odc.16.

Przychodzą tylko Leszek i Ari. Danusia podobno bardzo się rozchorowała i  przeprasza. Podejrzewałem, że to tak się skończy, któż tyle wiśniówki  wytrzyma... Trudno, myślałem że po wczorajszym prologu dzisiaj będzie inny  epilog. Nieduża z niej chudzinka, ale zawsze większa od "Grażynki",  mogłoby być dobrze.  Jednym słowem inwestycja chybiona, pozostała mi rola fundatora z  perspektywą bezsennej nocy bez dziewczyny. Ale niech tam, czy mam inne  wyjście? Obiecałem, więc zafunduję parze narzeczeńskiej wycieczkę do  Młocin.  W Warszawie przed przystanią, na barierce robimy sobie w trójkę zdjęcie.  Na wyblakłej odbitce, Ari w środku z promienistym uśmiechem, jak słońce i  my przy niej, dwa wymoczki po nocnej balandze. Wesoły słoneczny dzień. Z  wysokiego nabrzeża kolorowy widoczek, jak na zagranicznej pocztówce. Złota  piaszczysta plaża, Wisła wypełniona błękitem nieba i biały lśniący  elegancją i czerwonym kominem w żółte paski statek. Jeszcze połączony z  pomostem drewnianym trapem, ale zaraz odpłynie. Szybko wbiegamy na pokład.  Krótki ryk syreny, kłąb czarnego dymu z komina i ogromne łopatkowe koła  zaczynają mleć wodę. Orkiestra rozpoczyna marsza, ogólne uniesienie,  okrzyki, machanie chusteczkami, jakbyśmy płynęli co najmniej do Honolulu,  a nie do Młocin, i statek powoli obraca się dziobem, ustawia z prądem,  nabiera pędu.   Manewrując zręcznie pomiędzy złotymi łachami, oglądamy na nich brązowych  nagusów.
  Już jesień, ale bardzo ciepło. Przy takich widokach Ari z lekkim  grymasem niesmaku odwraca głowę. Tak trzeba. Nie wypada by panienka  oglądała gołych mężczyzn. Co innego gdy będzie żoną i to też tylko męża  ale przy zgaszonym w sypialni świetle. Tym bardziej, że wycieczkowe  towarzystwo zachowuje się raczej swobodnie. Głośno dzieli się  spostrzeżeniami: popatrz, popatrz, ten to ma fujarę...  Siadamy na tylnym pokładzie. Co prawda klekot kół zagłusza orkiestrę ale  mgiełka z rozbijanej przez nie toni chłodzi upał, orzeźwia. Patrzę na  opalającą uda Ari i nie przeszkadza mi, że jest przynależniona (przez  panią Basię) do innego. Jest pięknie i dobrze.   W Młocinach postanawiamy z Leszkiem się wykąpać. Alkohol jeszcze grzeje.  Ari jednak nie ma kostiumu, a na pływanie w majtkach i biustonoszu nie  może się zdecydować.   Woda tak przezroczysta, że widać cienie ryb umykających przed naszymi  kadłubami, niegrubymi co prawda, ale ileż potężniejszymi od smukłych  płoci. Niektóre z nich kładą się na piaszczyste dno, chyba ślazy. Pamiętam  ze Zwierzyńca, jak pełno ich było na dnie. Leżały wyobrażając sobie, że są  niewidoczne, bezpieczne,  nie wiedziały, że woda w rzece przezroczysta,  tylko wybierać. Człowiekowi też wydaje się, że gdy schowa się pod dachem,  to go z niebios nie widać...   Pali pragnienie i kusi przezroczysta woda, ale przypominamy sobie, że  jesteśmy poniżej kanałów ściekowych Warszawy...  Więc Ari przejmuje inicjatywę, ma jeszcze dużo energii i donosi z  pobliskiej chaty dzbanki zsiadłego mleka. Popijamy i leżymy na plaży do  wieczora. Potem do restauracji na indyka. Takie modne danie, wszyscy  zamawiają. A niech tam, pozbywam się skrupułów, żyje się tylko raz. Więc  po kielichu jeszcze, dla podtrzymania ducha i wracamy do Warszawy  autobusem. Dalej już starym szlakiem WKD do Pruszkowa. Jest ciemna noc  kiedy wysiadamy z kolejki w kasztanową aleję.
