odc. 08.T.

18.09.1952, czwartek.
Dzisiaj robiliśmy sobie zdjęcia przy samolocie na pamiątkę. Z Pawlikiem mechanikiem i silnikowym Kielochem. Maszynie nawaliła chłodnica. Nie piszę dalej bo zdenerwowała wiadomość, że ta głupia gęś z którą nieopatrznie się wdałem, narobiła jakichś plotek... Opowiadała podobno, że jestem jej narzeczonym i w ogóle. Widać każde z nas inaczej widzi świat...

19.09.1952, piątek.
Od samego rana gęsta mgła. Las jakby rozmazany, smętny jak nasze życie. Zwłaszcza gdy jest mgła i lotów zdaje się nie będzie. Monotonia. Ze służby na loty, z lotów na służbę itd. normalne życie podchorążego. Zachrypnięty głośnik skrzeczącym głosem przypomina, że gdzieś za mgłą i lasem ludzie żyją inaczej.

20.09.1952, sobota.
Wczoraj panika, że mamy zdawać w niedzielę państwowe egzaminy. Wiara rzuciła się do nauki, ale okazało się później, podczas rozkazu, że to tylko końcowe.
Dziś znów pada deszcz i zajęcia teoretyczne. Zapanował na stołówce taki zwyczaj, że ostatni odchodzący od stołu odnosi miski. Wiara pożera teraz z szybkością głodnego lwa. Jest na co popatrzeć. Całe kromki chleba połykają i reszta znika błyskawicznie w gardłach. Przoduje Nogałka, któremu gęba rozciąga się jak krokodylowa paszcza. Najgorzej wychodzi na tym Mundek. Chociaż mało je, to jednak tak wolno, że miski musi wynosić. Jak tak dalej pójdzie - wróży Józek Grasela - to przy stołach będziemy jeść tylko zupę, a resztę na korytarzu.   Kiedy deszcz, to życie robi się takie smętne. Wiadomo z dialektyki, że pogoda ma ogromny wpływ na psychikę człowieka.   Już właściwie sobota bo godzina 1.00. Mam służbę. Za oknem mokra noc i wiatr jak upiór tłukący się po lesie. Zimno. Temperatura poniżej zera, choć to dopiero wrzesień. Czuję jak od dołu ogarnia odrętwienie. Zimno wciska się pod płaszcz, dwie pary koszul, sweter: przenika do ciała. Gęsia skóra i dreszcze. Ale nic to. Za 20 minut zbudzę swego pomocnika i sam pójdę spać. Nadzieja ciepłego łóżka trzyma przy życiu. Jutro niedziela, zobaczymy co nowego. W sobotę jak zwykle mamy masę służb i w koszarach prawie nikt nie śpi.
Dzisiaj machnęliśmy sobie jeszcze kilka dodatkowych zdjęć. Spotkaliśmy na drodze instruktora i z nim też dwa. Widać było, że jest bardzo zadowolony. W ogóle to teraz zupełnie inny, normalny gość. Raz nawet, gdy padał deszcz, zaprosił nas do swego prywatnego mieszkania. Pachniało "mewami" i przy okrągłym stoliku uciął psychologiczną gadkę. Pogadaliśmy sobie. Właściwie to była rozmowa między nim i mną bo: Mundek dorwał się do "mew" i nie wypuszczał z gęby. Palił jeden po drugim, a sztachał się tak mocno aż w gardle mu skrzypiało. Sądził, że pachnącym dymem zagłuszy dosyć nieprzyjemny zapaszek swoich nóg.   Edek majstrował coś w nosie i oglądał z zainteresowaniem ściany, a szczególnie dużo uwagi poświęcał sufitowi. Grześ za to jak to Grześ, patrzył na wszystkich i uśmiechał się swoim kocim uśmiechem.
 "Jureczek" wyciągał z nas nasze uczucia, sposób myślenia, sąd o różnych rzeczach. W ogóle podejście jako uczniów do różnych zjawisk szkolenia. Żartował, że zamierza na ten temat napisać rozprawę. Szkoda, że tylko żartował. Uważam, że jest zdolny, naładowany ambicją jak dynamitem i mogłoby coś z niego jeszcze być. Brak mu chyba tylko wytrwałości, skierowania tej roznoszącej go energii we właściwym i skutecznym celu. Aktualnie idzie po najmniejszej linii oporu i to go zatrzymuje w rozwoju. Karty, kobitki, wódka, to go przyziemia, to go czyni tylko przeciętnym instruktorem - jednym z wielu.   Taki jest mniej więcej rys psychologiczny mego instruktora...

