Przychodzą tylko Leszek i Ari. Danusia podobno bardzo się rozchorowała
i przeprasza. Podejrzewałem, że to tak się skończy, któż tyle wiśniówki
wytrzyma... Trudno, myślałem że po wczorajszym prologu dzisiaj będzie inny
epilog. Nieduża z niej chudzinka, ale zawsze większa od "Grażynki",
mogłoby być dobrze. Jednym słowem inwestycja chybiona, pozostała
mi rola fundatora z perspektywą bezsennej nocy bez dziewczyny. Ale
niech tam, czy mam inne wyjście? Obiecałem, więc zafunduję parze
narzeczeńskiej wycieczkę do Młocin. W Warszawie przed przystanią,
na barierce robimy sobie w trójkę zdjęcie. Na wyblakłej odbitce,
Ari w środku z promienistym uśmiechem, jak słońce i my przy niej,
dwa wymoczki po nocnej balandze. Wesoły słoneczny dzień. Z wysokiego
nabrzeża kolorowy widoczek, jak na zagranicznej pocztówce. Złota
piaszczysta plaża, Wisła wypełniona błękitem nieba i biały lśniący
elegancją i czerwonym kominem w żółte paski statek. Jeszcze połączony z
pomostem drewnianym trapem, ale zaraz odpłynie. Szybko wbiegamy na pokład.
Krótki ryk syreny, kłąb czarnego dymu z komina i ogromne łopatkowe koła
zaczynają mleć wodę. Orkiestra rozpoczyna marsza, ogólne uniesienie,
okrzyki, machanie chusteczkami, jakbyśmy płynęli co najmniej do Honolulu,
a nie do Młocin, i statek powoli obraca się dziobem, ustawia z prądem,
nabiera pędu. Manewrując zręcznie pomiędzy złotymi łachami,
oglądamy na nich brązowych nagusów.
Już jesień, ale bardzo ciepło. Przy takich widokach Ari z
lekkim grymasem niesmaku odwraca głowę. Tak trzeba. Nie wypada by
panienka oglądała gołych mężczyzn. Co innego gdy będzie żoną i to
też tylko męża ale przy zgaszonym w sypialni świetle. Tym bardziej,
że wycieczkowe towarzystwo zachowuje się raczej swobodnie. Głośno
dzieli się spostrzeżeniami: popatrz, popatrz, ten to ma fujarę...
Siadamy na tylnym pokładzie. Co prawda klekot kół zagłusza orkiestrę ale
mgiełka z rozbijanej przez nie toni chłodzi upał, orzeźwia. Patrzę na
opalającą uda Ari i nie przeszkadza mi, że jest przynależniona (przez
panią Basię) do innego. Jest pięknie i dobrze. W Młocinach
postanawiamy z Leszkiem się wykąpać. Alkohol jeszcze grzeje. Ari
jednak nie ma kostiumu, a na pływanie w majtkach i biustonoszu nie
może się zdecydować. Woda tak przezroczysta, że widać cienie
ryb umykających przed naszymi kadłubami, niegrubymi co prawda, ale
ileż potężniejszymi od smukłych płoci. Niektóre z nich kładą się
na piaszczyste dno, chyba ślazy. Pamiętam ze Zwierzyńca, jak pełno
ich było na dnie. Leżały wyobrażając sobie, że są niewidoczne, bezpieczne,
nie wiedziały, że woda w rzece przezroczysta, tylko wybierać. Człowiekowi
też wydaje się, że gdy schowa się pod dachem, to go z niebios nie
widać... Pali pragnienie i kusi przezroczysta woda, ale przypominamy
sobie, że jesteśmy poniżej kanałów ściekowych Warszawy... Więc
Ari przejmuje inicjatywę, ma jeszcze dużo energii i donosi z pobliskiej
chaty dzbanki zsiadłego mleka. Popijamy i leżymy na plaży do wieczora.
Potem do restauracji na indyka. Takie modne danie, wszyscy zamawiają.
A niech tam, pozbywam się skrupułów, żyje się tylko raz. Więc po
kielichu jeszcze, dla podtrzymania ducha i wracamy do Warszawy autobusem.