  Przed pożegnaniem  Ari dyskretnie pyta czy mieszkam sam. Zdaje mi  się, że rozumiem o co chodzi, ale sam nie wiem co robić. Diabli wiedzą czy  jest gospodyni czy gdzie wybyła... Ale Ari tak pachnie słońcem, i to  pytanie tak zaskakujące, burzące krew, że niech tam...   Za godzinę czekam pod drzwiami i pojawiają się skrupuły: jeśli przyjdzie  to bardzo nieładnie z mojej strony, zawsze to narzeczona kolegi. Jeśli nie  przyjdzie, to wystrychnęła na dudka. Zostanę frajerem, ale może byłoby to  lepiej? Jednak nie mogę zamknąć drzwi i schować się w domu. To już byłoby  draństwo. Ostatecznie to ona zaproponowała. Sytuacja bez wyjścia...
Słyszę na dole, w sieni otwieranie drzwi. Niech się dzieje co chce, po  cichutku, żeby gospodyni nie usłyszała, wyglądam na korytarz z kuchni. A  jednak dobrze zainwestowałem - mimowolna myśl.   Rano gdy tylko skrzyp łóżka gospodyni, Ari pod kołdrę, ale trudno ją  schować. Ari duża, kołdra mała. Jak schowa górę to dół wypycha kołdrę i  odwrotnie. Gospodyni jednak dyskretna. Niczego nie zauważa, mnie też.  Poranne ablucje jak zwykle, jedyna różnica, to że w bluzce i piersi jak  zazwyczaj nie odświeża. Szybko wychodzi.
  Późno już do biura. Ari jeszcze w sobotę się zwolniła, a ja się spóźnię. W  pośpiechu skrupulatnie owijam apaszką Ari szyję i odbywam próbę  chrypienia. Ludożerczyni śmieje się rozmarzonymi oczami. Jestem jeszcze  odurzony nocą. Stan prawie zakochania. Ari, kto by pomyślał, że jej się  spodobam...   Ale nie mam skrupułów, rozwiała je przed pierwszym pocałunkiem, żeby jak  powiedziała: "między nami wszystko było jasne".  To narzeczeństwo z Leszkiem to wymysł pani Basi. Nawet się nie  pocałowali. Ma narzeczonego, owszem i chyba wyjdzie za niego za mąż, nawet  już niedługo, ale on będzie potem, po mnie. Do ślubu będzie dziewicą, bo  jakże inaczej. Żeby potem całe życie wymawiał? A ja się jej bardzo podobam  i jestem drugim chłopakiem w jej życiu.
  Doprawdy, kobiety to dziwne stworzenia.   W biurze ozięble, w łóżku wulkan. Spotykaliśmy się w ciągu dnia, kiedy  gospodyni w biurze. Wydawało mi się, że jestem trochę jakby pólkiem  doświadczalnym, bo zauważyłem, że Ari co wyczytała w romansach, chciała  empirycznie sprawdzić, ale było dobrze. Te doświadczenia, czy ja wiem  zresztą jak to nazwać, może "innowacje", nie przeszkadzały jej jednak być  czułą, nawet bardzo czułą. Ta narastająca czułość zaczynała trochę  niepokoić, bo aczkolwiek ciągle sobie powtarzaliśmy, że nie wolno nam się  w sobie zakochać, to cóż można o miłości stanowić.  Ari przyniosła uspokojenie i "natchnienie", zacząłem pisać. Tym  razem o kolektywizacji wsi. Biedota wiejska szuka poprawy losu w  spółdzielni produkcyjnej, a bogaty kułak, rewizjonista zwalcza  spółdzielnię.   Czułem, że piszę nieprawdę, ale fałsz nie był taki oczywisty. Wydawało mi  się, że wspólne gospodarowanie daje większe korzyści i większą  sprawiedliwość. Każdy otrzymuje zgodnie z pracą, a nie na przykład  dlatego, że odziedziczył to co jego ojciec czy przodek nagrabił. Bo co do  tego, że nie ma uczciwie zdobytej fortuny, byłem pewny. Sylwestrowe,  tarnawackie resentymenty powracały.  Pomimo więc wątpliwości, pisałem. Pisałem, bo chciałem być pisarzem  bo nie chciałem zniknąć w szarym tłumie. Opowiadanie "wiejskie" wysłałem  do Dziennika "Sztandar Młodych".