22.09.1952, poniedziałek.
Wczorajsza niedziela zgodnie z planem. Do południa służba, a potem: jesienny, pachnący wilgocią las, pusty, cichy, pełen tylko milczących grzybów. Płaszcz miękko leży na opadłych liściach i ona z burzą jasnych loczków nad czołem. Wszystko się wyjaśniło. Przecież nie mogę zabronić jej kochać. To było straszne jeszcze dziecko. Kochające i dlatego próbowało kreować rzeczywistość o co się oburzałem, że - puszcza plotki. Piękna ale zupełnie niedoświadczona. Halinka.   Mam teraz okres, który można nazwać nieproduktywnym. Nic nad sobą nie pracuję. Na zajęciach też siedzę bo siedzę. Jutro początek egzaminów. Wiara trochę się uczy ale bez przesady. Pogody nie ma, smętne dni. Wszystko to nie nastręcza specjalnych chęci do życia.  Muszę się przed sobą przyznać, że zakręciła mi w głowie. Wszystkie myśli o "dzieciaku". Zobaczymy co dalej.

23.09.1952, wtorek.
Nie ma jeszcze tych egzaminów, ale samopoczucie wiary dziwnie dobre. Józek mówi, że nauka nic nie daje, bo lepszy gram szczęścia niż kilo rozumu. Być może, tylko szkopuł w tym, żeby ten gram mieć. Kto go ma to zdaje się niedługo się okaże. Znowu nie latamy - pogody nie ma.   A jednak lataliśmy. Skończyłem szyki. Taki cyrk odstawiłem, że na metodycznych wszyscy tylko mnie omawiali. Bardzo dziwnie mi poszło, nie mogłem opanować maszyny. Najgorzej denerwuje, że mówią, że to przez moje asostwo, które chcę pokazać, a to nieprawda. Cóż jednak zrobić, jak wytłumaczyć, że człowiek w życiu ma różne chwile. Uważają, że podchorąży to maszyna na którą nic nie działa. Zna zadanie, umie latać wiec już nic nie stoi na przeszkodzie w wykonania lotu. A jednak ten podchorąży jest tylko człowiekiem.   Zdawałem egzamin końcowy dzisiaj z politycznego, też poszedł nie tak jak chciałem. Na pamięć nie umiem się uczyć. Cóż zrobić, takie jest życie.

25.09.1952, czwartek.
Egzaminy w całej pełni. Przeważnie idą dobrze. Najlepiej chyba wypadnie Józek Grasela, który uparcie głosi, że lepszy jest gram szczęścia niż kilo rozumu. Dzień zrobił się pogodny i korzystając z raczej wiosennego niż jesiennego poranka, wypuściliśmy się z Józkiem na jabłka. Ale nic z tego nie wyszło, tyle tylko, że buty ubabraliśmy sobie w roli. Jabłka były otrzęsione.   Jutro zdaje się mają być loty. Może nareszcie skończę program. Zmienili rozkład dnia. Spać idziemy o 10.00, bractwo łazi senne i większość "dobiera" na łóżkach. Wracając z jabłek z Józkiem rozmyślaliśmy jakby to było dobrze postawić kołnierz płaszcza, nacisnąć mocniej kapelusz i pójść przed siebie w nieznaną dal, na spotkanie przygody. Ale cóż, wojsko.
W kantynie teraz sprzedaje taka sobie pani o sarnich oczach, grubym dyferencjale i iłowskim podwoziu. To zierkate stworzenie, nie chce sprzedać nam wina, co naturalnie bardzo nas oburza. Nie mogę patrzeć na tą jaśniejącą, wypudrowną gębę na brudnej, pomarszczonej szyi nie pierwszej młodości. Napisałem odpowiednią uwagę w książce zażaleń, ale czy to pomoże?   Nasz Jurek wykombinował w swoim rudym łebku, żeby co wieczór urządzać prasówkę. Może to i dobre ale szkoda czasu. Och, żeby jak najszybciej zdać egzaminy państwowe. Wylecieć na odrzutowej maszynie i żeby jakiś wróg się trafił. Strącić go, a wtedy byłoby pisania, ale nie teraz.

