odc.3r
  1953
28.12.1952, niedziela.
W święta poranna mgła szybko ustąpiła i nastało słońce i mróz. Znowu, jak w poprzednim roku, nie sprawdziły się przysłowia o Barbarze i lodzie. Barbara po lodzie i święta też. U nas w wojsku nie różniły niczym od tak zwanego dnia wolnego od zajęć. Dobrze, że nie miałem służby ani dodatkowych prac jak przed rokiem w Świdniku. Pieniędzy też nie miałem. Siedziałem więc w Wigilię na sali i myślałem bliskich. Cały pierwszy dzień Świąt też tak przesiedziałem na sali.    Urlopów, jak przewidywaliśmy, nie dali. Górny grał na harmonii, słuchaliśmy po cichu kolęd i opowiadaliśmy sobie zwyczaje świąteczne ze stron z których pochodziliśmy. Na drugi dzień byłem zaproszony do Zosi. Wziąłem przepustkę i poszedłem. Imię ma takie jak Mama, z którą pierwsze święta nie spędzę razem, ale na szczęście ma starającego, nie będzie sama. Trochę się spóźniłem bo przyjęcie już się rozpoczęło. Choinka, stół zastawiony obficie, kolędy z radia, atmosfera jaka zawsze w te dni od lat świąteczna. Zosia czarująca w nowej sukience podkreślającej jej zgrabną figurę. Oczy błyszczące. Szło od niej łagodne ciepło i zapach goździków. Wszyscy byli dla mnie bardzo mili. A co najważniejsze, nie traktowali jak narzeczonego, czego się obawiałem... Trochę gospodarze się spłoszyli kiedy usłyszałem w radio, że kolędy nadawało BBC, ale ich uspokoiłem. Nie bałem się prowokacji bo Zosia wcześniej powiedziała mi, kto siedzi przy stole.
Z Zosią siedzieliśmy naprzeciwko, ale chociaż pożeraliśmy się wzrokiem nie mieliśmy możliwości nawet się pocałować. Nie mogłem sobie zresztą za dużo pozwalać, bo obowiązywał mnie statut kolegi córki, który z dala od rodziny samotnie spędza Święta. Dopiero przy pożegnaniu, na drewnianym ganeczku chwyciliśmy się w objęcia. Taki jeden wieczór w innym życiu, a dzisiaj? Dzisiaj znowu siedzę na sali i... jak zwykle we łbie kłębią się myśli. Zresztą siedzą wszyscy. W egzaminy zaraz po Nowym Roku już zwątpiliśmy. Przebąkują, że promocja w lutym. Biegański z braku głośnika w radio zamontował słuchawkę z hauby na oknie, wzmocnił talerzami i kubkiem i stara się słuchać muzyki.
 2.1.1953, piątek.
Sylwestra przespałem w łóżku. Wczoraj w Nowy Rok na przepustce.   Odwilż. Na ulicach mokra papka, śnieg zmieszany z błotem, trudno   spacerować. Wstąpiłem do Z., ale byłem nie do życia, pokłóciłem się sam   nie wiem dlaczego. Mam nieraz taki przykry nastrój, potem żałuję.  Rozgoryczony spotkałem kumpli i jak zwykle w takiej sytuacji dałem   sobie w gaz. W głowie szumiało, śnieg topniał, a wokół świąteczny tłum.   Nie przystawałem do niego i jedynym pragnieniem było znaleźć się w domu,   gdy na przystanku autobusowym stanęła przy mnie elegancko ubrana, wysoka,   szczupła szatynka, z burzą włosów na odkrytej głowie.  Zapytałem o autobus i tak się zaczęło. W rezultacie odprowadziłem   do domu. Zatrzymaliśmy się w kuchni. Było już ciemno i na schodach   przykazała mi „cicho się sprawować bo mama śpi w pokoju obok”.  Weszliśmy do kuchni i dalej wszystko jak we śnie. Bez słowa zdjęła bluzkę   i spódnicę, a bieliznę miała cienką, podniecającą zapachem, brakowało   tylko łóżka.  W kuchni stały tylko dwa krzesła. Próbowałem na jednym ale miała za   długie nogi. Położyłem więc w końcu na stole. Nie broniła się. Bezgłośnie   przyjmowała dla mnie najwygodniejszą pozycję, ale stół był wysoki,   musiałem stanąć na palcach.   Objęła nogami w pasie i cicho pojękiwała, aż w końcu przez koszulę   zaczęła drapać mi plecy, to wszystko nie sprawiało mi szczególnej   przyjemności. Przy pierwszym więc głębokim wydechu przerwałem to nasze   kochanie i z ulgą stanąłem na pełne stopy. Wyszedłem w milczeniu. Było   późno i baliśmy się mamy.  Teraz kiedy wytrzeźwiałem trudno mi w to wszystko uwierzyć. Romans   od pierwszego zobaczenia się trwał zaledwie ze dwie godziny, a przecież   nie była prostytutką. Pamiętałem że nazywa się Krysia i w portfelu   znalazłem jej adres. Czy jeszcze ją zobaczę? Nie bardzo pamiętam jak   wygląda, jedynie długie nogi, które jeszcze czuję na biodrach. Wyobraźnia   jednak usłużnie podsuwa obraz pięknej dziewczyny o kasztanowych włosach i   coraz bardziej tęsknię za nią. [31]  Znowu panika, że jutro egzaminy, ale ja w to nie wierzę. To tak   zawsze mówią na Nowy Rok, nowy miesiąc itd. Szkoda mi trochę Z., ale   dobrze jej tak, właściwie to nawet nie wiem dlaczego się z nią   posprzeczałem.  Myślę, że jakby to była prawda że 11.01.93. promocja, to po   uroczystości wziąłbym taksówkę, pojechał do niej i przeprosił. Może   wszystko by się dobrze zakończyło.  Nie wiem jak się sprawy dalej z nią ułożą, ale bardzo mi się   podoba, ładna, zdrowa, porządna dziewczyna. Naprawdę jednak to nie tyle   chodzi o nią, ją akurat znam, tylko żeby jakiej dziewczynie zdjąć majtki.  To z bezczynności. Później przyjdzie praca, loty i człowiek o czym innym   będzie myślał.  Ach, kiedyż to nastąpi.