  Ale jednocześnie nasilała się we mnie  świadomość, że muszę się uczyć. Muszę iść na studia. Koniecznie muszę  zmienić pracę. Więcej pieniędzy, większe pole manewru.   Pojechałem do Warszawy. Do redakcji. Tak pamiętają i pomogą. Za rok pod  ich patronatem zostanie zorganizowany kurs przygotowawczy na filologię  polską i tacy jak ja, młodzi pisarze będą mieli pierwszeństwo. Nie mam co  się martwić, dostanę stypendium i dom akademicki. Aktyw trzeba kształcić.   Potem rozejrzałem się po ogłoszeniach za pracą. Było jak przypuszczałem.  Na budowie, na początek, zależnie od wykonania normy do 23.000, a potem  nawet ponad 40.000 zł. Mieszkanie bezpłatne w hotelu robotniczym. Może  więc rok popracować, zarobić, a na drugi jak mówili w Redakcji, na  Uniwerek.  I kiedy tak wahałem się, pomiędzy potrzebą jakiejś zmiany, a słodkim  lenistwem z Ari dostałem wezwanie do wojska. Wszystkie plany w łeb. Pan  naczelnik co prawda powiedział, że może wyreklamować, ale odroczenie na  rok czy dwa, nie było rozwiązaniem.  Znowu do Redakcji. Popatrzyli na wezwanie, popalili sporty, w  sekretariacie było ich trzech, i powiedzieli.
- Kolego, idziecie do szkoły oficerów rezerwy, dziewięć miesięcy nauki,  trzy praktyki, po jedenastu miesiącach oficer i wojsko do końca życia z  głowy. Akurat minie rok i wyślemy was na kurs. A ileż tematów, konfliktów  tam spotkacie. Eldorado dla pracy pisarskiej.  Przekonali. Wojsko to nie będzie dla mnie czas zmarnowany. Dopiero rozwinę  swoje zdolności. Odetchnąłem z ulgą, jak zawsze gdy zmieniamy punkt  widzenia i nowina niedobra staje się dobrą. Do tego, odpada kłopot z  ubraniem, płaszczem, butami na zimę. Już prawie się cieszyłem z tego  wojska i tylko lekka obawa z warunków, jakimi straszono, powstrzymywała od  skakania z radości.
  Teraz, kiedy pogodziłem się z wezwaniem, straciłem zupełnie  zainteresowanie do pracy biurowej. Godziny za biurkiem dłużyły się  niemiłosiernie. I po biurze też. Ari ograniczała nasze spotkania mówiła,  że może się wydać i ze ślubu nici, ale domyślałem się innej przyczyny.   Przestraszyła się miłości. Coraz częściej zauważałem w jej oczach tkliwość  gdy patrzyła na mnie. Mimowolnie przedłużała spotkania, kiedyś zaraz po,  zrywała się z łóżka, a ostatnio w ogóle nie miała ochoty wyłazić,  polegiwała długo przy mnie cichutko posapując. W jej ruchach pojawiła się  jakaś delikatność, nie mogła się powstrzymać by nie wyrażać troski o  ubranie, mieszkanie itd.   Pomyślałem, że na początku miała rację i tego trzeba się trzymać. Dalsze  stosunki nie miały sensu. Byłem biedny i za trzy tygodnie szedłem do  wojska. Rozstaliśmy się, a pożegnanie potwierdziło moje domysły.  Rozpłakała się i delikatnie pocałowała w policzek. Kobiety nie całują na  pożegnanie w policzek, jeśli nie kochają... ot i z niczego wyszła  historyjka Julii i Romea.  Skłamałbym gdybym wbrew wmawianiu sobie nie powiedział, że i dla mnie też  stawała się coraz bliższa i dopiero gdy Ari zabrakło, przekonałem się ile  miejsca w moim życiu zajmowała. Przez długi czas nie mogłem się skupić,  zająć czymś, myślałem tylko o niej.   I wtedy zajrzała do naszego pokoju czarnowłosa, szczupła pani z  finansowego z bezpłatnymi biletami do Romy na Straszny Dwór. Dostała dwa,  ale ktoś nawalił i został jeden wolny. Umówiliśmy się w teatrze.
