odc 24

 Za dwa dni rozpoczynamy badania lekarskie, pierwszy etap na drodze do  latania. Nie mam wielkich nadziei, że przejdę je pomyślnie. Ciągle błąka  się po głowie opinia szkolnego lekarza, którego przed małą maturą spytałem  o szanse: "Z pana zdrowiem do lotnictwa? - bardzo się zdziwił - panie tam  trzeba chłopów, a nie..." Taktownie zamilkł, ale ja zrozumiałem.  Powstrzymując się więc przed wszelkim optymizmem, żeby potem nie było  wielkiego rozczarowania, staję w szranki z "cebulą" (CIBL - Centralny  Instytut Badań Lotniczych).
 Zresztą nawet nikły optymizm, jaki w każdym  człowieku nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji się plącze, wyparował  bez śladu, kiedy rozebrawszy się razem z grupą do spodenek, ujrzałem wokół  atletyczne bicepsy, klatki piersiowe sklepione jak łuki katedry i w ogóle  postawy... ale cóż było robić. Rozkaz to rozkaz... Obchodzę z grupą  dwudziestu czterech kolejnych specjalistów. Przy dmuchaniu - kolejne  załamanie. Nie ma takiego w naszej grupie, który by dmuchnął poniżej 4200,  a ja z ledwością 3600. Potem u chirurga. Każą zdjąć spodenki, a tu młoda  brunetka, asystentka. Spojrzałem po innych, wystarczy, trema do oporu ...
 Półprzytomny, na wagę i miarę, staję przodem do asystentki, która  taktownie patrząc mi w oczy, dwukrotnie musi powtórzyć, żebym się  odwrócił, nim zrozumiem. Stoję i wstydzę się, nie tyle nagości co  niepokaźnych kształtów, w jakie wyposażył mnie Stwórca, a wokół same  ogiery. Nagle ogólna uciecha, jednemu uniósł się jak wieża i chirurg goni  go pod zimną wodę, do toalety. Brunetka, bez wątpienia "przyczyna", choć z  urzędu nieczuła na męskie wdzięki, nie może się jednak opanować i z  wypiekami na policzkach, drżącym z podniecenia głosem odczytuje moje  "parametry": wzrost 171 cm, waga 58 kilogramów.
 Z gabinetu do gabinetu, od specjalisty do specjalisty, ale jedynie u  okulisty "sokoli wzrok" i laryngologa: "no cóż nieszczęśliwcu, trochę  nosek krzywy" - wypadam nie gorzej niż grupa. Ba, nawet lepiej, bo nie  płuczą mi uszu - jak większości - ciepłą wodą, żeby wypłukać zaschłą  woskowinę. Ogólnie jednak nie mam powodów do radości. "Parametry" mam  gorsze od innych. Nie znam co prawda norm, sądząc jednak na oko, słaby  jestem. Ostatnie badanie u wewnętrznego. Ciśnienie, przysiady, znowu  ciśnienie, serce, przebyte choroby etc. etc. Koniec, można iść się  ubierać. Lekarz pochyla się nad kartą, ja jednak nie wychodzę. Tu właśnie  zakończyły się badania i tu jest ostateczny wynik, decyzja. Stoję i nie  wiem jak zapytać.
- No, co stoi, słyszał, że może iść to niech idzie - asystentka, tym razem  blondyna o włosach jak len, jednoznacznie rusza głową.
Stoję i milczę.  Chciałbym zapytać i boję się odpowiedzi. Po co skracać czas nadziei, o  wyniku dowiem się jutro, oficjalnie, w dziennym rozkazie. Zresztą  powiedziałem sobie przecież, że nie ma co się łudzić... Ale z drugiej  strony, może jednak... Lepsza zła pewność niż męka rozterki przez całą  nic. Biorę więc na odwagę i pytam:
- No to co, skończyła się moja kariera w  lotnictwie?
- Jutro się dowie - oczy asystentki zimne, jak dwa kawałki lodu.
- Wiedziałem - mówię specjalnie głośno, żeby zwrócić uwagę lekarza.
Nuta  rezygnacji w moim głosie brzmi widać tak smutno, że u doktora budzi się  zaciekawienie:
- Co kolego, co tak lamentujecie.
- Szkoda mi panie doktorze, że Pan Bóg nie dał mi zdrowia...
- Co wy też gadacie. U mnie wszystko w porządku, u innych też...
 - Naprawdę, a serce? Nieraz kłuje - przekonany jestem, że się pomylił.
