Za dwa dni rozpoczynamy badania lekarskie, pierwszy etap na
drodze do latania. Nie mam wielkich nadziei, że przejdę je pomyślnie.
Ciągle błąka się po głowie opinia szkolnego lekarza, którego przed
małą maturą spytałem o szanse: "Z pana zdrowiem do lotnictwa? - bardzo
się zdziwił - panie tam trzeba chłopów, a nie..." Taktownie zamilkł,
ale ja zrozumiałem. Powstrzymując się więc przed wszelkim optymizmem,
żeby potem nie było wielkiego rozczarowania, staję w szranki z "cebulą"
(CIBL - Centralny Instytut Badań Lotniczych).
Zresztą nawet nikły optymizm, jaki w każdym człowieku
nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji się plącze, wyparował
bez śladu, kiedy rozebrawszy się razem z grupą do spodenek, ujrzałem wokół
atletyczne bicepsy, klatki piersiowe sklepione jak łuki katedry i w ogóle
postawy... ale cóż było robić. Rozkaz to rozkaz... Obchodzę z grupą
dwudziestu czterech kolejnych specjalistów. Przy dmuchaniu - kolejne
załamanie. Nie ma takiego w naszej grupie, który by dmuchnął poniżej 4200,
a ja z ledwością 3600. Potem u chirurga. Każą zdjąć spodenki, a tu młoda
brunetka, asystentka. Spojrzałem po innych, wystarczy, trema do oporu ...
Półprzytomny, na wagę i miarę, staję przodem do asystentki,
która taktownie patrząc mi w oczy, dwukrotnie musi powtórzyć, żebym
się odwrócił, nim zrozumiem. Stoję i wstydzę się, nie tyle nagości
co niepokaźnych kształtów, w jakie wyposażył mnie Stwórca, a wokół
same ogiery. Nagle ogólna uciecha, jednemu uniósł się jak wieża i
chirurg goni go pod zimną wodę, do toalety. Brunetka, bez wątpienia
"przyczyna", choć z urzędu nieczuła na męskie wdzięki, nie może się
jednak opanować i z wypiekami na policzkach, drżącym z podniecenia
głosem odczytuje moje "parametry": wzrost 171 cm, waga 58 kilogramów.
Z gabinetu do gabinetu, od specjalisty do specjalisty, ale
jedynie u okulisty "sokoli wzrok" i laryngologa: "no cóż nieszczęśliwcu,
trochę nosek krzywy" - wypadam nie gorzej niż grupa. Ba, nawet lepiej,
bo nie płuczą mi uszu - jak większości - ciepłą wodą, żeby wypłukać
zaschłą woskowinę. Ogólnie jednak nie mam powodów do radości. "Parametry"
mam gorsze od innych. Nie znam co prawda norm, sądząc jednak na oko,
słaby jestem. Ostatnie badanie u wewnętrznego. Ciśnienie, przysiady,
znowu ciśnienie, serce, przebyte choroby etc. etc. Koniec, można
iść się ubierać. Lekarz pochyla się nad kartą, ja jednak nie wychodzę.
Tu właśnie zakończyły się badania i tu jest ostateczny wynik, decyzja.
Stoję i nie wiem jak zapytać.
- No, co stoi, słyszał, że może iść to niech idzie - asystentka,
tym razem blondyna o włosach jak len, jednoznacznie rusza głową.
Stoję i milczę. Chciałbym zapytać i boję się odpowiedzi. Po
co skracać czas nadziei, o wyniku dowiem się jutro, oficjalnie, w
dziennym rozkazie. Zresztą powiedziałem sobie przecież, że nie ma
co się łudzić... Ale z drugiej strony, może jednak... Lepsza zła
pewność niż męka rozterki przez całą nic. Biorę więc na odwagę i
pytam:
- No to co, skończyła się moja kariera w lotnictwie?
- Jutro się dowie - oczy asystentki zimne, jak dwa kawałki lodu.
- Wiedziałem - mówię specjalnie głośno, żeby zwrócić uwagę lekarza.
Nuta rezygnacji w moim głosie brzmi widać tak smutno, że u
doktora budzi się zaciekawienie:
- Co kolego, co tak lamentujecie.
- Szkoda mi panie doktorze, że Pan Bóg nie dał mi zdrowia...
- Co wy też gadacie. U mnie wszystko w porządku, u innych też...
- Naprawdę, a serce? Nieraz kłuje - przekonany jestem, że
się pomylił.
