-
-
-

-
Chciałem być pilotem myliwskim.
-
Odc.02k
Wszystko w tych starych budynkach mi się podoba. Być może
byłoby inaczej gdybym mieszkał na co dzień. Izba szeroka, niska, z dwoma
oknami. Jedno średniej wielkości drugie niewielkie, ale oba za małe by
wypędzić półmrok jaki w niej stale panuje. Mnie się on podoba, nadaje tajemniczości
kątom. Zamiast podłogi polepa, też mi się podoba, idzie od niej chłód szczególnie
przyjemny w letnie upały. Pod oknem stół o sczerniałym ze starości blacie.
Liczne na nim drobne kreski to ślady krajania tytoniu do skrętów. Tytoń
Virginia, jasno brązowy, bardzo dobrze rósł na żyznym lessie i do późnej
zimy ściany domów obwieszone były suszącymi się liśćmi. W miarę potrzeby
zrywało się z drutu kilka, odpowiednio zwijało i kroiło specjalnie ostrzonym
nożem w drobne ścinki. Potem ścinki do wyprawionego zwierzęcego pęcherza
służącego za woreczek, jeszcze tylko bibułka i można było robić papierosa.
Opierając się na blacie stołu - można obserwować wszystkich przechodzących
ulicą Tomaszowską. Co prawda przez nisko położone nad ziemią okno widać
tylko nogi, ale stanowi to szczególną atrakcję, po butach odgadnąć idącą
osobę, zwłaszcza w niedzielę, kiedy z kościoła po sumie wracają do domów
okoliczni znajomi i krewni.
Ściany z grubych belek stawiane na "zrąb", utkane mchem, a pod nimi
najważniejsze w izbie meble, trzy sofki. Duże drewniane "kanapy" z wysuwanymi
na noc szufladami wyścielonymi słomą, służą zamiast łóżek do spania, a
w dzień po złożeniu, w charakterze ławy do siedzenia. Dzięki pomysłowi
z wysuwaną skrzynią, każda z nich służy do spania dwom osobom. I tak na
jednej śpią rodzice, na drugiej bliźniacy, a na trzeciej Józek z Milkiem
i chyba jest to jedyny sposób na zamienienie izby w sypialnię dla całej
rodziny.
Drugie okienko, w bocznej ścianie, wychodzi na ogród i dom Karola
Jachymka, ojca Tośka i naszego gospodarza. Dom był raczej drewnianym domkiem
z dwoma jednopokojowymi mieszkaniami z kuchniami rozdzielonymi sienią.
Jedno z nich wynajmowali rodzice, a w drugim mieszkał gospodarz z
wysoką, chudą żoną Marynią, Tośkiem i dwiema córkami: piękną, malującą
się już i pachnącą miastem - Milą i dorastającą, chudą - Gabrysią.
Centralną pozycję w izbie Olszeszczaków zajmował piec. Teraz
nazwano by go kompleksowy lub wieloczynnościowy, tyle funkcji spełniał.
Było to bowiem połączenie fajerkowej kuchni do gotowania, dochówki do przechowywania
ciepłego, oraz głębokiego pieca do pieczenia do chleba. W nim to co sobotę
pani Oliska piekła chleb na cały tydzień, co było wydarzeniem rodzinnym.
W sobotę więc jeśli został z poprzedniego tygodnia, dojadano sczerstwiały
i z niecierpliwością czekano na świeży. Chleb piekł się jednak ponad cztery
godziny i żeby zaspokoić głodne gęby, pani Oliska na wygarniętych z pieca,
żarzących się jeszcze węglach, piekła placki z białej mąki, podpłomyki.
Dla mnie dopiero to była wielka frajda. Zawczasu już pilnowałem tego pieczenia
podpłomyków i nie pomagały przekonywania mamusi, że "nie wypada". Placki
były chrupiące pachnące piecowym gorącem. Nie zastanawiałem się wówczas,
że dla mnie to był przysmak przez swoją rzadkość. Takie placki tylko u
Oliskich jadłem. Zaś dla Olszeszczaków zastępowały niejednokrotnie całodzienne
pożywienie... Tłumaczyła mi to mamusia starając powstrzymać
moje zapędy, ale zawsze ją przechytrzyłem i zostawiając chrupiące kajzerki
z masłem, lub cały obiad: pomidorową z ryżem na mięsie, czy cielęcinę z
marchewką, biegłem do Oliskich. Kaprys najedzonego jedynaka. Nie wiedziałem,
że już w niedalekiej przyszłości takie jedzenie będzie tylko w sferze marzeń.