6.1.1953, wtorek.
Od soboty zdajemy egzaminy państwowe - nareszcie. Zdałem już   nawigację i polityczne. Idzie możliwie. Innym też. Wszyscy w każdej   wolnej chwili kują i o życiu towarzyskim nie ma mowy.  Tylko ja wczoraj dla odprężenia wybrałem się na film. Grali bardzo   wesoły „Ekspress Moskwa - Władywostok”, a po drodze szczęśliwym   przypadkiem spotkałem Z. Naturalnie wziąłem ją do kina i było bardzo   przyjemnie. Pogodziliśmy się. Taki normalny wieczór.

12.1.1953, poniedziałek.
Egzaminy już zdałem. Cała nasza lotna grupa też. Teraz błogi   nastrój. Mówią, że w niedzielę promocja. Tak przejąłem się egzaminami, że   dopiero dzisiaj zauważyłem, że na dworze duży śnieg. Zima w pełni.  No nic, za nami już nasze trudy i znoje, a przed nami? Przed nami   karnawał i urlop. Aktualnie największa panika to jakie dostaniemy   mundury: stalowe czy zielone. Różne gadki chodzą.  Podobno w środę jedziemy na Cebulę. I pomyśleć, tyle czasu już za   nami. Teraz styczeń. Śnieg, mróz, smętna melodia na harmonii, ale   niedługo otworzy się życie. Znowu będzie można pójść do teatru, kina,   kawiarni, jak przed trzema laty. Normalnie usiąść przy stoliku, spotkać   dziewczynę i nie patrzeć na zegarek.  Wybierać potrawy z karty według nazwy, a nie cennika. Jeszcze sześć dni.   Mało, a zarazem tak dużo. W czekaniu czas bardzo wolno płynie, ale żeby   najwolniej to już nie lata, tylko  dni. Kres mordęgi coraz bliżej.

15.1.1953, czwartek.   Wczoraj byliśmy w Warszawie na Cebuli. Nie wyspaliśmy się, bo o   drugiej była pobudka. Później zimny, podmiejski pociąg i wreszcie   Warszawa. Dzień był smętny i wszystko jakieś takie bezbarwne, szare.   Tylko olbrzymie dźwigi budujące Pałac Kultury i Sztuki swoimi ramionami   sięgającymi nieba ożywiały krajobraz.  A poza tym w śródmieściu nic się nie zmieniło, nawet w fotoplastikonie   przy Alejach program ten sam - „Wersal” - co przed prawie trzema laty.   MDM nie widziałem bo nie było czasu.  Na Cebuli wszystko w porządku. Okazałem się zdrowszy niż   poprzednio.  Dzisiaj już wypisują rozkazy wyjazdu na popromocyjne urlopy.   Z wiadomych względów podałem jako miejsce pobytu Warszawę. Po niedzielnej   promocji wyjadę na pierwszy urlop w wojsku i do tego już jako oficer.   Ech, człowiek użyje.

17.1.1953, sobota.