Dalej już starym szlakiem WKD do Pruszkowa. Jest ciemna noc kiedy
wysiadamy z kolejki w kasztanową aleję.
Przed pożegnaniem Ari dyskretnie pyta czy mieszkam
sam. Zdaje mi się, że rozumiem o co chodzi, ale sam nie wiem co robić.
Diabli wiedzą czy jest gospodyni czy gdzie wybyła... Ale Ari tak
pachnie słońcem, i to pytanie tak zaskakujące, burzące krew, że niech
tam... Za godzinę czekam pod drzwiami i pojawiają się skrupuły:
jeśli przyjdzie to bardzo nieładnie z mojej strony, zawsze to narzeczona
kolegi. Jeśli nie przyjdzie, to wystrychnęła na dudka. Zostanę frajerem,
ale może byłoby to lepiej? Jednak nie mogę zamknąć drzwi i schować
się w domu. To już byłoby draństwo. Ostatecznie to ona zaproponowała.
Sytuacja bez wyjścia...
Słyszę na dole, w sieni otwieranie drzwi. Niech się dzieje co chce,
po cichutku, żeby gospodyni nie usłyszała, wyglądam na korytarz z
kuchni. A jednak dobrze zainwestowałem - mimowolna myśl.
Rano gdy tylko skrzyp łóżka gospodyni, Ari pod kołdrę, ale trudno ją
schować. Ari duża, kołdra mała. Jak schowa górę to dół wypycha kołdrę i
odwrotnie. Gospodyni jednak dyskretna. Niczego nie zauważa, mnie też.
Poranne ablucje jak zwykle, jedyna różnica, to że w bluzce i piersi jak
zazwyczaj nie odświeża. Szybko wychodzi.
Późno już do biura. Ari jeszcze w sobotę się zwolniła, a
ja się spóźnię. W pośpiechu skrupulatnie owijam apaszką Ari szyję
i odbywam próbę chrypienia. Ludożerczyni śmieje się rozmarzonymi
oczami. Jestem jeszcze odurzony nocą. Stan prawie zakochania. Ari,
kto by pomyślał, że jej się spodobam... Ale nie mam skrupułów,
rozwiała je przed pierwszym pocałunkiem, żeby jak powiedziała: "między
nami wszystko było jasne". To narzeczeństwo z Leszkiem to wymysł
pani Basi. Nawet się nie pocałowali. Ma narzeczonego, owszem i chyba
wyjdzie za niego za mąż, nawet już niedługo, ale on będzie potem,
po mnie. Do ślubu będzie dziewicą, bo jakże inaczej. Żeby potem całe
życie wymawiał? A ja się jej bardzo podobam i jestem drugim chłopakiem
w jej życiu.
Doprawdy, kobiety to dziwne stworzenia. W biurze
ozięble, w łóżku wulkan. Spotykaliśmy się w ciągu dnia, kiedy gospodyni
w biurze. Wydawało mi się, że jestem trochę jakby pólkiem doświadczalnym,
bo zauważyłem, że Ari co wyczytała w romansach, chciała empirycznie
sprawdzić, ale było dobrze. Te doświadczenia, czy ja wiem zresztą
jak to nazwać, może "innowacje", nie przeszkadzały jej jednak być
czułą, nawet bardzo czułą. Ta narastająca czułość zaczynała trochę
niepokoić, bo aczkolwiek ciągle sobie powtarzaliśmy, że nie wolno nam się
w sobie zakochać, to cóż można o miłości stanowić. Ari przyniosła
uspokojenie i "natchnienie", zacząłem pisać. Tym razem o kolektywizacji
wsi. Biedota wiejska szuka poprawy losu w spółdzielni produkcyjnej,
a bogaty kułak, rewizjonista zwalcza spółdzielnię. Czułem,
że piszę nieprawdę, ale fałsz nie był taki oczywisty. Wydawało mi
się, że wspólne gospodarowanie daje większe korzyści i większą sprawiedliwość.
Każdy otrzymuje zgodnie z pracą, a nie na przykład dlatego, że odziedziczył
to co jego ojciec czy przodek nagrabił. Bo co do tego, że nie ma
uczciwie zdobytej fortuny, byłem pewny. Sylwestrowe, tarnawackie
resentymenty powracały. Pomimo więc wątpliwości, pisałem. Pisałem,
bo chciałem być pisarzem bo nie chciałem zniknąć w szarym tłumie.