  Przedwojenna sala Romy przy Mazowieckiej zastępowała w owym czasie  zburzoną operę. Bilety były do loży. Pani, elegancka aż do utraty tchu, zachowywała się  jak stała bywalczyni, swobodnie. Zaraz nasze krzesła zsunęła, żeby nie  przeszkadzać tym z tyłu, i owionął mnie silny zapach nieznanych perfum.  Jakiś Soir de Paris czy coś podobnego. Była bardzo ładna, urodą  śródziemnomorską, jak Hiszpanka lub Włoszka i wydawało mi się, że pachnie  właśnie tamtymi krajami. Była bardzo zgrabna i wiotka. Patrząc na nią  odnosiło się wrażenie, że zaraz poderwie się i wystukując obcasami  południowe takty pofrunie, zafaluje falbankami w flamenco.  W drugim akcie zdarzyło się, że w momencie kiedy prząśniczki rozpoczynały  swoją pieśń, zgasło światło i wtedy jak na sygnał dotknęły się nasze ręce.  Jakbym dotknął płomienia, ale światło zaraz zabłysło i spłoszone dłonie  umknęły od siebie. Za chwilę po kilku taktach światło znowu zgasło, a ręce  ponownie odnalazły siebie. Kiedy jednak nie czekając na naprawę  rozjaśniono scenę świecami, ręce już nie umykały od siebie, pozostały  razem. Dłoń jej zaczęła drżeć i delikatnie głaskać moją, a przeze mnie  prąd od głowy do stóp. Milczeliśmy. Ale do Pruszkowa, wracali już Helenka  (Lena) i Zbyszek. Była wczesna, pogodna, księżycowa noc. Jedna z tych, w  których świat zatopiony w srebrze płynącym z nieba, milczy tajemniczo, a  człowiek wprost fizycznie odczuwa związek z wszechświatem, czuje się jego  cząsteczką.   Przytuleni przechadzaliśmy się, równie jak wszystko tej nocy  tajemniczo wyglądającym parkiem, gdy w pewnym momencie poczułem, że  Helenka drży. Pomyślałem, że jest jej zimno. Objąłem. A ciąg dalszy był  chyba zapisany w gwiazdach bo straciliśmy panowanie nad sobą. Jak pijani  nie zwracając uwagi na otoczenie, zwaliliśmy się na trawnik. Zapomnieliśmy  o wszystkim, przestaliśmy istnieć.   Potem długo czyściliśmy się z mokrej trawy, delikatnie uśmiechając się na  wspomnienie naszego zapomnienia. Było to tak gwałtowne, że nie  wiedzieliśmy, jak to się stało. Dziwne, trudne do wytłumaczenia ale  prawdziwe. Widocznie jakaś nieznana atawistyczna siła wywołała eksplozję  naszych ciał, które uwolnione z konwenansów zatopiły się w sobie w  nieprzytomnej rozkoszy.  To stało się tak gwałtownie, że nawet przez jakiś czas posądzałem Helenkę,  że jest bardzo, za bardzo impulsywna i wystarczy ją przytulić by pozbawić  woli. Szybko jednak się przekonałem, że krzywdziłem ją tak myśląc. Wtedy,  w parku, po prostu wtargnęła w nią wielka miłość. Naprawdę się zakochała i  nie ważne, czy ta miłość przyszła ciałem czy duszą, ona była.   Lena (taka była moda zmieniania imion, a może to był mój pomysł)  następnego dnia wyjeżdżała służbowo i koniecznie chciała dowiedzieć się  czy ją też kocham. Bo że ona, po tym cośmy przed chwilą przeżyli, powinno  być dla mnie oczywistym. Zaskoczyła takim pytaniem, które zazwyczaj stawia się przed, a nie po,  kiedy namiętność traci już temperaturę tworzenia... Nie lubiłem też takich  ad hoc wyznań i z innych powodów. To słowo przechowywałem w duszy do  wyrażenia prawdziwie wielkiej miłości, a nie czułem, żeby właśnie  nadeszła. Ale z drugiej strony nie miałem sumienia zaprzeczyć po takim  szaleńczym oddaniu, w parku, na zimnej listopadowej trawie. Wybąkałem więc  w końcu, tak, naturalnie, nie brzmiało to jednak tak gorąco jak wyznanie  spragnionego kochanka. Wyjechała. Trochę wspominałem, jako że czasu wolnego dużo i mały  człowieczek na przypomnienie czarnuli rozpalał ogień pod brzuchem, ale nie  było to w dalszym ciągu uczucie, które doprowadza do szaleństwa.   Po trzech dniach dostałem list z pocztówką i gorącym wyznaniem "na  piśmie". Do końca tygodnia jeszcze trzy potwierdzenia uczucia. Po tygodniu  wróciła i...zakochałem się.