A więc prawdopodobnie jutro promocja.  Rano jeszcze pogadanka polityczna o sytuacji w kraju i jak, już jako   oficerowie mamy się zachowywać na urlopach.  A więc: nie chodzić do zakazanych lokali, zawsze można na Komendzie   Miasta zapoznać się z ich listą, unikać towarzystwa nieznanych ludzi, a   szczególnie nieznanych kobiet. Młody oficer, a szczególnie pilot jest   bardzo ponętnym kąskiem dla agentek obcego wywiadu. Nawet nie zauważy   kiedy tej kochającej Frani czy Mani powie czego nie powinien i potem   adieu z karierą pilota, kłopot na całe życie. Nie wolno zapominać, że   wróg czyha wszędzie i bardzo jest aktywny. Zdarzają się napady i   morderstwa oficerów. Najlepiej więc na ulicę nie wychodzić pojedynczo,   szczególnie wieczorem. A o wszystkim podejrzanym meldować na Informację   lub do Urzędu Bezpieczeństwa.   To było po śniadaniu, a teraz pobieramy sorty mundurowe i   wyposażenie oficerskie.  Mundury, niestety zielone, dostajemy dwa komplety:  Służbowy z grubego szewiotowego sukna - kurtka z klapami do krawata i   spodnie bryczesy do butów z cholewami.  Buty „oficerki”, ale nie takie sztywne lśniące jak przed wojną, z miękkimi   cholewami, demokratyczne. Fason pośredni między saperkami, a fornalskimi   butami.   Wyjściowy z gabardiny i spodnie kroju klosze. Trzewiki, fason kamasze   sznurowane wysoko za kostki, czarne z giemzy.  Pięć koszul, dwie z cienkiego zielonego materiału z naszytymi   szewiotowymi gorsami i dwa krawaty również z szewiotu, a trzy koszule bez   naszycia, robocze.  Strój gimnastyczny: podkoszulek i spodenki oraz para tenisowek.  Trzy czapki: garnizonowa okrągła o sztywnym denku i okutym blachą daszku,   polowa rogatywka i barania uszanka.  Jeszcze płaszcz długi sukienny, szalik zielony wełniany i zielone   szmaciane rękawiczki.  Do tego worek z zielonej, śliskiej tkaniny, rzemienie do spinania i   waliza fibrowa. Wszystko z zapachem nowości to znaczy naftaliny.  Nastrój gorączkowego oczekiwania. Ostatnie dni, wszyscy   zdenerwowani. Co raz wybuchają różne paniki. Na dworze mróz zelżał. Jasny   śnieg sciemniał, zwilgotniał. Jak dobrze pójdzie to jeszcze doba i   będziemy oficerami.  W czwartek byliśmy w kinie na filmie który już oglądałem i przez   dwie godziny nie miałem co robić. Z nudów zawarłem znajomość z wdzięczącą   się damą. Na oko w pobliżu trzydziestki, brunetka, samotna, same zalety.   Wydała mi się bardzo inteligentna i kołysząc grubymi biodrami - ostatnio   takie przypadają mi do gustu - gorąco zapraszała do siebie na niedzielną   kolację. Wątpię jednak czy pójdę. Babie tyłek się pali to widać, ale ja   przewiduję pożegnanie z Zosią.  Tak więc okres podchorążackiego życia zbliża się naprawdę do końca.   Na sali Alek(Górny) ze Śliwką (Jędrek Śliwiński) grają na harmoniach,   Woźniak po staremu jak w Świdniku, tłucze w jazz, a reszta tańczy   pokrzykując wesoło. Ostatni wieczór podchorążych.

20.1.1953, wtorek   Dzisiaj już po wszystkim. Siedzę u Mamy w Zwierzyńcu i opisuję   minione dni. W niedzielę była promocja.  18 stycznia był pochmurnym ciepłym dniem, bliższym raczej jesieni niż   zimy. Po śniadaniu nałożyłem pierwszy raz oficerski mundur wyjściowy.  Po trzech latach założyłem zamiast onuc skarpetki niciane i zamiast   żołnierskich butów kamasze, takie jakie nosi się na niedzielę na wsi,   tyle że z giemzy.  Przykro, że mundur zielony, lotnictwo w Polsce zawsze było koloru   stalowego, ale cóż poradzić. Podobno nowoczesność wymaga jednolitej barwy   umundurowania. Więc nasze wojsko musi być postępowe i od piechoty   odróżniają nas jedynie niebieskie patki na klapach munduru z metalowymi   śmigiełkami i niebieski otok na usztywnionej drutem czapce z daszkiem   okutym blachą.  O 11.00 zbiórka na korytarzu przed naszą salą. Wszystko zwyczajnie.   Zbiórka jak co dzień przez minione trzy lata. Trudno było dopatrzyć się w   niej jakiejś specjalnej, uroczystej atmosfery.  Ot, stanęło w szeregu dwudziestu pięciu młodzieńców, którzy pierwsi z   setki szkolonych w trzech eskadrach: Radomia, Tomaszowa, Izbicka   ukończyli program.