U Oliskich wszystko mi smakowało. Mama mi tłumaczyła, że jedząc
u nich
staję się siódmą, obciążającą trzymorgowe skromne gospodarstwo,
gębą. Ale ona sobie mówiła, a ja nie mogłem się powstrzymać. Zajadałem
się nie tylko podpłomykami, ale i niedzielnymi pierogami z serem czy nawet
z kaszą(!), w domu tak nielubianą. Wszystko co jedli bardzo mi smakowało.
Pierogi jadło się ze specjalnym ceremoniałem. Pani Oliska stawiała
na stole potężną misę załadowaną z czubem parującymi, świeżo wyjętymi z
wody pierogami, a przed każdym żelazną rynienkę z tłuszczem lub śmietaną.
I każdy z siedzących wokół misy po kolei brał w rękę pieroga, po czym powoli
maczając go w rynience zjadał. Należało czynić to wolno i nobliwie. Nie
okazywać, że kiszki skręcają się z głodu. Były jeszcze i placki na płycie...
Mama nie mogła zrozumieć.
- Dziecinko, zlituj się, co tobie tak u państwa Oliskich smakuje,
woda z mąką?- użalała się. A mnie tak tam ciągnęło, że chętnie zamieniłbym
te cielęcinki i mielone na zwyczajny placek na wodzie, byle u Oliskich.
Piec posiadał jeszcze obszerną wnękę. Rozległą, podgrzewaną, glinianą płytę,
na której, jak później widziałem na wsiach, wygrzewały się babcie lub dziadki.
U Oliskich na piec chodziły tylko koty lub my dla zabawy. Potem po latach
nieraz tęskniłem za takim piecem. Przypominał mi się szczególnie, kiedy
w niedogrzanej betonowej szufladzie w wilgotne, zimne noce, reumatyzm rwał
stawy jak kat kleszczami...
Kotów było trzy, ogromne burasy. Zjawiały się regularnie przy
wieczornym udoju po swoją porcję mleka i potem zazwyczaj znikały na całe
noce, by powrócić, szczególnie gdy dzień był drżysty i chłodny, na piec.
Dwa psy: ogromny kundel Oliskich mieszkający w budzie na podwórzu, i jego
wierny towarzysz, nasz Misiek, traktowały je jako swoje. Nie goniły ich,
nawet nie szczekały, a koty odnosiły się do nich równie obojętnie. Pod
okienkiem wychodzącym na Karolowe, stała maszyna do szycia. Ten na ówczesne
czasy super nowoczesny wytwór fabryki pana Singera, lśniący niklem i lakierem
pod mahoniowym blatem, wyglądał w izbie trochę jak róża przy kożuchu. Podłoga
z gliny, ściany z belek utkanych mchem, a tu takie cudo techniki. Do tego
jeszcze w wilgotne dni, kiedy polepa robiła się miękka, maszyna pod własnym
ciężarem zapadała się i trzeba było potem dziury wyciśnięte metalowymi
nogami zalepiać gliną. Wydawać by się mogło, że ktoś kto ją kupił upadł
na głowę, wydając tyle pieniędzy uzyskiwanych nadludzkim wysiłkiem, ale
był by to osąd powierzchowny, bo właśnie budowa stodoły, a potem kupno
maszyny świadczyły o mądrym gospodarowaniu państwa Oliskich. Maszyna bowiem
ubierała całą rodzinę.
Dwa razy do roku, jesienią i wiosną, "z góry", z miasta, po
skarpie schodził Moisio. W długim, wytartym, czarnym chałacie, i w przetłuszczonej,
okrągłej, z maleńkim daszkiem, jarmułce, Żyd krawiec. Siadał przy maszynie,
chował brodę w czarną kamizelkę, żeby nie przeszkadzała, i szył, nicował,
przerabiał stare ubrania dopóty, aż wszyscy a szczególnie chłopcy mieli
znowu w czym chodzić, zimą lub latem. Potem brał miarkę zboża lub kartofli
i przygarbiony, wlókł się krokiem wiecznego wędrowca na "górę", do miasta.