- Zdrowy jak ryba. Skąd jesteście? - lekarz uśmiecha się na moje  niedowiarstwo.
- Z Warszawy, z powiatu.
- No to powodzenia w powietrzu, warszawiaku - klepie mnie przyjacielsko po  pośladku. Wszystko w porządku.
Świat różowieje. Szczęście jakie mnie ogarnia tak jaśnieje, tak  promieniuje z twarzy, że nie tylko lekarz ale i zimna asystentka  uśmiechają się życzliwie, kręcąc z podziwem głowami nad moją radością.  Myślą być może, wariat jakich mało, nie wie co go czeka, dlatego tak się  cieszy, a tu już mu zakładają książkę zdrowia z ostatnią rubryką:  Pochowany m.p. nr grobu: z dnia ..., a w magazynie wydziela się worek  gumowy na to co zostanie z tego doczesnego. Ja jednak o tym nie wiem, a  gdybym nawet wiedział, radość byłaby nie mniejsza... Dopiero późnym wieczorem mój entuzjazm stygnie, gdy uświadamiam sobie, że  to dopiero pierwszy etap, pierwszy stopień na długich schodach  prowadzących w przestworza. Następny to egzaminy. Nie znam jeszcze kulis  tej imprezy, nie wiem, że przy ogólnym poziomie tych, którzy przeszli  pomyślnie przez Cebulę, a jest ich niewielu (z mojej grupy na 24 osoby  zostały tylko 4) nie można wymagać od kandydatów więcej, niż umiejętność  pisania, czytania i tabliczki mnożenia, reszty się ich nauczy potem, bo  najważniejsze to zdrowie i zdrowy światopogląd. Do walki wystarczy, a po  to przecież jesteśmy wybierani. W takiej sytuacji nic więc dziwnego, że  egzaminy zdaję śpiewająco. Nie ma w tym specjalnie mojej zasługi, jestem  bowiem jednym z bardzo nielicznych mających maturę.  Po zdaniu egzaminów wspiąłem się na następny stopień "schodów wiodących w  przestworza". Niewielu już nas z tych tłumów, które wypełniały każde wolne  miejsce. W naszej salce z dwunastu pozostało zaledwie czterech.  Zorganizowano nowe grupy po dwudziestu paru. Po poprzednim tłoku wydawało  się wszędzie, a szczególnie w stołówce i na kwaterze, bardzo pusto.
 Minęło  kilka dni, podczas których zdążyliśmy się zadomowić. Podobało mi się w  Dęblinie. Asfaltowe, czyste uliczki na dywanie zielonej murawy.  Nieskończenie - zda się - rozległa płyta lotniska, oddzielona od  przestworzy tylko cieniutką nitką horyzontu. Zapach mlecznej kawy i  kwitnących bzów. Wspomnienia ludzi i zdarzeń utrwalonych w powieściach  Meisnera. Historia Polskiego Lotnictwa zaklęta w każdym załomie  konstrukcji hangaru, w dywanie wiecznie zielonej trawy, w drzewach, w  budynkach... Spacerowałem, oglądałem, marzyłem...  Stary, a przecież taki piękny w swoim architektonicznym i historycznym  kształcie budynek kasyna. Świadek iluż ludzkich, lotniczych dramatów. Iluż  wzlotów i upadków. Gwałtownych cierpień i uniesień. Patrzyłem nań,  słuchając wiosennego śpiewu ptaków, rojących się w otaczających krzewach,  jak stoi cichy, spokojny, podobny do statecznego, poważnego, godnego pana,  do którego można mieć zaufanie - przypomniał mi się pan Bojarski - i  myślałem, że już jutro właśnie w nim się rozstrzygną moje dalsze losy. Od  jutrzejszego dnia, być może już gdzieś zapisanego w swym jedynym wyrazie,  ale dla mnie nieznanym, zależeć będzie droga, jaką popłynie moje życie.  Jutro moja grupa ma stanąć przed tak zwaną komisją mandatową. Komisją  kwalifikacyjną. Mówili poprzednio, że tam wszystko się decyduje, kto czym  zostanie, i czy w ogóle do lotnictwa będzie przyjęty. Badania lekarskie i  egzaminy, to małe piwo. Komisja bowiem kieruje się przy ocenie kandydatów  nie stopniem zdrowia czy poziomem zdolności i wiedzy, lecz zupełnie czym  innym. Czym? Nie chcieli mówić. Pójdziemy, zobaczymy.  Czekam więc na egzamin, nie wiedząc z czego będę zdawał. Może to i dobrze,  że nie wiem, nie muszę się przygotowywać, ale i tak ze snem ciężko. Tak  bym chciał zostać, tak bym chciał latać. Teraz, kiedy nadzieja nabrała  realnych kształtów spełnienia, kiedy pokonałem największe przeszkody,  które w moim przekonaniu stały na drodze do latania, teraz, gdyby wysłano  mnie z powrotem do piechoty, byłoby mi bardzo smutno.