Podszedł dowódca wojsk lotniczych, radziecki generał   Turkiel, uścisnął każdemu rękę, podał świadectwo ukończenia szkoły,   pudełko z „gapą” i powiedział po rosyjsku gratuluję i to wszystko.  Mnie podał rękę o 11.15 - i dokładnie o tej godzinie stałem się   oficerem.   Dostałem: świadectwo ukończenia OSL - 5  w Radomiu z drugą lokatą i   stopień podporucznika pilota, z czego bardzo się cieszę.  Podporucznikami zostali jeszcze tylko z mojej grupy Szewczyk, Galimski   (Nogałka), a z pozostałych Zalewski i Garlicki. Reszta z promowanej   dwudziestopiątki otrzymała stopień chorążego.   Zaraz po uściśnięciu ręki ostatniemu w szeregu komenda: „rozejść   się”, i po promocji.  Z łomotem podłogi szczęśliwi oficerowie rzucili się do sali przypinać   gwiazdki, a najważniejsze wiercić dziury w mundurze dla „gap”: odznaki   świadczącej, że jest się pilotem.    Muszę się przyznać, że przez jakiś czas czułem się rozczarowany   przebiegiem promocji. Brakowało mi uroczystej oprawy tego momentu kiedy   po prawie trzyletnim trudzie staliśmy się członkami elity narodu, gotowej   w każdej chwili oddać życie za ojczyznę. Próbowałem podzielić się swoimi   refleksjami z kolegami, ale nie rozumieli o co mi chodzi.   -- Co za różnica czy jesz widelcem, łyżką, czy palcami, ważne żeby było   co jeść - wzruszali ramionami.  Pomyślałem, że rzeczywiście jakieś „głupoty” nie z tego świata przychodzą   mi do głowy, bo cóż za różnica, chociaż wspominać byłoby przyjemniej.  Ostatecznie jednak stało się jak się stało i jestem oficerem.   Podporucznikiem, po niedawnej reformie regulaminów - dwie gwiazdki,   przedtem tylko jedna, dwie nosił porucznik. Teraz jedną satysfakcjonował   się chorąży.    Świadectwo:
 MINISTERSTWO OBRONY    NARODOWEJ     Ś W I A D E C T W O      UKOŃCZENIA       Szkoły Oficerskiej      *         *      *       ......Ukończył Oficerską Szkołę    Lotniczą Nr 5  .   ....     ....   ....   \
Rozkaz o mianowaniu:    067/MON/z 18.01.1953
Stopień :   podporucznik
Kategoria:       II-ga
Komendant Szkoły        (-) Bystrow płk.pil.         18.01.1953
1. Pilotaż         4
2. Wyszkolenie polityczne      5
 3. Silnik           5
 4. Samolot        5
 5. Teoria lotu         5
 6. Nawigacja powietrzna   5
 7. Musztra       4
 8. Regulaminy       4
 9. Wyszkolenie fizyczne    5
10. Eksploatacja     4
11. Taktyka      5
12. Strzelanie powietrzne   4
13. Łączność lotnicza   5
14. Meteorologia         5
15. Topografia       5
16. Wyszkolenie strzeleckie   4
17. Wyszkolenie spadochronowe  5
Ogólna ocena: dobrze          D y r e k t o r  N a u k         (-) Malinowski kpt.

O dwunastej promocyjny obiad w kasynie. Dowództwo szkoły,   przyjechało kilku instruktorów. Obiad w atmosferze raczej sztywnej.   Niedużo alkoholu, a i obecność wyższego dowództwa krępowała.  Rozmowy skąpe, trochę sztuczne. Dowiedziałem się jednak, że „Jurek” mój   instruktor który wiedział jak bardzo pragnąłem iść do pułku na bojowe,   stoczył formalny bój z dowódcą eskadry, żeby nie zatrzymywać mnie na   instruktora jak planowano. Rozczulił mnie tą postawą, zapomniałem   wszelkie urazy, a w sercu pozostała na zawsze głęboka wdzięczność.  Po obiedzie, który wszyscy chcieli jak najszybciej skończyć   ruszyliśmy razem z instruktorami do miasta. Pieniędzy co prawda dano   mniej niż oczekiwaliśmy ale w porównaniu z dotychczasowym żołdem 60 zł   wydawało się dużo, a najważniejsze to poczucie wolności. Pierwszy raz po   trzech latach.  Rozpoczęło się więc zwiedzanie radomskich lokali, coraz   radośniejsze w miarę wypijanego alkoholu. Stopniowo, naturalną rzeczą,   towarzystwo zaczęło dzielić się na grupki, grupeczki. Jedni szukali   atrakcyjniejszej knajpy, inni dziewczyn, wtedy odłączyłem i poszedłem do   Zosi. Czekała.  Z wielkopańskim gestem zaprosiłem na dancing. Jesteś pierwszą   dziewczyną z którą tańczę jako oficer, podkreślałem wyróżnienie...  Doceniała. Uśmiechała się, tuliła i ukradkiem całowała. W swojej   najlepszej sukience z czarnej koronki wyglądała prześlicznie, aż niejeden   pożądliwie łypał za nią.  Piliśmy lepsze wina niż dotychczas i bawiliśmy się wesoło.  Powiedziałem Zosi:  - Dzisiaj nie istnieje prawa strona karty Menu, wybieraj co chcesz.  - Indyk? - proszę bardzo. A może masz apetyt na karpia ?... - smakuje ci   Zosiu? Jedz, od jednego razu nie przytyjesz. (Nastepnej okazji chyba nie   będzie.)   Wyszliśmy około północy. Gwiazdy wyraziste, czyste, jak zwykle w   zimie gdy odwilż. Usiedliśmy na ganku jej domu. Ścianki ganku ze zbitych   na krzyż drewnianych żerdzi czyniły nas niewidocznymi.  Położyłem na ławce gruby, nowiutki, oficerski płaszcz i usiedliśmy. Tym   razem Zosia niczemu się nie sprzeciwiała, tylko kiedy sięgnąłem za gumkę   powiedziała, że nie trzeba zdejmować.  Ławeczka dobra do siedzenie ale do leżenia niewygodna, za wąska. Jednak   wspólnie gdy są chęci pokonuje się nie takie trudności. Tym bardziej, że   Zosia była bardzo pomysłowa. Przez moment nawet przebiegła mnie myśl, że   nie było to jej pierwsze na ławeczce ćwiczenie, ale wobec czułości jaką   mi okazywała cóż to miało za znaczenie.  Zaskoczyła temperamentem, tym bardziej że dotychczasowe zachowanie   nie wskazywało, że pod spódniczką drzemie taki wulkan. W końcu   niespodziewanie ugryzła w policzek. Krwią zamazała całą chusteczkę. No   cóż, nowe doświadczenie. Satysfakcja i ból. Żegnałem się jednak z   mieszanymi uczuciami. Może jakaś ukryta perwersja? Nic przyjemnego, może   się odechcieć. To jednak co się zdarzyło było miłą niespodzianką. Nie   spodziewałem się, że wynagrodzi oficera tym czego odmawiała podchorążemu.   Była piękna i gorąca. [32]      Do koszar wróciłem o trzeciej. Położyłem się z zamiarem spania bez   ograniczeń, aż się wyśpię, ale obudziłem się już o ósmej ze strachem   spóźnienia się na zbiórkę. Nie tak prosto jest być wolnym.

Z pobliskiego łóżka kiwnął na mnie Bogdan (Jaromin). Był blady,   ręce mu się trzęsły z osłabienia. Zdrowo widać popił, chce pogadać, ale   mnie się spieszy, pakuję się.   - Tylko chwila, chciałem się ciebie poradzić co robić... Patrzył na mnie   wyblakłymi niemocą oczami i taki był wyżęty, że nie miałem siły odejść.   Przysiadłem na łóżku na chwilę. A oto jego opowieść o tym co mu się w noc po promocji przydarzyło.     Po promocyjnym obiedzie, lekko podchmielony wyszedłem do swojej   dziewczyny. Poznałem ją w święta. Przyjechała z Gdańska do rodziców na   przerwę semestralną. Studiowała na Akademii Sztuk Pięknych.   Byłem w jej domu kilka razy, poznała mnie nawet z matką i ojcem,   ale mnie nie o to chodziło... O żeniaczce nie myślałem, a z tym innym, to   na dystans. Studentka, jakaś plastyczka, wiem dobrze jak takie na lewo i   prawo, a ta nic. Ledwie czasami się pocałuje. No dobra myślę, byłem   podchorążym ale teraz oficerowi to chyba nie odmówi.  Jeszcze raz, pomyślałem, przed urlopem sprawdzę, da czy nie da.   Kocha czy nie kocha.    Wstałem z łóżka zniecierpliwiony, cóż mnie obchodzą jego dylematy:   da czy nie da, ale ten chwycił mnie za rękaw:  - Jeszcze tylko chwilkę, naprawdę. Nie mam kogo się poradzić. Dokładnie   15 minut, nie dłużej.  Po nieprzespanej nocy nie byłem też w najlepszej formie i trudno   było mi być nieprzejednanym.  Usiadłem. Widząc to Bogdan opadł na poduszkę i opowiadał dalej.     Kiedy wszedłem do jej pokoju siedziała na kanapie i czytała   książkę. Zobaczywszy mnie rzuciła książkę i z radosnym okrzykiem skoczyła   mi w ramiona. Zdziwił trochę taki wybuch, bo dotychczas w okazywaniu   uczuć była raczej powściągliwa, ale jednocześnie utwierdził, że fajno   jest i dobrze trafiłem. Jeszcze bardziej mi się spodobała. Zawsze   wydawała mi się ładna, ale tego wieczoru była wprost piękna.  Czarne włosy, czarne oczy, pełne, gorące usta... - no dobrze, dobrze   trzymam się tematu - zauważył u mnie zniecierpliwienie.   Jak objąłem tak trzymałem. Nadszedł teraz mój czas - pomyślałem- tylko   umieć wykorzystać. Ale kiedy sięgnąłem pod sukienkę, do uda, ta nagle   zesztywniała, zdjęła ręce z szyi i zdecydowanie odsunęła od siebie. Aha,   nie chcesz z marszu - pomyślałem. Dobrze, bez urazy poczekamy, co ma   wisieć nie utonie, zdjąłem płaszcz i usiadłem na starodawnej kanapie.   Usiadła również, ale nie za blisko. Chociaż bliżej mnie niż bocznej   poręczy. Kanapa była długa.  