26.09.1952, piątek.
Dzisiaj nareszcie zakończyliśmy program na Jak -9. Grzesiek, Edek, Mundek i ja. Wszystkim jakoś poszło. Jutro, jak będzie pogoda, to może będziemy zdawać egzaminy państwowe z lotów. Niepewnie trochę się czuję, bo dawno nie latałem do strefy, ale może jakoś pójdzie.

27.09.1952, sobota.
Pomimo pięknej pogody lotów nie mieliśmy. Egzaminy mają być w poniedziałek.

28.09.1952, niedziela.
Wacek - Żużel ma beztroski teraz żywot. Wycofany z latania na myśliwcach, leseruje cały dzień. Wczoraj "zachorował" i znalazł się w Tomaszowie. Popijał z kumplem z Marynarki ale go Błaszczyński [27] Wacek, przegnał. Deszcz pada i zdaje się będzie padał przez cały dzień tak, że niedziela zmarnowana. Grupa na egzaminach wypadła dość względnie.

29.09.1952, poniedziałek.
Wczoraj prawie przez cały dzień typowy, jesienny deszcz. Zebraliśmy się naszą stara wiarą i uderzyliśmy w gadkę, ale cholernie się nudziło. Opatuliwszy się więc w lotne kożuchy, ruszyliśmy na jabłka. Wiatr zacinał deszczem, a my postawiwszy kołnierze kożuchów, z uporem brnęliśmy po kostki w rozmiękłej glinie. Na przodzie zamaszystym krokiem "Ojciec Grasela" z sumiastym wąsem, a za nim ze schowaną w kadłub głową - Marian. Dalej jak prawosławny archirej o długiej głowie, długich rękach i nogach kroczył Nogałka. Przedostatni z wiszącą kapką u nosa Mietek Gumkowski, a zanim ze stukotem zębów z zimna, chudy jak don Kiszot, Szewczyk.   Z trudem dotarliśmy do pierwszych, kilku wiejskich chałup, ale kilka nędznych, odartych z liści i nawet kory drzew, nie zachęcało do próby szukania. Dopiero gdzieś przy dziesiątej chałupie, wyłoniona drogą losowania delegacja, ruszyła na zdobycie jabłek.   W delegacji byłem ja i Nogałka. Na podwórzu, po którym ganiały się świnie z gęsiami, spotkał nas dość okrągły staruszek z nastroszonym wielodniowym zarostem. Tylkośmy powiedzieli dzień dobry, a ten od razu zamachał ręką i zawołał.- Nie beło i nie ma....Nie było co gadać. Popatrzyliśmy tylko na niego jak na jasnowidza i wróciliśmy do naszej gromadki. Tam nastąpił rozłam. Nogałka wrócił do koszar, a my do przodu. Zauważyliśmy potężną gruszę oblepioną małymi, jak orzechy owocami. Poszliśmy z "Ojcem Graselą" w obejście. Z sieni wypłoszyliśmy prosiaka, który chrząkając rył w stercie starych butów. Izba była duża, widna, o białej czystej podłodze. Z pokoiku, czy jak się to nazywa alkierza, dochodziły dźwięki radia. Powitała nas dość korpulentna gospodyni z bujną piersią i lśniącymi bielą zębami. Na ławie pod oknem siedziała wiejska piękność o rudych włosach, pociągłej twarzy i obwisłym biuście. Ubierała w buty małą dziewczynkę. Córkę czy siostrę.  "Ojciec Grasela" pogładził wąsa i zagadał o gruszki. Kobiecina zaraz przyniosła garniec i zaczęła wpychać nam do kieszeni gruszki, jednocześnie namawiając do jedzenia. Usiedliśmy przy stole pojadając. Ruda piękność zmartwiła się, że chyba są bardzo kwaśne, podskoczyłem do niej przekonywać, że są słodkie, a tymczasem "Ojciec Grasela" zagadywał gospodynię o wódkę. Tak ją przygadał, że naprawdę zaczęła żałować, że nie ma. Postawiła by z wielką ochotą, żebyśmy mogli się napić, ale niestety... Ale nie wiadomo jaki by obrót sprawa przybrała, bo obie były bardzo życzliwe, gdyby nie durna, głodna owoców chmara, która bezczelnie podeszła pod okno. A Marian to łeb do szyby i miny zaczął jakieś dziwne stroić. Tak więc musieliśmy przerwać tą zapowiadającą się sielankę. Wracaliśmy w mokrych butach ale zadowoleni. Trochę zawsze przeszliśmy się i niedziela zeszła.
Co prawda nie mamy takich przygód jak w Świdniku czy Lublinie, ale choćby najmniejsze zdarzenia urozmaicają i uprzyjemniają życie. Potem była H. i jak zwykle.(Na płaszczu, na wilgotnych liściach.)