- Zdrowy jak ryba. Skąd jesteście? - lekarz uśmiecha się na moje
niedowiarstwo.
- Z Warszawy, z powiatu.
- No to powodzenia w powietrzu, warszawiaku - klepie mnie przyjacielsko
po pośladku. Wszystko w porządku.
Świat różowieje. Szczęście jakie mnie ogarnia tak jaśnieje, tak
promieniuje z twarzy, że nie tylko lekarz ale i zimna asystentka
uśmiechają się życzliwie, kręcąc z podziwem głowami nad moją radością.
Myślą być może, wariat jakich mało, nie wie co go czeka, dlatego tak się
cieszy, a tu już mu zakładają książkę zdrowia z ostatnią rubryką:
Pochowany m.p. nr grobu: z dnia ..., a w magazynie wydziela się worek
gumowy na to co zostanie z tego doczesnego. Ja jednak o tym nie wiem, a
gdybym nawet wiedział, radość byłaby nie mniejsza... Dopiero późnym wieczorem
mój entuzjazm stygnie, gdy uświadamiam sobie, że to dopiero pierwszy
etap, pierwszy stopień na długich schodach prowadzących w przestworza.
Następny to egzaminy. Nie znam jeszcze kulis tej imprezy, nie wiem,
że przy ogólnym poziomie tych, którzy przeszli pomyślnie przez Cebulę,
a jest ich niewielu (z mojej grupy na 24 osoby zostały tylko 4) nie
można wymagać od kandydatów więcej, niż umiejętność pisania, czytania
i tabliczki mnożenia, reszty się ich nauczy potem, bo najważniejsze
to zdrowie i zdrowy światopogląd. Do walki wystarczy, a po to przecież
jesteśmy wybierani. W takiej sytuacji nic więc dziwnego, że egzaminy
zdaję śpiewająco. Nie ma w tym specjalnie mojej zasługi, jestem bowiem
jednym z bardzo nielicznych mających maturę. Po zdaniu egzaminów
wspiąłem się na następny stopień "schodów wiodących w przestworza".
Niewielu już nas z tych tłumów, które wypełniały każde wolne miejsce.
W naszej salce z dwunastu pozostało zaledwie czterech. Zorganizowano
nowe grupy po dwudziestu paru. Po poprzednim tłoku wydawało się wszędzie,
a szczególnie w stołówce i na kwaterze, bardzo pusto.
Minęło kilka dni, podczas których zdążyliśmy się zadomowić.
Podobało mi się w Dęblinie. Asfaltowe, czyste uliczki na dywanie
zielonej murawy. Nieskończenie - zda się - rozległa płyta lotniska,
oddzielona od przestworzy tylko cieniutką nitką horyzontu. Zapach
mlecznej kawy i kwitnących bzów. Wspomnienia ludzi i zdarzeń utrwalonych
w powieściach Meisnera. Historia Polskiego Lotnictwa zaklęta w każdym
załomie konstrukcji hangaru, w dywanie wiecznie zielonej trawy, w
drzewach, w budynkach... Spacerowałem, oglądałem, marzyłem...
Stary, a przecież taki piękny w swoim architektonicznym i historycznym
kształcie budynek kasyna. Świadek iluż ludzkich, lotniczych dramatów. Iluż
wzlotów i upadków. Gwałtownych cierpień i uniesień. Patrzyłem nań,
słuchając wiosennego śpiewu ptaków, rojących się w otaczających krzewach,
jak stoi cichy, spokojny, podobny do statecznego, poważnego, godnego pana,
do którego można mieć zaufanie - przypomniał mi się pan Bojarski - i
myślałem, że już jutro właśnie w nim się rozstrzygną moje dalsze losy.
Od jutrzejszego dnia, być może już gdzieś zapisanego w swym jedynym
wyrazie, ale dla mnie nieznanym, zależeć będzie droga, jaką popłynie
moje życie. Jutro moja grupa ma stanąć przed tak zwaną komisją mandatową.
Komisją kwalifikacyjną. Mówili poprzednio, że tam wszystko się decyduje,
kto czym zostanie, i czy w ogóle do lotnictwa będzie przyjęty. Badania
lekarskie i egzaminy, to małe piwo. Komisja bowiem kieruje się przy
ocenie kandydatów nie stopniem zdrowia czy poziomem zdolności i wiedzy,
lecz zupełnie czym innym. Czym? Nie chcieli mówić. Pójdziemy, zobaczymy.