Był bardzo bojaźliwym i milczącym Żydem, i wydawało się, że wybranie się
z "miasta" na ulicę Tomaszowską, było szczytem jego odwagi na jaką mógł
się zdobyć dopingowany biedą. Państwo Oliscy traktowali go łagodnie
i po ludzku, czego nie można powiedzieć o naszej bandzie. Młodość jest
okrutna, a szczególnie gdy spotka kogoś słabszego, albo gdy tak się jej
wydaje. Nieraz więc wieczorem straszyliśmy Mośka, wołając że diabeł nadchodzi
i zbliża się sądny dzień. Mosiek wtedy kiwał głową jak w bożnicy i powiewając
długimi pejsami pokrzykiwał:
- Aj waj, aj waj, co wy bluźnicie, Pan Bóg was skarze. Oj, co uni
robią, gewałt...
Taki okrzyk, wywoływał z domu pana Bronisława z pasem w ręku, a
że w nogach był dobry, trudno było uciec i czasem po plecach rzemieniem
jak ogniem przejechał.
Moisiego nie lubiły psy. Burek, potężne ale o dobrym sercu psisko, zazwyczaj
przyjaźnie, czy ktoś chciał czy nie, liżący napotkanego wielkim jęzorem
po twarzy, Moisiego nie znosił. Warczał, odsłaniał kły, a wzrok miał taki,
że Moisie ze strachu nie mógł się powstrzymać:
- Uj, Bronisławie, czego to bydle ode mnie chce? Uj, Bronisławie,
un mnie zje i co będzie moja Ryfka robiła, i cała rodzina? Dacie wy im
jeść?
Wszyscy traktowali to jako żart, ale w oczach Moisiego widać było
prawdziwe przerażenie. Trudno nam było to zrozumieć i śmieliśmy się z niego,
bo w Burku widzieliśmy tylko potężnego towarzysza zabaw, i nigdy by nam
do głowy nie przyszło, że może naprawdę ugryźć.
Najbardziej jednak nie lubił Moisiego Misiek. Misiek zaczepiał zresztą
nie tylko jego, ale i innych Żydów, i stare baby. Misiek był mieszańcem
szpica i foksteriera, biały w brązowe plamki, z brązowymi oczami i noskiem.
Poprzednika jego, Mopsika przejechał samochód, a że pies zawsze był w domu
mama prosiła ojca:
- Niuśku, bardzo proszę o małego, pokojowego.
Przywiózł więc tata skądś małego szczeniaka "takiego samego jak
Mopsik" i nazwaliśmy go Misiek. Misiek wyrósł jednak na dwa razy większego
niż Mopsik i okazał się rasy bliższej mieszkańcom podwórkowych bud niż
chowanym na pokojach. I chociaż ojciec starał się dopatrzyć w nim cech,
zależnie od humoru i okoliczności: psa myśliwskiego, obronnego, pokojowego
itp. pozostawał rasowym kundlem. W jednym był jednak oryginalny, prawie
nie szczekał. W milczeniu podkradał się do ofiary i chwytał za spódnicę
czy chałat przez zaskoczenie wzbudzając podwójny strach. Do tego odznaczał
się, powiedzielibyśmy po ludzku, niezwykłą odwagą, nieustraszonym sercem.
Gdy chwycił to przestawał tarmosić dopiero wtedy, kiedy delikwent pozostawiając
mu w zębach urwany kawałek materiału, wiał co sił w nogach. Misiek stał
wtedy jeszcze przez chwilę ze szmatą w pysku, patrząc za uciekającym, jak
by się namyślał, czy już przestać czy jeszcze pogonić, po czym wypluwał
szmatę, szeroko ziewał i oblizując się, jak po kiełbasie, biegł do mnie
machając ogonem jak pióropuszem wojennym, oczekując nagrody. Oficjalnie,
gdy na nas patrzono, albo szykowała się wielka granda, pomstowałem na niego,
machałem kijem, ale obaj wiedzieliśmy, że to tylko udawanie i potem kiedy
byliśmy sami nagradzałem "za odwagę".
Raz jednak Misiek przebrał miarę. Staliśmy w letni wieczór
na podwórku Oliskich, kiedy właśnie wchodził Moisie. A ten, niespodziewanie,
przy wszystkich, jak nie capnie Moisia za chałat, jak nie szarpnie, urwał
od pasa. Chałat pewno też był zetlały ze starości i Misiek nie musiał mocno
ciągnąć ale fakt faktem, Żyd został bez chałata. Zeźlili się wszyscy i
kiedy Misiek czując że przeholował czmychnął do sadu, tylko jeden Burek
z aprobatą machając ogonem pobiegł za nim w podskokach pełnych uznania.