Opowiadanie "wiejskie" wysłałem do Dziennika "Sztandar Młodych".
Ale jednocześnie nasilała się we mnie świadomość, że
muszę się uczyć. Muszę iść na studia. Koniecznie muszę zmienić pracę.
Więcej pieniędzy, większe pole manewru. Pojechałem do Warszawy.
Do redakcji. Tak pamiętają i pomogą. Za rok pod ich patronatem zostanie
zorganizowany kurs przygotowawczy na filologię polską i tacy jak
ja, młodzi pisarze będą mieli pierwszeństwo. Nie mam co się martwić,
dostanę stypendium i dom akademicki. Aktyw trzeba kształcić.
Potem rozejrzałem się po ogłoszeniach za pracą. Było jak przypuszczałem.
Na budowie, na początek, zależnie od wykonania normy do 23.000, a potem
nawet ponad 40.000 zł. Mieszkanie bezpłatne w hotelu robotniczym. Może
więc rok popracować, zarobić, a na drugi jak mówili w Redakcji, na
Uniwerek. I kiedy tak wahałem się, pomiędzy potrzebą jakiejś zmiany,
a słodkim lenistwem z Ari dostałem wezwanie do wojska. Wszystkie
plany w łeb. Pan naczelnik co prawda powiedział, że może wyreklamować,
ale odroczenie na rok czy dwa, nie było rozwiązaniem. Znowu
do Redakcji. Popatrzyli na wezwanie, popalili sporty, w sekretariacie
było ich trzech, i powiedzieli.
- Kolego, idziecie do szkoły oficerów rezerwy, dziewięć miesięcy
nauki, trzy praktyki, po jedenastu miesiącach oficer i wojsko do
końca życia z głowy. Akurat minie rok i wyślemy was na kurs. A ileż
tematów, konfliktów tam spotkacie. Eldorado dla pracy pisarskiej.
Przekonali. Wojsko to nie będzie dla mnie czas zmarnowany. Dopiero rozwinę
swoje zdolności. Odetchnąłem z ulgą, jak zawsze gdy zmieniamy punkt
widzenia i nowina niedobra staje się dobrą. Do tego, odpada kłopot z
ubraniem, płaszczem, butami na zimę. Już prawie się cieszyłem z tego
wojska i tylko lekka obawa z warunków, jakimi straszono, powstrzymywała
od skakania z radości.
Teraz, kiedy pogodziłem się z wezwaniem, straciłem zupełnie
zainteresowanie do pracy biurowej. Godziny za biurkiem dłużyły się
niemiłosiernie. I po biurze też. Ari ograniczała nasze spotkania mówiła,
że może się wydać i ze ślubu nici, ale domyślałem się innej przyczyny.
Przestraszyła się miłości. Coraz częściej zauważałem w jej oczach tkliwość
gdy patrzyła na mnie. Mimowolnie przedłużała spotkania, kiedyś zaraz po,
zrywała się z łóżka, a ostatnio w ogóle nie miała ochoty wyłazić,
polegiwała długo przy mnie cichutko posapując. W jej ruchach pojawiła się
jakaś delikatność, nie mogła się powstrzymać by nie wyrażać troski o
ubranie, mieszkanie itd. Pomyślałem, że na początku miała rację
i tego trzeba się trzymać. Dalsze stosunki nie miały sensu. Byłem
biedny i za trzy tygodnie szedłem do wojska. Rozstaliśmy się, a pożegnanie
potwierdziło moje domysły. Rozpłakała się i delikatnie pocałowała
w policzek. Kobiety nie całują na pożegnanie w policzek, jeśli nie
kochają... ot i z niczego wyszła historyjka Julii i Romea.
Skłamałbym gdybym wbrew wmawianiu sobie nie powiedział, że i dla mnie też
stawała się coraz bliższa i dopiero gdy Ari zabrakło, przekonałem się ile
miejsca w moim życiu zajmowała. Przez długi czas nie mogłem się skupić,
zająć czymś, myślałem tylko o niej. I wtedy zajrzała do naszego
pokoju czarnowłosa, szczupła pani z finansowego z bezpłatnymi biletami
do Romy na Straszny Dwór. Dostała dwa, ale ktoś nawalił i został
jeden wolny. Umówiliśmy się w teatrze.