Usiadła, milczy, tylko patrzy z jakimś tajemniczym uśmiechem. Ja   też nic nie mówię i myślę czy już, czy jeszcze poczekać. Z gołego kolana   zsunęła się jej sukienka, wyjrzało grube ale zgrabne, białe udo, gorąco   mi się robi, ale nic. Siedzę i czekam na znak. A ona dalej nic, łypie   czarnym okiem, świeci białym udem i milczy.  Za oknem zapada zmrok, w pokoju szaro, nie ma co czekać. Psiakrew,   tyle czasu bez kobiety. Miałem zrozumiałe trudności gdy byłem podchorążym   ale teraz jestem już oficerem. Ruszyłem do ataku.  Położyłem rękę na jej łydce i powoli do góry, do tego gołego,   świecącego uda. Noga lekko zadrżała lecz nie cofnęła się. Oparła głowę o   grube oparcie kanapy i półwidoczna w mroku siedzi w bezruchu, tylko zęby   nikłym blaskiem sygnalizują uśmiech.  Dobra nasza. Delikatnie, żeby nie rozerwać cieniutkiej nylonowej   bluzeczki rozpinam guziki. Ta nic. Nadal w bezruchu. No to ja na całego.   Całuję spiczaste piersi i w trosce o jej garderobę szepczę: zdejm   spódniczkę bo się pogniecie. A ta mnie za ręce.  - Czekaj nie teraz, po ślubie.  - Oho, toś ty taka przebiegła, no to ja nie będę gorszy.  - Po co czekać i tak się pobierzemy, przestań się szarpać - gorącym   szeptem, niby z pożądania szepczę jej do ucha.  Ale ona jakby nie słyszała. Mocuje się ze mną jak jaki zapaśnik.   Wykręciła rękę, aż zabolało, wątła plastyczka.  Wkurzyła mnie tak, że zerwałem się, za płaszcz i już miałem dać nogę, gdy   ta zeskakując z kanapy z rozpaczą w głosie zawołała:  - Zaczekaj, teraz już wiem że mnie nie kochasz, ale zostań jeszcze chwilę   - prosiła upychając dyndające piersi w biustonoszu.  Ładne miała i chyba one przeważyły, że posłuchałem jej prośby, a nie   argumentu, że więcej się nie zobaczymy.   - Poczekaj. Ubiorę się, wyjdziemy gdzieś trochę, przecież jeszcze tak   wcześnie. Wyjaśnię ci. Cała noc przed nami - gadała chaotycznie, nerwowo.   Rzeczywiście, pomyślałem, gdzie ja teraz pójdę. Nawet jeśli do jakiej   knajpy to dziewczyny w taką noc wszystkie obstawione. Poszliśmy do   cukierni.  Poszedłem się wysikać, a kiedy wróciłem  na stoliku stała już   butelka wina i dwa talerzyki z ciastkami.  - To moje przeprosiny - uśmiechnęła się, a uśmiech miała urzekający, to   trzeba jej przyznać.  Wypiliśmy po kieliszku i zjedli ciastka. Ciastko tak zwane firmowe,   wielkości małego tortu bardzo mi smakowało, bądź co bądź pora   podwieczorku. Po ciastku wrócił mi dobry humor i pomyślałem, jest taka   ładna i chce być ze mną, czemu nie mamy pójść gdzieś zatańczyć. Przecież   nie widać po niej, że mi nie dała. I gdy pomału rozładowywałem się   wewnętrznie, nagle poczułem mdłości.   Z trudem dobiegłem do toalety i zdążyłem zobaczyć jeszcze ogromny   biały porcelanowy balon pisuaru, który odpływał gdzieś w górę, w   ciemniejące błyskawicznie niebo.   Potem, wiesz jak to jest po utracie przytomności, ciemność zaczęła   rzednąć i zaczęły pojawiać się twarze. Nachylone wianuszkiem, twarze   mężczyzn i kobiet w białych fartuchach. Przejmujący szum w uszach. Nagle   bum, szum pęka jak balonik i cisza, a za chwilę fala głosów.  - No, w porządku. Nic mu nie będzie. Bełkotliwy pogłos, jak w przyłożonej   muszli do ucha.  Potem ci w fartuchach odeszli, a przyszedł jeden bez fartucha i   zaczął spisywać:  - Będzie dochodzenie. Zostaliście otruty. Widzicie towarzyszu jakim   trzeba być ostrożnym. Facet był w skórzanej, ciepłej kurtce i szło od   niego coś co budziło strach. Ja tylko spiszę, ziewnął - i prześlę do   waszej Informacji, oni już dojdą prawdy...   Odszedł. Przyszedł w białym fartuchu.   - Jak się czuję.   To nie było nic groźnego, najwyżej bym pospał ze dwa dni, to alkohol   przyśpieszył działanie.    - Jak pan chce to może pan iść. Tylko dzisiaj już bez alkoholu.   Wstałem z leżanki. Z każdą chwilą czułem powracające siły. Przed   pogotowiem czekała ona.   Popatrzyłem, splunąłem i powiedziałem: won. A teraz widzisz szkoda mi.   Mógłbym zapytać się dlaczego... ale co tam, na pewno agentka.   Jak radzisz, podać ją na Informację? Chyba będę musiał, bo jeszcze   niejednego chłopaka wykończy...     Patrzył na mnie przytomniejącymi już oczami, ale ja cóż mogłem mu   powiedzieć. Nie tak dawno słyszeliśmy, żeby mieć się na baczności, a   szczególnie przed agentami w spódnicy.