Tym razem bez porządnego lania się nie obeszło. Mama nie mogła mu darować
całych dwóch złotych, które za chałat musiała zapłacić Żydowi.
U brata pana Oliskiego, Władysława, trzy córki. Śmieją się,
że celownik źle nastawił i co strzeli, to dziura - odwrotnie niż Bronisław.
W jednej z nich Jance, zakochałem się. Widziałem na filmie - pierwszym
dźwiękowym - "Młody Las" miłość gimnazjalisty do Marii Bogdy i ta aktorka
zawładnęła moim sercem, ale to tylko marzenia - podświadome pragnienie
kobiety. A Janka smagła, szczupła, o puszystych, kręconych trochę z murzyńska
włosach dziewczynka, jest moją wybraną na życie. Moją najmilszą na świecie.
Naturalnie nic o tym nie wie i nawet się nie domyśla, co do niej czuję...
Nie mam odwagi ani okazji jej tego powiedzieć bo z dziewczynami, chociaż
to siostry kolegów, mało się bawimy. Najlepsza zabawa jest wieczorem,
po obrządku, a ja wtedy już muszę być w domu. Raz, kiedy udało mi się wieczorem
zostać dłużej na dworze, spotkałem Jankę. Przyszła po coś do stryja z Lutką
Wiśniewską, nierozłączną koleżanką i zobaczywszy mnie zatrzymały się przy
furtce. Serce mi załomotało, ale one tylko popatrzyły na mnie i zaczęły
chichotać do siebie. Staję przy nich w milczeniu, zdrętwiały z wrażenia,
one jednak dalej nie zwracają na mnie uwagi. Szepczą coś między sobą, czego
nie mogę dosłyszeć i co chwila się śmieją. Machinalnie, jak by kierowała
mną jakaś obca siła, wyciągam rękę do grubych, spiętych srebrnym księżycem,
puszystych włosów Janki. Ta odskakuje z piskiem, a przecież chciałem tylko
dotknąć, i jak by dopiero mnie zauważyły, ale zachowanie ich było nie takie
jak sobie wymarzyłem: - A to ty, o tej porze jeszcze nie w domu? - wykrzywiają
się drwiąco.- Idź do domu, biegiem. Mamusia cię wołała, nie słyszałeś?
Zbyszeczkuuuu, Zbyszeczkuuuu - zawodzi Lutka.
- Spiesz się, bo pas będzie w robocie, Zbyszeczku - zjadliwie dorzuca
Janka.
Z bólem upokorzenia, czerwony ze wstydu, umykam w milczeniu. Jak
ona może, ta którą tak kocham, być taką niedobrą dla mnie. Dlaczego jej
się nie podobam? Dlaczego taka okrutna - jęczę w duchu, myjąc nogi w zimnej
wodzie. Najbardziej kłuje w serce to drwiące w jej ustach - Zbyszeczku...
Nikt tak tutaj nie woła dzieci jak mnie moja mama. Twarde życie
nie sprzyja pieszczotom na co dzień. Zresztą na wsi nie jest zwyczajne,
żeby zwracać się inaczej, czulej, niż jest napisane w kalendarzu.
Ale nie tylko "Zbyszeczku " mojej mamy było niejednokrotnie powodem
do kpin i docinków. Były jeszcze spodnie. Chłopcy w moim wieku, nosili
spodnie z nogawkami za kolana. Po wojnie taki fason demonstrowała sowiecka
drużyna piłkarska Dynamo, skąd przez jakiś czas funkcjonowała nazwa sportowych
spodenek "dynamówki", jako określenie wyjątkowo szpetnych. A mama szyła
mi spodenki z nogawkami kończącymi się wysoko ponad kolanami co w tej okolicy
było ewenementem, niespotykaną dziwnością. Bywało, że nawet baby w kościele
złowrogo spoglądały na moje dość grube uda, mamrocząc coś pod nosem, i
chyba nie były to modlitwy. Ale najbardziej dokuczali chłopaki, drwili
i wyśmiewali przy każdej okazji. Bardzo to przeżywałem, a że nie widziałem
nikogo podobnie ubranego, w końcu zacząłem w duchu zgadzać się z nimi,
że jestem głupio ubrany i gorąco prosiłem mamę by podłużyła nogawki. Mama
jednak uważała, że tak ładniej, zdrowiej i po miejsku, przecież ja nie
jestem wiejskim chłopcem... Musiałem cierpieć... W końcu przyzwyczajono
się do tych moich spodenek i dano mi spokój. Właściwie, nie ma co się im
dziwić. Żyli w zamkniętej enklawie, cały ich świat ograniczał się do osady,
a trzeba pamiętać, że nie było telewizji, nawet radia i kina, więc życie
rozwijało się według wzorów sprzed lat, nie ulegając specjalnym zmianom.