Czekam więc na egzamin, nie wiedząc z czego będę zdawał. Może to i dobrze,
że nie wiem, nie muszę się przygotowywać, ale i tak ze snem ciężko. Tak
bym chciał zostać, tak bym chciał latać. Teraz, kiedy nadzieja nabrała
realnych kształtów spełnienia, kiedy pokonałem największe przeszkody,
które w moim przekonaniu stały na drodze do latania, teraz, gdyby wysłano
mnie z powrotem do piechoty, byłoby mi bardzo smutno.
Rano, świeżo utworzoną grupą w liczbie dwadzieścia jeden osób,
czekamy w niewielkim pomieszczeniu na "przesłuchanie". Dzień pochmurny,
zimny, jeden z tych, w których zima próbuje swoich sił z nadciągającą
wiosną, jednak nikt z nas nie zwraca uwagi na otoczenie. Każdy zajęty
swoimi myślami, a kontakty z innymi ograniczają się do odpalania
papierosów. Palimy dużo i w pokoju gęsto od dymu, ale i tego też nie
czujemy. Cała uwaga skierowana jest na drzwi do sali komisji, za którymi
zniknął pierwszy delikwent. Czekamy na jego powrót, żeby się dowiedzieć,
co tam się za tymi zamkniętymi drzwiami dzieje, lecz zaskoczenie - wzywają
następnego, a on nie wychodzi. I tak po kolei wchodzą, a nie wychodzą -
znikają. Domyślamy się, że wypuszczają ich może innymi drzwiami, jeśli
w ogóle ich wypuszczają. Sprawa widać poważna, czuję w okolicach
żołądka rozlewające się, paraliżujące ciepło. Nie, w takich momentach
nie dostaję parcia na stolec, sraczki, jak niektórzy, którzy co chwila
biegają do klozetu, lecz ogarnia mnie mdlące ciepło, odbierające
wolę działania. Trwa to jednak krótko, bo jak zwykle przeciwieństwa
działają na mnie mobilizująco. Tak jest i teraz. Robię sobie autosugestię.
No cóż wielkiego się stanie jeśli odrzucą? A dlaczego mają odrzucić?
Wyobrażam sobie, że oznajmiają mi, że jestem przyjęty. Oznajmia mi
to jakiś oficer i gratuluje uściskiem dłoni zakwalifikowanie... Zapędzam
się w ten swój wyimaginowany świat i już w pogodnym nastroju przekraczam
tajemnicze drzwi.
Duża sala z rzędem wysokich okien, przed wojną odbywały się
tu chyba bale, wzdłuż której długi stół, a przy nim kilkunastu oficerów,
przeważnie w stalowych mundurach, ale jest i kilku w zielonych. U szczytu
stołu przeciwległego do wejścia, gruby, siwy pułkownik. Twarz nalana, oczy
zapuchnięte, ale ze szparek, przez które patrzy uderza wzrokiem jak dwoma
sztyletami, przebijając mnie do głębi, na wylot. Zameldowałem się
zgodnie z regulaminem: głośno, wyraźnie, ale jednocześnie z pewną
pokorą w głosie. Pułkownik wskazał na krzesło stojące naprzeciw niego.
Usiadłem nieśmiało wbijając wzrok w pułkownika i chociaż odległość
była nie mniejsza niż sześć, siedem metrów, przez całą długość stołu, a
oczy pułkownika w szparkach tłuszczu prawie niewidoczne, starałem się
nawiązać z nim kontakt, przekazać swoim wzrokiem gorliwość służenia PRL,
gorliwość latania i swoją czystość i niewinność intencji. Pierwsze
pytanie, naturalnie o życiorys. Mówię powoli, jakbym sobie z trudem,
z przejęcia tak ważnym zgromadzeniem, przypominał. Zdanie po zdaniu,
tak dobrze mi znane, że pozwalam sobie zrobić dla większej wiarygodności,
kilka nieznacznych odchyleń od wykutego wzorca. Wszystkie głowy zwrócone
w moim kierunku i jestem zaledwie w połowie swojej opowieści, kiedy
zaczynają mi przerywać:
- Kogo z rodziny macie za granicą?
- A ta pocztówka, którą wasza matka dostała z Londynu, to od kogo?
Tego rodzaju pytań się nie boję. Nawet nie muszę kłamać. Za granicą
nikogo nie mamy i od razu widzę, że facet z "pocztówką" blefuje.