- Postąpisz jak będziesz uważał. Przemyśl jeszcze. Może to prowokacja,   sprawdzian. Dobrze, przemyśl - poklepałem po ramieniu i zerwałem się z   łóżka.  Spieszyło mi się. Część łóżek już z gołymi siennikami, ci już   wyjechali. Inni się pakują. Niektóre jeszcze zasłane, znak że użytkownicy   jeszcze nie wrócili z pierwszej oficerskiej nocy.  Nastrój poczekalni dworcowej. Nie ma co czekać.  Ogoliłem się, robiąc delikatne maskujące zacięcie na śladzie   Zosinych ząbków i szybko za walizkę i worek. Zdążyłem jeszcze na   przedpołudniowy pociąg do Warszawy. [33]    Głodny, ale zdążyłem do Warszawy jeszcze przed trzecią. Z dworca   zadzwoniłem do Helenki. Na szczęście była jeszcze w biurze.  - Przyjeżdżaj natychmiast, bardzo się cieszę - radośnie zawołała bez   najmniejszego wahania.
Czekała w domu świeża, pachnąca. Ciemne oczy patrzyły z takim   blaskiem, że się wzruszyłem i przez chwilę nie mogłem nic powiedzieć.   Stałem w milczeniu uśmiechając się nieśmiało, a ona lustrowała wzrokiem   od góry do dołu.  - No to zrobili z ciebie oficera. Ho, ho, pan porucznik - wskazała na   gwiazdki.  - Nie Helenko, tylko podporucznik. Teraz pododawali po gwiazdce do   stopni.  Helenka przed wojną, jako bardzo młodziutka dziewczynka miała sympatię,   pilota podporucznika, w Poznaniu.  - Aha, porucznik teraz to jak kapitan przed wojną - tłumaczyła sobie.   Rozbieraj się, pewnie jesteś głodny.  Zdjąłem ciężki płaszcz. Mundur marszczył się na plecach ale lepszego w   magazynie nie mogłem dopasować. Czasy kiedy oficerom krawcy szyli   eleganckie mundury skończyły się wraz z burżuazyjnym wojskiem.  Przeminęły również imponderabilia oficerskiego stanu jak honor, takt,   godność. Oficer kiedyś, jeśli wyjął z pochwy szablę lub pistolet z   kabury, musiał zrobić z broni użytek. Honor, honor oficerski był   najwyższą wartością.  Obejrzała mnie jeszcze raz. Nie miałem szabli ani kabury.  - Nieźle wyglądasz, chociaż wiesz, że do komunistycznego munduru sympatii   nie czuję. Lotnik to dla mnie w stalowym, a tak jak ruski... ale dajmy   spokój.   Zaproponowałem obiad w restauracji i w pierwszej chwili się   zgodziła, ale nagle jakby sobie coś przypomniała:  - Nie, zostaniemy w domu - zadecydowała. - Trochę jedzenia przygotowałam,   może za mało wybredne jak dla oficera, ale za to deser dostaniesz o jakim   nie marzyłeś.  Wydawała mi się trochę dziwna ta zmienność jej nastroju, ale pozostanie w   domu przyjąłem z zadowoleniem bo prawdę mówiąc, pieniędzy już prawie nie   miałem.  Później, po kilku dniach, kiedy znalazłem się w podobnej sytuacji   nasunęła mi się refleksja, że Helenka po prostu się wstydziła.  Bo co innego pokazywać się publicznie z żołnierzem służby czynnej, o   którym wiadomo, że służy nie z własnej woli, a co innego afiszować się z   oficerem komunistycznym, którym został na ochotnika.  Helenka wynajmowała ten sam pokój co niegdyś i stał w nim ten sam   tapczan, miejsce dawnych naszych miłosnych wzlotów, ale teraz nie wywołał   on we mnie erotycznej gorączki. Może miała na to wpływ poprzednia noc, a   może coś innego, dość że nie pałałem niepohamowanym pragnieniem   lubieżnych igraszek i z ulgą usiadłem do stołu.  Zrobiła herbatę, postawiła jedzenie. Ja z kolei wyciągnąłem z płaszcza   butelkę wina, i rozpoczęliśmy chaotyczną rozmowę, jak zwykle gdy ma się do   powiedzenia i bardzo mało i bardzo dużo.  Przez prawie trzy lata żyliśmy w zupełnie odmiennych środowiskach i   w naszym wspólnym czasie powstała szczelina, prawie przepaść nas   rozdzielająca. Próbowaliśmy wypełnić ją wspominając biuro, Kajtka i   Klitusia, ale oboje czuliśmy, że trudna to sprawa i mimo wysiłków   jesteśmy nadal oddzieleni niewidzialną ścianą pękniętego czasu.  