1.10.1952, środa.
Czekamy na egzamin, a tymczasem służba startowa i obijanie się. Przez pół dnia leżę przy literze T, patrzę na błękitne niebo zasnute białymi nitkami babiego lata, a przez drugie łażę i nudzę się. Instruktor Jurek pojechał na urlop, a my... my czekamy na egzamin.   Las coraz barwniejszy ale zarazem coraz bardziej pusty. Dni jakieś smutne pomimo jaśniejącego słońca. Smutek jesieni. Dzisiaj zdaje się opuści ostatecznie nas Wacek Żużel. Nie wiadomo gdzie go losy rzucą. Szkoda chłopaka. Zżyliśmy się. Z naszej grupy we trzech teraz: ja, Mundek i Grzesio obijamy boki, jeden tylko Edek chodzi regularnie z kompanią. My czujemy się jakby wyzwoleni.   Snuje się babie lato. Zaczepia o krzaki z pożółkłymi liśćmi. Coraz wiecej ich na ziemi, stają się ciemne i wydzielają charakterystyczną woń - jesienną woń. Myśli ciężkie, ospałe, ruszają się wolno jak w smole. Czytałem książkę o Wielkiej Narodowej Wojnie. Pięknie tam ludzie walczyli. Nuda dusi mnie i to wszystko.