Przedwojenna sala Romy przy Mazowieckiej zastępowała w owym
czasie zburzoną operę. Bilety były do loży. Pani, elegancka aż do
utraty tchu, zachowywała się jak stała bywalczyni, swobodnie. Zaraz
nasze krzesła zsunęła, żeby nie przeszkadzać tym z tyłu, i owionął
mnie silny zapach nieznanych perfum. Jakiś Soir de Paris czy coś
podobnego. Była bardzo ładna, urodą śródziemnomorską, jak Hiszpanka
lub Włoszka i wydawało mi się, że pachnie właśnie tamtymi krajami.
Była bardzo zgrabna i wiotka. Patrząc na nią odnosiło się wrażenie,
że zaraz poderwie się i wystukując obcasami południowe takty pofrunie,
zafaluje falbankami w flamenco. W drugim akcie zdarzyło się, że w
momencie kiedy prząśniczki rozpoczynały swoją pieśń, zgasło światło
i wtedy jak na sygnał dotknęły się nasze ręce. Jakbym dotknął płomienia,
ale światło zaraz zabłysło i spłoszone dłonie umknęły od siebie.
Za chwilę po kilku taktach światło znowu zgasło, a ręce ponownie
odnalazły siebie. Kiedy jednak nie czekając na naprawę rozjaśniono
scenę świecami, ręce już nie umykały od siebie, pozostały razem.
Dłoń jej zaczęła drżeć i delikatnie głaskać moją, a przeze mnie prąd
od głowy do stóp. Milczeliśmy. Ale do Pruszkowa, wracali już Helenka
(Lena) i Zbyszek. Była wczesna, pogodna, księżycowa noc. Jedna z tych,
w których świat zatopiony w srebrze płynącym z nieba, milczy tajemniczo,
a człowiek wprost fizycznie odczuwa związek z wszechświatem, czuje
się jego cząsteczką. Przytuleni przechadzaliśmy się,
równie jak wszystko tej nocy tajemniczo wyglądającym parkiem, gdy
w pewnym momencie poczułem, że Helenka drży. Pomyślałem, że jest
jej zimno. Objąłem. A ciąg dalszy był chyba zapisany w gwiazdach
bo straciliśmy panowanie nad sobą. Jak pijani nie zwracając uwagi
na otoczenie, zwaliliśmy się na trawnik. Zapomnieliśmy o wszystkim,
przestaliśmy istnieć. Potem długo czyściliśmy się z mokrej
trawy, delikatnie uśmiechając się na wspomnienie naszego zapomnienia.
Było to tak gwałtowne, że nie wiedzieliśmy, jak to się stało. Dziwne,
trudne do wytłumaczenia ale prawdziwe. Widocznie jakaś nieznana atawistyczna
siła wywołała eksplozję naszych ciał, które uwolnione z konwenansów
zatopiły się w sobie w nieprzytomnej rozkoszy. To stało się
tak gwałtownie, że nawet przez jakiś czas posądzałem Helenkę, że
jest bardzo, za bardzo impulsywna i wystarczy ją przytulić by pozbawić
woli. Szybko jednak się przekonałem, że krzywdziłem ją tak myśląc. Wtedy,
w parku, po prostu wtargnęła w nią wielka miłość. Naprawdę się zakochała
i nie ważne, czy ta miłość przyszła ciałem czy duszą, ona była.
Lena (taka była moda zmieniania imion, a może to był mój pomysł)
następnego dnia wyjeżdżała służbowo i koniecznie chciała dowiedzieć się
czy ją też kocham. Bo że ona, po tym cośmy przed chwilą przeżyli, powinno
być dla mnie oczywistym. Zaskoczyła takim pytaniem, które zazwyczaj stawia
się przed, a nie po, kiedy namiętność traci już temperaturę tworzenia...
