśl, jedna jedność. "Niech tyran drży".
Zofii unikałem, bałem się jej drwiącego spojrzenia. W tych sprawach
kobieta ma odwieczną przewagę. Przewagę gotowości seksualnej. Mężczyzna
zawsze jest narażony na drwinę, wykpienie. Ba, nawet na psychiczne
wykastrowanie, pozbawienie wiary w swoją męskość. Kilka razy przechodziliśmy
obok ale tak jak dwoje obcych sobie ludzi. Prześlizgiwała się po
mnie jak i po innych swoim wzrokiem bez wyrazu, a ja wstydziłem się
nawet na nią spojrzeć.
Dopiero wieczorem w 22 lipca, kiedy zakończyły się świąteczne uroczystości
i szykowano zabawę przy ognisku, po kolacji, już w gęstniejącym mroku,
podeszła do mnie. W świetle padającym przez okno stołówki zobaczyłem, że
jest nastroszona jakby burżuja zobaczyła, oczy bez wyrazu jak zwykle ale
nieprzyjazne. Przygotowany na najgorsze, nie mogłem w rozchwianym mózgu
złowić żadnej sensownej myśli.
- Co to, już mnie nie poznajesz - mówiła z twarzą skierowaną w bok,
jakby mówiła do kogoś stojącego obok. - A tyle było gadania
o uczuciu - wykrzywiła drwiąco usta.
Słuchałem zaskoczony. Nie byłem przygotowany na to, że ona tak to
wszystko rozumiała. Nagle pojąłem. Widocznie nic nie zauważyła i
myślała po prostu, że wszystko było normalnie, a ja ją po tym zwyczajnie
rzuciłem. A ja przeżywałem utratę męskości. Wybuchnąłem śmiechem.
Zamilkła zaskoczona. Patrzyła zdetonowana, nie wiedząc czy oszalałem, czy
się z niej śmieję. Zmarszczyła brwi ale oczy zalśniły łzami i już miała
odejść gdy złapałem ją za rękę.
- Jak tak mogłaś myśleć - tłumaczyłem. - To ja myślałem, że ty nie
chcesz, i nie chciałem ci się narzucać.
Ani słowa o tym, że byłem przekonany, że jako mężczyzna poniosłem
klęskę. Zresztą jak wynikało z tego co powiedziała, wcale jej nie
zauważyła. Ręka jej jeszcze drżała z irytacji, ale nie wyrywała
jej z mojej i w miarę jak mówiłem, a ciepło mojego ciała przechodziło
do niej, uspokajała się. Robiła się łagodna, pokorna, bezwolna.
- No dobrze - suchym głosem przerwała moje wywody. -Nieporozumienie,
pogadamy później. Ale zaraz dodała miekkim szeptem: -
Ela już wyjechała, jestem sama w namiocie. Przyjdź po ognisku, tylko
żeby nikt cię nie widział.
Ucieszyłem się, ale zaraz rozterka, a jak się nie uda. Drugi raz,
co wtedy? Musiał jakiś cień wahania przez twarz mi przelecieć,
bo zatrzymała się na moment i wpatrując się we mnie powiedziała:
- Nie chcesz, jest jakaś przeszkoda?
- Ależ skąd - z trochę udawanym zapałem zawołałem - przecież wiesz,
że cię...
Obóz miał się ku końcowi. Część młodzieży i instruktorów już
wyjechała i pozostała tylko niewielka grupka likwidacyjna. Ja też. Nie
spieszyłem się mamy objadać. Z Zofią przestaliśmy się krępować i
co noc bywałem w jej w namiocie. Nie jadłem kiszonej kapusty, upały
minęły i wydawało mi się, że jestem normalnym mężczyzną, do tego
przeszkolonym przez doświadczoną gospodynię. Lecz po reakcji
Zosi trudno było poznać jak jest jej ze mną. Kiedy przychodziłem,
posłusznie rozkładała swoje bujne ciało, starając się zostawić mi
połowę łóżka, i tak sobie leżała. Czasami zdobywała się na ciche
sapnięcie i dalej sobie spokojnie, bez ruchu leżała. Potem, wstawała,
sikała w kącie do miski i już wesoła, ożywiona siadała na krawędzi
łóżka, i pogodnym, przyjemnym głosem, jakby nie było agitatorki,
opowiadała. Opowiadała o wszystkim: życiu swoim i rodziny,
pracy, szkole. O tym, że mnie kocha i czy ja ją... i co będzie dalej
z nami... Trwało to tak przez godzinę, nieraz dwie... W końcu, gdy
już nie mogłem opanować senności, układała się obok dopełniając obfitym
ciałem wszystkie wolne miejsca w łóżku i cichutko zasypiała.
Po godzinie lub dwu snu, budziłem się z niewygody i po cichutku szedłem
do swojego namiotu dospać do rana.
W miarę jak mijały dni, Zosia coraz bardziej mi obojętniała. Sam
sobie się dziwiłem co się ze mną stało. Z niedowierzaniem przypominałem
ten "ogień pożądania" jaki rozniecała
swoimi udami, kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem. Teraz
leży przede mną . Pięknie toczone uda, okrągły, młody brzuch
z rudą kępą pod pępkiem i nic. Nawet Michalczuczka przestała się
przypomina.
Jak to wszystko w życiu przemija - westchnąłem, kiedy
z ulgą i bez satysfakcji opuszczałem obóz. Zosia była drugą
"moją" kobietą, prawdziwą kobietą i zastanawiałem się, skąd te wszystkie
historyczne boje o damy z zadzrości. Samobójstwa ze zdrady.
Pewno, człowieka natura przymusza, ale żeby stawiać to
ponad wszystko, ponad życie. Czasami jest to nawet przyjemne, trzeba
przyznać, szczególnie pierwszy raz, ale bez przesady. W końcu staje
się nie tylko nudne, ale można by powiedzieć - odrażające...
Nie, chyba się nie ożenię...
Bez przekonania obiecywałem Zosi, że napiszę z wojska, i na
pewno bym to zrobił, bo z reguły jestem słowny, gdyby nie gruba urzędowa
przesyłka, czekająca już na mnie w Zwierzyńcu. Był w niej plik papierów,
które złożyłem razem z podaniem do oficerskiej szkoły artylerii w Toruniu.
Na podaniu atramentowy napis zalewającym piórem: "załatwiono odmownie".
Nic więcej. Ani słowa wyjaśnienia. Choćby nawet dla pociechy, podtrzymania
nadziei. Nic, tylko w poprzek podania ten bazgroł. Tak więc sen o wojsku,
o artylerii się skończył. I pękł balon marzeń o przyszłości i wydawało
mi się, że już na ziemi nie ma dla mnie miejsca.