3.10.1952, piątek.
Wczoraj we trójkę: ja, Szewczyk i Krysa zdaliśmy egzamin państwowy z techniki pilotażu na samolocie JAK-9. Egzaminator - niski, blady kapitan, dość równy chłop. Dowódca eskadry z Wrocławia, Stręk. Wystartowaliśmy i zaraz na 1000m weszliśmy w chmury. Przebiliśmy. Druga warstwa rozpoczynała się ponad 3500m. Między nimi egzaminator odkręcił dwa wiraże i jeden komplet i wylądowaliśmy, przebijając w dół. Lądowanie było paskudne, z ogromnym przelotem, ponieważ wiatr się zmienił i wiał prosto w ogon, ale egzamin zdałem. Grzesiek nie zdążył zdać, bo pogoda zupełnie się popsuła tak, że nawet z kręgu nie mogliśmy zdawać i teraz zaczęło się "życie". Zaraz po egzaminie dali nas na służbę. Ciekawe jak to długo potrwa. Jak ma być tak dalej, to wcale mi się nie podoba.  Pogody znowu nie ma. Zauważyłem, że często piszę o niej ale nic dziwnego, przecież jest ona decydująca w naszym życiu. Od niej zależy tempo szkolenia, więc chyba nic dziwnego... Coraz częściej zaczynamy myśleć o promocji, ale wydaje się taka oddalona, nierealna, że po prostu chyba nigdy nie nastąpi. Ile jeszcze dni, tygodni, miesięcy dzieli nas od niej? Życie książka, dzień jak karta. Odkrywasz, ale nie wiesz co na niej napisane. Jedno tylko znane twierdzenie jak w matematyce ;"My wielbim luby zakątek, skąd żywota początek". I na tym zasadniczo życie się opiera.   Weźmy na przykład Grzesia. Pisuje regularnie do dziewczyny której jeszcze nie miał. Przeżywa we śnie noce miłosne, marzy o tym co mógłby mieć na jawie, czego zresztą jednak sam się boi... Gdy przyjechała do niego i podniecona lasem i nim, zaczęła go namiętnie całować, wsuwając język w usta, chłopak nie wytrzymał i uciekł w krzaki. Teraz żałuje. Obiecuje sobie wziąć odwet przy najbliższej okazji, a na razie pisuje tomami (właściwie to ja się wypisuję) listy i wzdycha.
Nie dostajemy papierosów tylko tytoń w paczkach i bibułkę do kręcenia. Chłopaki kupują na gwałt fajki i zapuszczają wąsy. Mundziora też zapuścił wąs, ale rośnie mu bardzo wąski, tylko w kącikach, tak że jeszcze bardziej upodabnia go do mongoła. Grasela, ten to ma gęsty wąs, ale jakby na głowie rzadziej. Uważamy, że po nas przejdzie do historii sylwetka pilota z fajką i wąsami.   Coraz mniej nici wiąże mnie z cywilem. Koledzy nie piszą, pięknej Wiesi też się znudziło takie jałowe pisanie. Jedna z wielu niespełnionych miłości. Hela co prawda śle gorące, pachnące zmysłowością listy, ale z nią jakby wszystko skończone. Haliny, z którą obecnie spędzam teraz leśne niedziele nie liczę. Bo to dziewczę aczkolwiek urocze, nie jest jeszcze tym które trwalej może mnie zatrzymać. Prawdopodobnie jak zacznę normalne życie, to będę robić znajomości od nowa. To przyjemnie tak mając po swojej stronie dużo atutów, zdobywać życie.   Ostatnia głupia gadka "ojca Graseli": "Nie masz to jak na wsi, chłop babę po dupie klepie i kapustę maści." Bezsensowne to, ale wszyscy się śmieją. Z początku z grzeczności, a potem z przyzwyczajenia. Co się zresztą dziwić?

5.10.1952, niedziela.
Rano dość pogodnie, a teraz pada deszcz. Do południa całym kluczem do wioski. Przyplątał się szczupły, wesoły chłopak, Zenek Kujawa. U kwękającego chłopa, z dość jeszcze młodą żoną, kupiliśmy półtora litra wódki. Pomiędzy krzaczkami pachnącymi żywicą, siedząc na grubym mchu wypiliśmy, zagryzając obficie cebulą z solą i razowcem. Mundzio i Grzesiek zalali się w sztok. Dla nich wystarczyło, ale nie dla Graseli. Ten ku naszemu zdumieniu wyciągnął drugą, ukrytą butelkę, odgarnął wąsy, przechylił i wlał w siebie jak w studnię. Chudzik zrobił sześcienne oczy i chciał na gwałt grzybów szukać. Marianowi jak zwykle sczerwieniał i wydłużył się nos, a Zenek Kujawa, przezywany "kryzysem" opowiadał warszawskie kawały tak, że wiara już podochocona boki zrywała.   Później z ledwością doszliśmy na stołówkę, gdzie zjadłem chyba dwie porcje obiadu. Po południu wyłączyłem się z towarzystwa, bo miała przyjść Halina, ale nie przyszła. Czekałem i było trochę głupio. Dla mnie nie ma ona żadnego znaczenia, ale zawsze głupio. Czekasz, a nie przychodzi. Przyjechał zespół. Grono niewiast o obfitych dyferencjałach i stromych piersiach. Tłuste łydki zachęcały żeby sięgnąć, pachniały rują. Wiara tańczyła z nimi na zabój. Nogałka obłapiał taką grubszą, wcisniętą w ciasny stanik i żółte, czyściutkie, świeżo wyprane majtki pod długą spódnicą. Trzymał za pulchny tyłek aż babinie nogi się plątały. Uśmiechała się do niego miłośnie, a usta miała zaślinione z emocji. Zenek Kujawa to cały prawie się schował w obfite kształty dziewoi i nie krępując się zbytnio w takt samby ruszali się kącie, aż opadli z sił.