 Rano, świeżo utworzoną grupą w liczbie dwadzieścia jeden osób,  czekamy w niewielkim pomieszczeniu na "przesłuchanie". Dzień pochmurny,  zimny, jeden z tych, w których zima próbuje swoich sił z nadciągającą  wiosną, jednak nikt z nas nie zwraca uwagi na otoczenie. Każdy zajęty  swoimi myślami, a kontakty z innymi ograniczają się do odpalania  papierosów. Palimy dużo i w pokoju gęsto od dymu, ale i tego też nie  czujemy. Cała uwaga skierowana jest na drzwi do sali komisji, za którymi  zniknął pierwszy delikwent. Czekamy na jego powrót, żeby się dowiedzieć,  co tam się za tymi zamkniętymi drzwiami dzieje, lecz zaskoczenie - wzywają  następnego, a on nie wychodzi. I tak po kolei wchodzą, a nie wychodzą -  znikają. Domyślamy się, że wypuszczają ich może innymi drzwiami, jeśli w  ogóle ich wypuszczają. Sprawa widać poważna, czuję w okolicach żołądka  rozlewające się, paraliżujące ciepło. Nie, w takich momentach nie dostaję  parcia na stolec, sraczki, jak niektórzy, którzy co chwila biegają do  klozetu, lecz ogarnia mnie mdlące ciepło, odbierające wolę działania. Trwa  to jednak krótko, bo jak zwykle przeciwieństwa działają na mnie  mobilizująco. Tak jest i teraz. Robię sobie autosugestię. No cóż wielkiego  się stanie jeśli odrzucą? A dlaczego mają odrzucić? Wyobrażam sobie, że  oznajmiają mi, że jestem przyjęty. Oznajmia mi to jakiś oficer i gratuluje  uściskiem dłoni zakwalifikowanie... Zapędzam się w ten swój wyimaginowany  świat i już w pogodnym nastroju przekraczam tajemnicze drzwi.
 Duża sala z rzędem wysokich okien, przed wojną odbywały się tu  chyba bale, wzdłuż której długi stół, a przy nim kilkunastu oficerów,  przeważnie w stalowych mundurach, ale jest i kilku w zielonych. U szczytu  stołu przeciwległego do wejścia, gruby, siwy pułkownik. Twarz nalana, oczy  zapuchnięte, ale ze szparek, przez które patrzy uderza wzrokiem jak dwoma  sztyletami, przebijając mnie do głębi, na wylot.  Zameldowałem się zgodnie z regulaminem: głośno, wyraźnie, ale jednocześnie  z pewną pokorą w głosie. Pułkownik wskazał na krzesło stojące naprzeciw  niego. Usiadłem nieśmiało wbijając wzrok w pułkownika i chociaż odległość  była nie mniejsza niż sześć, siedem metrów, przez całą długość stołu, a  oczy pułkownika w szparkach tłuszczu prawie niewidoczne, starałem się  nawiązać z nim kontakt, przekazać swoim wzrokiem gorliwość służenia PRL,  gorliwość latania i swoją czystość i niewinność intencji.  Pierwsze pytanie, naturalnie o życiorys. Mówię powoli, jakbym sobie z  trudem, z przejęcia tak ważnym zgromadzeniem, przypominał. Zdanie po  zdaniu, tak dobrze mi znane, że pozwalam sobie zrobić dla większej  wiarygodności, kilka nieznacznych odchyleń od wykutego wzorca. Wszystkie  głowy zwrócone w moim kierunku i jestem zaledwie w połowie swojej  opowieści, kiedy zaczynają mi przerywać:
- Kogo z rodziny macie za granicą?
- A ta pocztówka, którą wasza matka dostała z Londynu, to od kogo?
Tego rodzaju pytań się nie boję. Nawet nie muszę kłamać. Za granicą nikogo  nie mamy i od razu widzę, że facet z "pocztówką" blefuje. Stary policyjny  chwyt, tyle tego w kryminałach - naiwny. Gorzej natomiast czuję się przy  serii pytań z innej dziedziny.