Nie lubiłem też takich ad hoc wyznań i z innych powodów. To słowo
przechowywałem w duszy do wyrażenia prawdziwie wielkiej miłości,
a nie czułem, żeby właśnie nadeszła. Ale z drugiej strony nie miałem
sumienia zaprzeczyć po takim szaleńczym oddaniu, w parku, na zimnej
listopadowej trawie. Wybąkałem więc w końcu, tak, naturalnie, nie
brzmiało to jednak tak gorąco jak wyznanie spragnionego kochanka.
Wyjechała. Trochę wspominałem, jako że czasu wolnego dużo i mały
człowieczek na przypomnienie czarnuli rozpalał ogień pod brzuchem, ale
nie było to w dalszym ciągu uczucie, które doprowadza do szaleństwa.
Po trzech dniach dostałem list z pocztówką i gorącym wyznaniem "na
piśmie". Do końca tygodnia jeszcze trzy potwierdzenia uczucia. Po tygodniu
wróciła i...zakochałem się.
Helenka K. wynajmowała duży, przyjemnie umeblowany pokój,
z olbrzymim tapczanem na którym mieściliśmy się bez kłopotu. Były
to szaleńcze noce. Hela była pierwszą stuprocentową kobietą jaką
spotkałem. Uległą, opiekuńczą, jak służka. Kochająca służka. A jednocześnie,
nagą, schowaną w kaskadzie czarnych, obfitych włosów, polinezyjską
boginią, jedną wielką rozkoszą. Nawet w najintymniejszej przestrzeni
naszego obcowania nie zapominała o mnie. To był jeden nie kończący
się sen. Była piękna wszędzie. Sterylnie czysta, a przy tym intensywnie
pachnąca. Pachnąca zapachem pierwotnej kobiety, żyjącej na korzennych
wyspach, nad wodami wielkiego oceanu. Ten zapach, te włosy, spalały
nieustannym pożądaniem. Czułem, że nie dorastam do jej miłości. To
przekraczało moją zdolność percepcji. Hela, starsza o kilka lat,
zachowywała się tak, jakby czekała na mnie całe życie. Jakby dopiero
teraz spełniały się jej podświadome marzenia. Intrygowało mnie,
skąd nagle w niej tyle do mnie miłości, dla której nie zawahała się
zmienić swoich planów życiowych. Przecież rzuciła oficjalnie znanego
narzeczonego, zrezygnowała ze ślubu za dwa miesiące... Odpowiedziała,
że nie wiedziała, że można doznać takiej rozkoszy. To było i jest
tak wspaniałe, że tylko mnie chce kochać, kochać na zawsze... Te
słowa trochę zaniepokoiły. Miłość miłością ale uważałem, że
czeka mnie jeszcze wiele przygód w szerokim świecie i za wcześnie
zostawać choćby przy najpiękniejszej kobiecie. Dopiero przeżyłem
21 lat. Chyba, że słowo "na zawsze" będzie znaczyło "do wojska" to
owszem, czemu nie. Bałem się innych przyrzeczeń. Wahałem się. Ciągle
myślałem, że człowiek słowami "czaruje" przyszłość. Ma wpływ na jej
bieg. Że jak powie tak, to będzie tak na wieki. W końcu Hela wyczuwając
moje opory powiedziała, żebym już nic nie mówił. Wrócę z wojska,
to sam zobaczę. Zerwaniem zaś zaręczyn też nie powinienem się przejmować,
bo jest wdzięczna, że uchroniłem ją przed życiem bez miłości.
Od tego czasu prawie się nie rozstawaliśmy. Czułem jak mizernieję,
co wyraźnie widać na moim ostatnim, przed wojskiem, zdjęciu, ale jak
mówiliśmy sobie, robiliśmy to na zapas. Tak jakby można było się nakochać
na rok.
Często chodzimy do teatrów, kawiarni, na spacery. Hela ma pieniądze,
a ja mam dostać odprawę z pracy. Jednak wieczory coraz jesienniejsze
coraz bardziej "mokre". Wtedy leżymy na tapczanie, a w "wolnych"
chwilach nierzadko Helenka pochlipuje.
- To tylko rok, nawet niecały - pocieszam.
- Masz rację szybko zleci. Będę czekała. Odłożę pieniądze i wynajmiemy
duże mieszkanie. Pomyśl, w taki ponury jak ten wieczór, siądę gdzieś w
kąciku przy stojącej lampie, z robótką, a ty przy biurku będziesz pisał.