8.10.1952, środa.
Dzisiaj zdaliśmy egzaminy państwowe z kręgu i ostatecznie skończyliśmy z lotami w szkole. Mundziora dostał, zresztą zupełnie słusznie, dwie piątki. Edek Szewczyk jedną z kręgu, my z Grzesiem po dwie czwórki. Czujemy się trochę pokrzywdzeni, żeby był instruktor i lepsza pogoda, to by było inaczej. Instruktor zaraz po skończeniu przez nas programu wyjechał na urlop, zostawiając pod opieką nowego dowódcy klucza por. Romualda Czajkowskiego. Poza tym życie normalnie. Józkowi wąsy rosną, Mundkowi linieją. W niedzielę z Mundkiem patrol. Poszliśmy na jabłka i przytargaliśmy cały wór. Teraz cała ferajna obżera się, aż trzeszczą brzuchy, a do ustępu kolejka.

9.10.1952, czwartek.
Dzisiaj panika, że nasza "szóstka", która  zdała egzaminy wyjeżdża jutro do Radomia. Ale zdaje się to tylko panika, bo już 18.00, a nic oficjalnie nie wiemy. Ruch u nas jak cholera. Zjechały się różne komisje które szukają nieporządków i co najgorsze, niestety, je znajdują. Nigdzie chyba nie pojedziemy. Znów powrócą służby, praca na sprzęcie, odpadła tylko najbardziej atrakcyjna część dnia - loty. Dzień jakoś dziwnie się dłuży. Czepiają się mnie, że podiwaniłem im okulary. A po co kiedy mam swoje, robić sobie kłopot. Głupi ludzie.

11.10.1952, sobota.
Panika się nie sprawdziła. Siedzimy nadal w baraku i chodzimy na służby. Sobota, mycie podłóg. Robimy to systemem pokładowym. Leje się wodę z węża i ściąga wycieraczką. Nadmiar spływa pod podłogę nawilżając las. Józek dodatkowo ściąga klosze z lamp i polewa te miejsca, gdzie wąż nie sięga.
Jutro marsze jesienne, a ja dostałem list wg. którego mamy z Józkiem pewien plan. Józek już przestał być "ojcem Graselą", zgolił wąsy, a powrócił do wcielenia ludowego poety.

12.10.1952, niedziela.
Najpierw były marsze na 10 km i trochę zmachaliśmy się. Potem przyjechała Halina z drugą. Poszliśmy razem z Józkiem, a teraz... rozliczamy się. Jutro wyjeżdżamy. Nareszcie. Co nas czeka nie wiadomo, ale zawsze coś innego. Przed nami mglista, jesienna noc, a za nami siedem miesięcy intensywnego szkolenia. Zostawimy "obsmele", służby itp. uciążliwe czynności. Przed nami nowe życie. Szkoda, że jedziemy tylko w sześciu, reszta nie zdążyła z programem...

13.10.1952, poniedziałek.
A więc dzisiaj spełniło się nasze oczekiwanie. Dokładnie w samo południe o 12.00 opuściliśmy nasz szanowny Tomaszów. Żegnał nas Wilhelm (oficer piechoty do regulaminów i dyscypliny) i pusty, zasnuty deszczem las. Jechaliśmy szybko. Wiatr chlastał zimnem twarze, błoto pryskało spod kół. Dzisiaj już na nowym miejscu. Podróż pociągiem bez specjalnych wrażeń. Drzemaliśmy. Jedynie Grzesio uparcie atakował szatynkę, która usiadła w naszym przedziale. W Radomiu pogoda bez zmian, deszcz jak z cebra. Topimy się w błocie. Mówią, że 16 bm. może być promocja. Na razie śpimy w wartowniczej. Jutro mają zakwaterować u podchorążych. Szczegóły później.

DO 9