Stary policyjny chwyt, tyle tego w kryminałach - naiwny. Gorzej natomiast
czuję się przy serii pytań z innej dziedziny.
- A ojciec?, a gdzie mieszkał? A brat ojca? A podczas okupacji,
co wasz ojciec robił?
Tłumaczę, że ojciec zginął na początku wojny. Jeden przerywa
drugiemu. Nie skończę odpowiadać na jedno pytanie, gdy drugi pyta
o coś zupełnie innego.
- Jakie medale ojciec dostał za dwudziesty rok, za służbę w burżuazyjnej
armii? Mówię, że nie walczył wcale, o ile wiem.
- A matka z czego żyje? Do partii należy? A do band AK należała?
Kłamię jak mogę, staram się tylko czuwać nad tym, żeby nie lapnąć czegoś
niepotrzebnego i żeby wszystko co mówię, miało jakąś logikę. Trudne to
bardzo i zaczyna mi w głowie szumieć, ogarnia mnie zmęczenie, a ci bez
przerwy, pytanie za pytaniem. Na szczęście, gdy jestem już u kresu sił
i coraz bardziej narasta we mnie chęć powiedzenia: "a dajcie mi święty
spokój, czego ode mnie chcecie", pułkownik jak wielki mag, ruchem ręki
przerywa burzę pytań. Otwierają drugie drzwi, te za pułkownikiem i wchodzę
do małego pokoiku, gdzie oczekują już "przesłuchani" z mojej grupy. W
milczeniu czekamy na resztę. Czuję się bardzo zmęczony. Nie mam nawet siły
na emocjonowanie się, przyjmą czy nie przyjmą. Jest mi to w tej chwili
obojętne. Nic zresztą nadzwyczajnego nie może mnie spotkać, rozmyślam
leniwie. Jak by coś wiedzieli, to z miejsca wykazaliby mi kłamstwo i być
może nawet teraz nie byłbym w tym pokoju. Brrr, wzdrygnąłem się, lepiej
nie myśleć.
Siedzimy i palimy, powoli przychodzimy do siebie. razem z
przypływem sił wraca podniecenie i dywagacje: zakwalifikują czy nie. Kiedy
jesteśmy już wszyscy w komplecie i napięcie znowu sięga szczytu, wchodzi
oficer z listą. Czyta po kolei, alfabetycznie, nazwiskami. Robi mi się
coraz goręcej gdy słyszę: nie przyjęty, przyjęty na kurs nawigatorów
(przed wojną nazywanych obserwatorami), albo do technicznej szkoły wojsk
lotniczych, lub bardzo rzadkie: przyjęty na kurs pilotażu. Przy moim
nazwisku oficer zawiesza głos. Coś sprawdza, linijki mu się nie zgadzają.
- Maszynistki tak krzywo piszą - narzeka, kręci głową, a ja czuję,
że w brzuchu rozpala mi się kamień, kamień, od którego ciężaru zaczynają
słabnąć mi nogi.
Wreszcie oficer dochodzi do ładu ze swoimi linijkami i czyta:
"Przyjęty na kurs pilotażu".
Odczuwam ogromną ulgę. Zmartwienia na świecie przestają istnieć.
Jeden wielki ocean szczęścia. W kilku, tych którzy zostali przyjęci
"na kurs pilotażu" (czterech z dwudziestu jeden), dzielimy się rozsadzającą
nas radością, nie widząc zaczerwienionych żalem twarzy odrzuconych,
którym płacz wykrzywia usta w grymasie zazdrości, a może nienawiści.
Bo już taka jest natura ludzka, że szuka pociechy w niepowodzeniach,
przez upatrywanie przyczyny w najbliższym, choć przeważnie Bogu ducha
winnym, otoczeniu. Nie obchodzą nas zresztą ich uczucia, zaraz odjadą
do swoich zagubionych po lasach i bezludziach jednostek, odsługiwać
pozostały czas służby i być może nie spotkamy się już więcej. My
już jesteśmy w lotnictwie i nasz los, nasze życie, to tu, w Dęblinie.
Obraz Siedlec oddala się coraz bardziej, chociaż teraz, już bezpiecznie,
bez obawy wywołania wilka z lasu wspominam: wielką, gromadną sypialnię,
żelazny piec czy dotyk łokci kolegów w zwartej kolumnie, raźno wybijającej
podkutymi butami takt piosenki: "bo w piechocie fajno jest, fajno jest
..." Mgiełka nostalgii otula duszę.