Popijaliśmy więc i kochaliśmy się. W momentach uniesień wydawało   nam się, że znika dzieląca ściana, że znowu jesteśmy razem, ale było to   tylko złudzenie. Po prostu zapominaliśmy o wszystkim. Potem, kiedy fala   namiętności opadała, a nasze dusze pogrążały się w swoje odrębne światy,   byliśmy znowu osobno.   Kiedy rano Helenka odprowadzała mnie do WKD, na zmrożonym   styczniowym błękicie grzmiały srebrne samolociki o niezwyczajnie skośnych   skrzydłach. Domyśliłem się, że to pułk z Mińska szkoli się na Migach.   Supernowoczesnych odrzutowcach.  - Popatrz na nie, tam gdzie jadę nie ma jeszcze takich samolotów, ale na   pewno niedługo będę na nich latał.  Helenka popatrzyła przez chwile w niebo, mocniej się przytuliła, a w jej   ciemnych oczach pojawił się leciutki cień smutku.  - Na takich czy innych, odlecisz ode mnie...  Chciałem zaprotestować, ale zamknęła mi usta pocałunkiem.  - To już tak musi być. Pa kochany. Niech ci się wiedzie.   Odwróciła się szybko i odeszła. Patrzyłem za nią rozdwojony. Jej drobna,   szczupła sylwetka wydała mi się jeszcze drobniejsza, bezbronna, samotna.   Stałem niezdecydowany, co zrobić, gdy gwizdek kolejki przypomniał o   odjeździe. Z wagonu spojrzałem w ulicę, za Helenką, była pusta.  Stałem w korytarzu odrętwiały. Za mną zostawało miasto w którym   stawiałem pierwsze samodzielne kroki. Pierwsza praca, pierwsza miłość,   pierwsze próby pisarskie. Zostawiałem też wielki jak świat, obłok marzeń,   z których niewiele zabierałem z sobą. Życie dało już przez dwa lata   pierwszą surową lekcję.   W Warszawie, żeby nie zwracać uwagi, pomimo braku pieniędzy kupiłem   bilet drugiej klasy na pociąg relacji Warszawa- Bełżec. Przysługiwał mi   bezpłatny ale wypisany był tylko do Warszawy. Wolałem nie wskazywać   śladu... tak mi się przynajmniej zdawało.  Pierwszy raz w życiu jechałem drugą klasą. Miękkie pluszowe kanapy,   lustra, w toaletach ręczniki, papier.  Wtulony w miękkości, lekko kołysany, drzemałem. W przedziale byłem sam,   chociaż na dworcu widziałem tłumy szturmujące pociąg, ale to wszystko   kłębiło się w trzeciej klasie.  Długa była moja droga do tej drugiej klasy. Teraz wracam? Raczej   odwiedzam. Przed prawie trzema laty w 1950 jechałem w odwrotną strone tą   samą linią. Nieopierzony maturzysta, w łatanych spodniach i płóciennych   pantoflach, gniótł tyłek w trzeciej klasie ruszając na podbój świata.   Zamiast pieniędzmi portfel wypchany ambicją, może nawet za bardzo...   Teraz w miękkim pulmanie oficer pilot, z gapą na piersi, a na półce   lśniąca fibrowa walizka i worek spięty rzemieniami.  I ja w tym oficerskim mundurze, jeszcze trochę spięty, jak aktor który   nie wszedł dobrze w rolę.  Pociąg stuka na rozjazdach. Dęblin, Lublin. Lekka drzemka. Wczesny   zmierzch zimowy. Konduktor zapala światło.  - Nie nudno tak samemu panie poruczniku? Uśmiechnąłem się niewyraźnie.   - Już niedaleko, dojadę.  Minęliśmy Zawadę. Tędy dojeżdżałem do szkoły, kilka razy w   tygodniu. Cała zgraja „szkólniaków”, naturalnie zawsze bez biletów, taki   był honor. Konduktorzy czasami nawet gonili, ale bardziej na niby, dla   zabawy. Kto by tam miał serce biedniego szkólniaka gnębić.  Styczniowa noc już zapadła kiedy dotarłem do Zwierzyńca. Raz tylko   w ciągu dwóch lat byłem na polskim urlopie ze Świdnika. Wtedy też   przyjechałem w nocy, niewidocznie. [34]  Teraz przyjechałem „legalnie” na całe dziewięć dni. Mamusia nic się   nie zmieniła. Ucieszyła się z przyjazdu, ale nie może ukryć rozterki   duchowej. Do czego to doszło. Syn oficer i komunista... Do tego pilot.   Martwi się bardzo, żebym się nie zabił. Pozostałem tylko ja jeden...   Feliks jej tłumaczy, że serce mi się nie zmieniło, mam takie samo, Polaka   patrioty, ale nie rozwiewa to smutku z jej twarzy.

Koniec:   następny pilot wojskowy.