  Helenka K. wynajmowała duży, przyjemnie umeblowany pokój, z olbrzymim  tapczanem na którym mieściliśmy się bez kłopotu. Były to szaleńcze noce.  Hela była pierwszą stuprocentową kobietą jaką spotkałem. Uległą,  opiekuńczą, jak służka. Kochająca służka. A jednocześnie, nagą, schowaną w  kaskadzie czarnych, obfitych włosów, polinezyjską boginią, jedną wielką  rozkoszą. Nawet w najintymniejszej przestrzeni naszego obcowania nie zapominała o  mnie. To był jeden nie kończący się sen. Była piękna wszędzie. Sterylnie  czysta, a przy tym intensywnie pachnąca. Pachnąca zapachem pierwotnej  kobiety, żyjącej na korzennych wyspach, nad wodami wielkiego oceanu. Ten  zapach, te włosy, spalały nieustannym pożądaniem. Czułem, że nie dorastam  do jej miłości. To przekraczało moją zdolność percepcji. Hela, starsza o  kilka lat, zachowywała się tak, jakby czekała na mnie całe życie. Jakby  dopiero teraz spełniały się jej podświadome marzenia.   Intrygowało mnie, skąd nagle w niej tyle do mnie miłości, dla której nie  zawahała się zmienić swoich planów życiowych. Przecież rzuciła oficjalnie  znanego narzeczonego, zrezygnowała ze ślubu za dwa miesiące...   Odpowiedziała, że nie wiedziała, że można doznać takiej rozkoszy. To było  i jest tak wspaniałe, że tylko mnie chce kochać, kochać na zawsze... Te  słowa trochę zaniepokoiły.   Miłość miłością ale uważałem, że czeka mnie jeszcze wiele przygód w  szerokim świecie i za wcześnie zostawać choćby przy najpiękniejszej  kobiecie. Dopiero przeżyłem 21 lat. Chyba, że słowo "na zawsze" będzie  znaczyło "do wojska" to owszem, czemu nie. Bałem się innych przyrzeczeń.  Wahałem się. Ciągle myślałem, że człowiek słowami "czaruje" przyszłość. Ma wpływ na jej  bieg. Że jak powie tak, to będzie tak na wieki. W końcu Hela wyczuwając moje opory powiedziała, żebym już nic nie mówił.  Wrócę z wojska, to sam zobaczę. Zerwaniem zaś zaręczyn też nie powinienem  się przejmować, bo jest wdzięczna, że uchroniłem ją przed życiem bez  miłości.   Od tego czasu prawie się nie rozstawaliśmy. Czułem jak mizernieję,  co wyraźnie widać na moim ostatnim, przed wojskiem, zdjęciu, ale jak  mówiliśmy sobie, robiliśmy to na zapas. Tak jakby można było się nakochać  na rok.
Często chodzimy do teatrów, kawiarni, na spacery. Hela ma pieniądze, a ja  mam dostać odprawę z pracy. Jednak wieczory coraz jesienniejsze coraz  bardziej "mokre". Wtedy leżymy na tapczanie, a w "wolnych" chwilach  nierzadko Helenka pochlipuje.
- To tylko rok, nawet niecały - pocieszam.