Gdyby jeszcze takie spodenki nosił jaki panicz ze dworu, syn bogacza, to
uważano by za normalne, ale żeby taki chłopak jak ja, ani to z chłopów,
ani z panów... Byłem świadkiem podobnej reakcji mieszkańców Taszkentu podczas
wycieczki do ZSSR w 1979 roku. W upał około czterdziestu stopni jeden z
naszej wycieczki wyszedł z hotelu na ulicę w krótkich spodenkach. Natychmiast
wokół niego zebrał się tłum mieszkańców. Miejscowi, zakuci w ciemne garnitury
i krawaty, pokazywali palcami na spodenki, pluli i niedwuznacznie wygrażali
pięściami. Robiło się groźnie i jedynie odwaga pozostałych uczestników
, w długich spodniach ocaliła "eleganta" . Potem do końca pobytu, nikt
w nawet największy upał nie zakładał krótkich spodni.
Zmartwiony drwinami Janki długo leżę nie mogąc zasnąć. Jestem
sam. Mama widać wyszła naprzeciw ojcu, a wokół cisza. Księżyc gładzi łagodnym
blaskiem niklowe poręcze łóżka, daleki rechot żab odwraca myśli od doznanej
przykrości i wydaje mi się, że jestem na wojnie. Zostaję bohaterem i wracam
do Komarowa w sławie i chwale. Nikt się tego po mnie nie spodziewał, a
szczególnie Janka. Wszyscy patrzą więc z podziwem, wokół westchnienia zachwytu,
a Janka wyznaje mi miłość. Lecz ja na przekór sobie, z cierpieniem w duszy,
mówię że za późno, już jej nie kocham. Ona płacze, klęka, prosi...
Jestem jednak nieugięty. Honor nie pozwala... A może wszystko będzie
inaczej? Może jutro Jance się spodobam? Jakie by to było szczęście dotknąć
jej włosów, pogładzić po ręce... Robi mi się gorąco i jakoś dziwnie. Sam
sobie nie zdaję z tego sprawy, ale coś nieznanego, tajemniczego, przywołuje
filmową Bogdę. Okrągła blondynka tuli się do mnie, dotyka, uda same się
poruszają, tak przyjemnie, jeszcze, jeszcze, nie rozumiem tego co się ze
mną dzieje... Janka ulatuje gdzieś, w rejony zastrzeżone dla aniołów, a
wyobraźnia podsuwa jej starszą siostrę, Jadźkę o której opowiadał Toniek,
że ją podejrzał... Stała wtedy na drabinie i nadawała na górkę siano.
- Mówię wam chłopaki - chwalił się podniecony - jak ojcowa czapka,
ogromniasta i cała czarnymi kłakami zarośnięta.
Wiem że zmyślał, ale nie mogę zasnąć. Bogda też się gdzieś ulatnia,
a w wyobraźni widzę wypięty tyłek Jadźki, jak nachyla się po snopki. Tosiek
może bujać, ale nie mnie. Ja widziałem dokładnie co ma dziewczyna. Kiedy
zacząłem chodzić do szkoły w drugiej klasie - mama uważała, że jestem najzdolniejszym
dzieckiem na świecie i szkoda czasu na pierwszą - spodobałem się "pannie"
z czwartej, Zdzisi. Wyprowadziła mnie w żyto, położyła się na wznak i podciągnęła
sukieneczkę aż pod brodę. A kiedy przyrzekłem, że nikomu nie powiem, odchyliła
szeroką nogawkę majteczek i pokazała paluszkiem różową bruzdkę, ujętą w
trójkącik zmarszczek. Że to właśnie jest to, i tu należy włożyć itd...
Ale gładziutkie było jak u lalki, nawet wydawało mi się, że czuję zapach
ebonitu. Najmniejszego włoska. Włosy tam ? - gładzę się po gołym brzuchu,
fuj, przenika wstręt, to niemożliwe. Zresztą to się wkłada w to, to jakże
by można, gdyby włosy... Tosiek lubi się przechwalać... Tak gładziutko
jest przyjemnie... O tak, brzuszek Zdzisi. Pełen nieznanego napięcia, dręczącego
niepokoju, nieświadomie przewracam się z boku na bok. Z boku na bok...