Będę cichutko jak myszka i będzie ciepło, przytulnie, a potem, jak się
zmęczysz tworzeniem, będziemy się kochali. Tak sobie marzyła. Zapomnieliśmy
już o tym, jak pewnego dnia idąc Alejami Jerozolimskimi zobaczyliśmy
nowość, gazetę świetlną na narożnej kamienicy. Napis
wyświetlanymi literami głosił, że wojska południowo koreańskie uderzyły
na północną Koreę, ale napotkawszy zwycięski opór, uciekają w popłochu.
Korea południowa, północna, gdzieś bardzo daleko. Co nas to obchodzi,
wzruszyliśmy ramionami i poszliśmy na kawę. Nie wiedzieliśmy wtedy oboje,
że to Nemezis wypisuje na ścianie nasz los i próżne wszelkie marzenia.
Coraz częściej padał deszcz, coraz bliższy termin odejścia
do wojska. Helenka wzięła dzień urlopu, żeby się mną nacieszyć, a
ja ciągle nie mogłem uwierzyć, że idę do innego życia, że teraz dopiero
będę zdawał egzamin dojrzałości. Potakiwałem machinalnie Helence,
niezmordowanie snującej rozmaite projekty przedsięwzięć, które wykona
gdy będę w wojsku i skrupulatnie liczyłem pieniądze z odprawy w Urzędzie.
Nowe pieniądze.
Pierwszego była wymiana. "Najwyższy czas ukrócić
spekulantów i wyzyskiwaczy, którzy dorabiają się na krwi robotniczej"
- zachłystywały się gazety. Wymieniano w relacji 1:100, ale tylko
na dowód osobisty i tylko do 50.000 złotych. Natomiast pensje i ceny
przeliczono 3:100. Zamiast więc 11.600 zł otrzymałem nowych 348 zł.
Z cenami było jednak wielkie oszustwo. Obiad popularny kosztujący
60 zł teraz wyceniono na 3.50 zł. itp. itp.
Po poprzednich tysiącach trudno było się zorientować,
czy np. 10 zł to dużo czy mało. Ech tam, człowiek sobie myślał, 60
groszy cóż za wartość, a to dawne 60 zł, popularny obiad w restauracji.
Pieniądze szybko mi się rozeszły i w rezultacie na drogę pożyczyłem od
Helenki, obiecując sobie (bo ona nie chciała o tym słyszeć), że oddam z
honorarium za wysłane opowiadanie o kolektywizacji wsi. Bo że wydrukują
i zapłacą, nie miałem najmniejszej wątpliwości. Żegnaliśmy
się, popijaliśmy, ale ciągle wydawało mi się, że to na niby, że zaraz
wrócę. Nawet wtedy, kiedy z małą walizką, wypełnioną w zasadzie tylko
pierwszymi rozdziałami nienapisanych powieści, szedłem na dworzec
kolejowy, a obok zapłakana Helenka i mówiłem do niej: za rok wrócę jako
oficer, a potem pójdę na studia, nie czułem rozstania, żadnego wzruszenia.
Ot, tak jak bym szedł po bułki, albo na spacer. A przecież
było to odejście, odejście na zawsze z pruszkowskiego światka, z
życia tu pracujących ludzi. To był koniec mojej tutaj historii. Przestawałem
istnieć i tylko może czasami, ktoś wspomni przelotnie młodszego referendarza,
nieważny element swojego życia.
W pociągu, pełen jeszcze zapachu Helenki, i zmoczony jej
łzami zdrzemnąłem się i ani się obejrzałem, a tu już Siedlce. Deszcz
padał nadal tak, że przemoczony dotarłem do bramy koszar 45 pp III
dywizji Pomorskiej. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo za
kilka godzin oddałem ubranie i ogolony na zero, wyparzony gorącą
wodą, otrzymałem mundur. Zakładając go pomyślałem: za rok zdejmę
i z powrotem założę krawat. Obraz czarnowłosej, miedzianoskórej boginki
wywołał skurcz serca. To nic. To tylko rok. Jakże się
myliłem. Był 17 listopada 1950 r.