- Masz rację szybko zleci. Będę czekała. Odłożę pieniądze i wynajmiemy  duże mieszkanie. Pomyśl, w taki ponury jak ten wieczór, siądę gdzieś w  kąciku przy stojącej lampie, z robótką, a ty przy biurku będziesz pisał.  Będę cichutko jak myszka i będzie ciepło, przytulnie, a potem, jak się  zmęczysz tworzeniem, będziemy się kochali. Tak sobie marzyła. Zapomnieliśmy już o tym, jak pewnego dnia idąc  Alejami Jerozolimskimi zobaczyliśmy nowość, gazetę świetlną na narożnej  kamienicy.   Napis wyświetlanymi literami głosił, że wojska południowo koreańskie  uderzyły na północną Koreę, ale napotkawszy zwycięski opór, uciekają w  popłochu.  Korea południowa, północna, gdzieś bardzo daleko. Co nas to obchodzi,  wzruszyliśmy ramionami i poszliśmy na kawę. Nie wiedzieliśmy wtedy oboje,  że to Nemezis wypisuje na ścianie nasz los i próżne wszelkie marzenia.
  Coraz częściej padał deszcz, coraz bliższy termin odejścia do  wojska. Helenka wzięła dzień urlopu, żeby się mną nacieszyć, a ja ciągle  nie mogłem uwierzyć, że idę do innego życia, że teraz dopiero będę zdawał  egzamin dojrzałości. Potakiwałem machinalnie Helence, niezmordowanie snującej rozmaite projekty  przedsięwzięć, które wykona gdy będę w wojsku i skrupulatnie liczyłem  pieniądze z odprawy w Urzędzie. Nowe pieniądze.
 Pierwszego była wymiana.   "Najwyższy czas ukrócić spekulantów i wyzyskiwaczy, którzy dorabiają się  na krwi robotniczej" - zachłystywały się gazety.  Wymieniano w relacji 1:100, ale tylko na dowód osobisty i tylko do 50.000  złotych. Natomiast pensje i ceny przeliczono 3:100. Zamiast więc 11.600 zł  otrzymałem nowych 348 zł.   Z cenami było jednak wielkie oszustwo. Obiad popularny kosztujący  60 zł teraz wyceniono na 3.50 zł. itp. itp.
  Po poprzednich tysiącach  trudno było się zorientować, czy np. 10 zł to dużo czy mało. Ech tam,  człowiek sobie myślał, 60 groszy cóż za wartość, a to dawne 60 zł,  popularny obiad w restauracji.   Pieniądze szybko mi się rozeszły i w rezultacie na drogę pożyczyłem od  Helenki, obiecując sobie (bo ona nie chciała o tym słyszeć), że oddam z  honorarium za wysłane opowiadanie o kolektywizacji wsi. Bo że wydrukują i  zapłacą, nie miałem najmniejszej wątpliwości.  Żegnaliśmy się, popijaliśmy, ale ciągle wydawało mi się, że to na niby, że  zaraz wrócę. Nawet wtedy, kiedy z małą walizką, wypełnioną w zasadzie  tylko pierwszymi rozdziałami nienapisanych powieści, szedłem na dworzec  kolejowy, a obok zapłakana Helenka i mówiłem do niej: za rok wrócę jako  oficer, a potem pójdę na studia, nie czułem rozstania, żadnego wzruszenia.  Ot, tak jak bym szedł po bułki, albo na spacer.   A przecież było to odejście, odejście na zawsze z pruszkowskiego światka,  z życia tu pracujących ludzi. To był koniec mojej tutaj historii.  Przestawałem istnieć i tylko może czasami, ktoś wspomni przelotnie  młodszego referendarza, nieważny element swojego życia.
  W pociągu, pełen jeszcze zapachu Helenki, i zmoczony jej łzami  zdrzemnąłem się i ani się obejrzałem, a tu już Siedlce. Deszcz padał nadal  tak, że przemoczony dotarłem do bramy koszar 45 pp III dywizji Pomorskiej.  Nie miało to jednak większego znaczenia, bo za kilka godzin oddałem  ubranie i ogolony na zero, wyparzony gorącą wodą, otrzymałem mundur.  Zakładając go pomyślałem: za rok zdejmę i z powrotem założę krawat. Obraz  czarnowłosej, miedzianoskórej boginki wywołał skurcz serca. To nic. To  tylko rok.   Jakże się myliłem. Był 17 listopada 1950 r.