Szorstkie lniane prześcieradło wydaje się delikatnym aksamitem, gładzi
rozgorączkowane ciało, sprawia przyjemność... Zapominam o wszystkim. O
przestrogach księdza, o obrazku w jakiejś książce, z którego młody człowiek
patrzył smutnymi, krowimi, podkrążonymi oczami. Twarz pofałdowana zmarszczkami
jak u starca, a podpis głosił że to onanista, i kończył się przestrogą,
że i ty będziesz tak wyglądał... Nie widziałem co to oznacza, ale czułem,
że tak wyglądają ci co się bawią... Ja jednak teraz nie pamiętam o niczym.
Przede mną tylko szeroka, uśmiechająca się twarz pięknej Bogdy, która tuli
i obejmuje... Och jak przyjemnie obejmuje...
Rano budzi słońce i szaleńczy świergot ptaków. Piękna czerwcowa
pogoda. Radośnie rozluźniony, bez śladu emocji przeżywanych wieczorem,
sięgam po nocnik. Jeszcze jeden atrybut "inności". Wszyscy chodzą do
komórek drewnianych lub po prostu za stodołę i ja mógłbym też, ale ścieżki
pełne chłodnej, porannej rosy, a ciało jeszcze senne, ciepłe... Stoję
więc bosymi nogami na czerwono wypastowanej podłodze i siusiam. Potem
chyłkiem, żeby nikt nie zauważył, bo by się śmieli, wylewam na śmietnik.
Liczę dni do wakacji, tego rozkosznego nic nie robienia i cieszę się, że
tu jesteśmy.
Pamięć mojego istnienia sięga Stolina nad Horyniem na Polesiu.
Na dawnym zdjęciu siedzę na drewnianym koniu w ułańskim czako i z szabelką
u pasa, a obok dwa grube drewniane pale. Chroniły one bramę przy
wjeździe wozów. Pamiętam radość gdy po jakimś czasie udało mi się
na nie wdrapać. Tato wtedy powiedział - no to osiągnąłeś szczyt,
a teraz pojedziemy zdobywać inne. Cieszył się, że go przenoszą w
spokojniejsze miejsce. Miał już dość walk z bojówkami komunistycznymi,
nasyłanymi przez Sowietów. Przeprowadziliśmy się do Garwolina. Tu
poszedłem do szkoły, od razu do drugiej klasy i tutaj tato postawił
domek. Drewniany, dwupokojowy, ze spiżarką i strychem. Z ulgą wyprowadziliśmy
się z murowańca, siedliska reumatyzmu - jak mówił tato. Nie długo
jednak w naszym zdrowym domku pomieszkaliśmy. Garwolin w tym czasie
wraz z powiatem, z województwa lubelskiego przyłączono do warszawskiego,
a że wojewoda lubelski chciał mieć tatę u siebie przeniósł go do
Żelechowa. Pamiętam drewniane chodniki na ulicach, banany (5 gr. sztuka
?) w budce po drodze do szkoły, Lilkę, ze starej porośniętej mchem
kamienicy, którą pocałowałem w policzek i Ludka, demonstrującego
niezrozumiałe dla mnie sceny z sypialni rodziców.
Potem tato został komendantem posterunku w Górznie, dużej
wiosce pod Lublinem. W Górznie mieszkaliśmy początkowo w biurze gminy.
Spaliśmy na stołach i jakoś tak kwaśno śmierdziało. Myślałem, że
to taki biurowy zapach, ale później kiedy dostaliśmy mieszkanie,
mama powiedziała, że to tak śmierdziały pluskwy. W Górznie
poszczęściło mi się. Na loterii fantowej tak zakręciłem kołem szczęścia,
że piórko koła zatrzymało się na niewielkim, ale dobrze zbudowanym
szczeniaku. Jego gruby łeb i łapy zapowiadały potężnego zwierzaka
i świadczyły o czystości rasy którą powszechnie nazywa się kundel.
Bardzo go polubiłem, a że był czarny jak węgiel, nazwałem Żuczek.