- A ojciec?, a gdzie mieszkał? A brat ojca? A  podczas okupacji, co wasz ojciec robił?
Tłumaczę, że ojciec zginął na początku wojny.  Jeden przerywa drugiemu. Nie skończę odpowiadać na jedno pytanie, gdy  drugi pyta o coś zupełnie innego.
- Jakie medale ojciec dostał za dwudziesty rok, za służbę w burżuazyjnej  armii?  Mówię, że nie walczył wcale, o ile wiem.
- A matka z czego żyje? Do partii należy? A do band AK należała?  Kłamię jak mogę, staram się tylko czuwać nad tym, żeby nie lapnąć czegoś  niepotrzebnego i żeby wszystko co mówię, miało jakąś logikę. Trudne to  bardzo i zaczyna mi w głowie szumieć, ogarnia mnie zmęczenie, a ci bez  przerwy, pytanie za pytaniem. Na szczęście, gdy jestem już u kresu sił i  coraz bardziej narasta we mnie chęć powiedzenia: "a dajcie mi święty  spokój, czego ode mnie chcecie", pułkownik jak wielki mag, ruchem ręki  przerywa burzę pytań. Otwierają drugie drzwi, te za pułkownikiem i wchodzę  do małego pokoiku, gdzie oczekują już "przesłuchani" z mojej grupy. W  milczeniu czekamy na resztę. Czuję się bardzo zmęczony. Nie mam nawet siły  na emocjonowanie się, przyjmą czy nie przyjmą. Jest mi to w tej chwili  obojętne. Nic zresztą nadzwyczajnego nie może mnie spotkać, rozmyślam  leniwie. Jak by coś wiedzieli, to z miejsca wykazaliby mi kłamstwo i być  może nawet teraz nie byłbym w tym pokoju. Brrr, wzdrygnąłem się, lepiej  nie myśleć.
Siedzimy i palimy, powoli przychodzimy do siebie. razem z  przypływem sił wraca podniecenie i dywagacje: zakwalifikują czy nie. Kiedy  jesteśmy już wszyscy w komplecie i napięcie znowu sięga szczytu, wchodzi  oficer z listą. Czyta po kolei, alfabetycznie, nazwiskami. Robi mi się  coraz goręcej gdy słyszę: nie przyjęty, przyjęty na kurs nawigatorów  (przed wojną nazywanych obserwatorami), albo do technicznej szkoły wojsk  lotniczych, lub bardzo rzadkie: przyjęty na kurs pilotażu. Przy moim  nazwisku oficer zawiesza głos. Coś sprawdza, linijki mu się nie zgadzają.
- Maszynistki tak krzywo piszą - narzeka, kręci głową, a ja czuję, że w  brzuchu rozpala mi się kamień, kamień, od którego ciężaru zaczynają  słabnąć mi nogi.

Wreszcie oficer dochodzi do ładu ze swoimi linijkami i  czyta: "Przyjęty na kurs pilotażu".
Odczuwam ogromną ulgę. Zmartwienia na  świecie przestają istnieć. Jeden wielki ocean szczęścia. W kilku, tych  którzy zostali przyjęci "na kurs pilotażu" (czterech z dwudziestu jeden),  dzielimy się rozsadzającą nas radością, nie widząc zaczerwienionych żalem  twarzy odrzuconych, którym płacz wykrzywia usta w grymasie zazdrości, a  może nienawiści. Bo już taka jest natura ludzka, że szuka pociechy w  niepowodzeniach, przez upatrywanie przyczyny w najbliższym, choć  przeważnie Bogu ducha winnym, otoczeniu.  Nie obchodzą nas zresztą ich uczucia, zaraz odjadą do swoich zagubionych  po lasach i bezludziach jednostek, odsługiwać pozostały czas służby i być  może nie spotkamy się już więcej. My już jesteśmy w lotnictwie i nasz los,  nasze życie, to tu, w Dęblinie.  Obraz Siedlec oddala się coraz bardziej, chociaż teraz, już bezpiecznie,  bez obawy wywołania wilka z lasu wspominam: wielką, gromadną sypialnię,  żelazny piec czy dotyk łokci kolegów w zwartej kolumnie, raźno wybijającej  podkutymi butami takt piosenki: "bo w piechocie fajno jest, fajno jest  ..." Mgiełka nostalgii otula duszę.