Miał zaledwie trzy miesiące, ale był już taki sprytny że pierwszej nocy,
w komórce w której został zamknięty, zadusił wszystkie siedzące tam
cztery kury. Jak to zrobił, nikt nie umiał wytłumaczyć. Kury siedziały
na grzędach, a szczeniak dosięgał tylko najniższej. Trzeba by przeprowadzić
eksperyment, ale kur było szkoda. Sposób więc w jaki zadusił pozostał
tajemnicą - Żuczka. Pamiętam też majówkę. Na dużej leśnej polanie sadzawka,
a na niej łódki. Orkiestra, i ktoś śpiewał "...ach jak przyjemnie,
kołysać się wśród fal ...". Tę piosenkę zapamiętałem na całe życie. Jakiś
wiejski osiłek upił się i szukał zwady. Wtedy tato jakimś chwytem
"policyjnym "go przewrócił, położył na furmankę i kazał odwieść do domu.
Zobaczyłem wówczas jaki tato jest silny. Z Górzna tatę przeniesiono do
Sosnowicy Dużej też wsi, tylko w powiecie lubartowskim. Był to dla
niego, jak mówił, odpoczynek. Przez trzy miesiące zdarzyła się tylko
jedna kradzież. Jakiś włóczęga z głodu ukradł kurę, którą upiekł
na ognisku w lesie i zjadł. Najedzony zasnął i tak znaleziono go
na polance. Spokojni ludzie, spokojna wieś. Jedynym zajęciem którym zajmują
się w wolnym czasie to siatkówka. Grają wszyscy, nauczyciele, rolnicy,
młodzi, starzy, i ojciec z cichą nadzieją, że schudnie. Do Sosnowicy
prowadziła tylko jedna droga, po wysokiej grobli pośród stawów i
bagien. Sama wieś zaś położona była na niewielkim wzgórzu jak by
piaszczystej wyspie, porośniętej dorodnymi sosnami - i stąd chyba nazwa.
Wieczorem chodziliśmy na spacer na groblę, posłuchać błotnych ptaków. Tato
potrafił poznać po śpiewie prawie każdego. Uczyłem się od niego, ale potem
zapomniałem. Jedynie buczenie bąka, bardzo rzadkiego ptaka gnieżdżącego
się tylko na bagnach, zapamiętałem na całe życie.
No i w końcu zwolniło się miejsce dla taty w Komarowie.
- Osada, prawie miasto, stanowisko samodzielne, ważne, a że i czasy
idą niespokojne, dobrze w zaciszu przeczekać - powtarzał mamie argumenty
komendanta wojewódzkiego zadowolony tato.
Wiosna i rok szkolny już się kończyły i kiedy przyjechaliśmy,
do wakacji pozostało tylko półtora miesiąca. Komarów bardziej
podoba mi się od Żelechowa. Niewielki ale za to przytulny i bardziej
urozmaicony. Wystarczająco duży, żeby zawsze odkryć coś nieznanego,
a jednocześnie na tyle mały, że bez obawy zabłądzenia z każdego miejsca
jednym tchem można przebiec do domu w piętnaście minut. Co szczególnie
ważne gdy chodzą gadki, że Żydzi łapią na macę. Pagórki i doliny, dawne
wąwozy rozmyte wiosennymi roztopami, dzielą osadę na: "Miasto", "Przedmieście",
"Podgórze" i ulicę Tomaszowską, przy której właśnie mieszkamy. A
w okolicy rozległe łąki i lasy, północny skraj Roztocza Lwowsko-Tomaszowskiego.
- Zobaczycie - mówi do mnie z mamą tata - jakie piękne to Roztocze.
Z górkami, wąwozami, lasami. Wąwozy głębokie. Słońce do dna nie dochodzi.
A na dnie droga. Wąska. Gdy się wjedzie to już nie zawróci, w górę
nie wyjdzie bo ściany porośnięte kolczastą tarniną, tylko jeden kierunek
- do przodu. A w wąwozie straszno. Na dnie ciemno, w rozjeżdżonej
grząskiej glinie kałuże, a w nich roje bąków i much tylko czekają,
aż im koń zapachnie. Konie boją się. Już przed wjazdem w taki wąwóz
podnoszą ogony, chrapią i strzygą uszami, jak by tam nie tylko bąki
ale złe siedziało.
Tato mówi, że tu ziemie lessowe, jak ukraiński czarnoziem, buraki
i pszenica same rosną. Ludzie nawet na trzech hektarach nie głodują.
Taka ziemia wydajna. I jeszcze ważne, Komarów objęty jest COP-em.
[Centralny Okręg Przemysłowy]. A COP to wielka przyszłość zarówno
tego terenu jak i całej Polski - mówi zadowolony ojciec. I
do zupełnego szczęścia brakuje mu tylko wody. Wody z rybami.
Pod Komarowem są łąki torfowe, słynne bitwą w 1920 r. na których, w
kanałach po wykopanym torfie, można się nawet kapać, ale ryb mnie ma. Zresztą
i kąpiel raczej problematyczna. Woda w kanałach szybko się mąci.
Wystarczy niewielki ruch by zamieniała się w kleistą torfową brachę. Po
wyjściu ciało w czarne smugi jak u Papuasa. Koszuli lepiej nie zakładać.
Ale gdy ma się dziesięć lat, nie zwraca się na to uwagi, można i bez
koszuli do domu lecieć. I nic dziwnego, że pływać nikt nie umie. Pływać
tak naprawdę, z zanurzoną głową i oddychaniem pod wodą, nikt nie próbuje.
W dziesięciometrowym kanale wystarczy pochlapać trochę rękami "po piesku".
Najbliższą rzeką, a raczej rzeczką, w której coś pływało oprócz
żab była Tuczawa pod Tyszowcami. Dwadzieścia kilometrów szosą, na wschód
od Komarowa. Tyszowce, słynne niegdyś w czasach "potopu" z zawiązanej
w nich konfederacji szlachty przeciw królowi szwedzkiemu, obecnie
słynęły z butów zwanych tyszowiakami. Były to buty o wysokich, za
kolana, cholewach, szyte ze specjalnie wyprawianej skóry. Lekkie,
nieprzemakalne i ciepłe. Nieprzemakalna skóra w połączeniu z wysokimi
cholewami, czyniły je niezastąpionymi w tych błotnisto- śnieżnych
okolicach, a włożony na wyściółkę wiecheć słomy, pozwalał utrzymać
nogi w cieple w największe mrozy. Marzyłem o nich i miałem
obiecane na jesień. Ale kiedy nadeszła jesień była wojna i o kupnie
tyszowiaków nie było co myśleć.
Na ryby zacząłem jeździć z tatą od kiedy pupa mi stwardniała
i przestałem beczeć na rowerowej ramie. Bo pomimo podkładania jaśka
czy koca, żelazna rura bolesnie odciskała się na moich pośladkach.
Bolało i czułem się bardzo nieszczęśliwy. Popłakiwałem oczekując
współczucia, ale u taty reakcja była odwrotna. Dostawałem klapsa
i reprymendę:
- Taki stary koń i płacze. To chyba nie mój syn. Marsz smarkaczu
do domu i więcej mi się nie pokazuj.
Nie pomagały interwencje mamy:
- Przecież on jeszcze taki mały, czego się Niuśku denerwujesz...
Ojciec był nieubłagany. On mazgaja nie będzie woził. Poczeka aż zmężnieję.
- Bo w życiu trzeba być twardym chłopem. Beczeniem niczego nie osiągniesz
- pouczał. Więc kiedy stałem się twardym chłopem, a raczej stwardniała
mi pewna część ciała, nie ruszał na ryby beze mmie.
Pewnej niedzieli wybraliśmy się pierwszy raz nad Tuczawę i
pierwszy raz z wędką bambusową. Wyjechaliśmy jeszcze nocą i o świcie
byliśmy nad rzeką. Dwadzieścia kilometrów bez odpoczynku i to ze mną na
ramie. Tato był dobrym kolarzem - kiedyś w Brześciu w wyścigu zajął drugie
miejsce.
Wcześnie było, słońce lekko różowiło horyzont i według wszelkich
wędkarskich praw powinny brać, ale nie brały. Nawet bambusowa wędka
nie pomagała. A tyle było o ten zakup sprzeczek z mamą, tyle starań
i zachodu. Wędka piękna, lekka, nie nasiąkała wodą i złożona, nie
wystawała poza ramę roweru jak leszczyna. Ale mama tego nie widziała.
Dla niej najważniejszą była cena. Wędka była droga i mama uważała,
że to zbędny wydatek.
- Do złowienia w niedzielę tych kilku marnych rybek niepotrzebny
bambus, wystarczy ci leszczyna - mówiła.
Dla taty jednak "taki kij" był wielkim - jak każdego wędkarza -
marzeniem. I w końcu nie zważając na humor mamy, kupił.
Siedzimy więc teraz od świtu i nudzimy się, przynajmniej ja. Żaden
spławik ani drgnie, nawet u bambusowej. Do południa daleko, więc
kiedy przekwękałem poranny chłód i wilgoć rosy, poprosiłem tatę o
pozwolenie zwiedzenia pobliskich Tyszowiec.
03k