Szedłem do miasteczka z głową nabitą "Potopem". Ale spotkało rozczarowanie.
Grupka byle jakich domków na równinie, nie poruszyła mojej wyobraźni,
nie pojawił się obraz gwarnego zebrania konfederatów. Nie spodobały
mi się Tyszowce i zawiedziony wróciłem nad rzekę. Nad rzeką bez zmian.
Spławiki nieruchome, tato milczący. W południe przyjechała mama z obiadem.
Nadąsana, nie mogła jeszcze przetrawić wędki. Rozłożyła na obrusie
kotlety i z niewinną minką zapytała: - Co, nie ma rybek ? Takie piękne
wędki? Całą drogę myślałam, jak wam je usmażę. Jak to dobrze, że
zrobiłam kotlety, zabrakło by sił na powrót.
Tato bez słowa wziął talerz i dalej do wędek, coraz bardziej ponury.
Mama położyła się na kocu, odpoczywała. Dwadzieścia kilometrów to nawet
dla niej, młodej, silnej, odległość duża. Kiedy odpoczęła, a słońce zaczęło
się zniżać, zaczęła namawiać na powrót do domu.
- To, że wędka kosztowała tyle pieniędzy, to jeszcze nie powód by przez
nią nad wodą nocować. Trudno, pieniądze stracone nie wrócą się, ale robi
się coraz później i tylko patrzeć jak komary... Niuśku wiesz jaka jestem
na ukąszenia wrażliwa.
Ojciec zdenerwowany, bez słowa zaczyna pakować rybackie manele. Ale
na chwilę zaprzestaje pakowania, wyciąga z wody wędki i zamaszystymi
ruchami powtórnie daleko zarzuca. Zrezygnowanym głosem mówi
do mamy:
- Nie denerwuj się to już ostatni raz.
I w tym momencie spławik zaczął pukać... Zaciął i... płotka. Okazała,
wielkości dłoni, co prawda mojej, dziesięcioletniego chłopca, ale już
można pokazywać na ręce. Taka ryba. I to płoć, a nie jakiś tam kiełbik
czy kolka. Ale to był tylko początek. Zaraz i na drugiej wędce,
bambusowej, spławik zadrgał i przestała być dziewiczą - na haczyku
wisiała pierwsza złowiona nią ryba. Zaczęło się wielkie branie. Płotki,
jedna po drugiej. Nawet mamę wciągnęło. Przestała marudzić o komarach,
o powrocie, a zaczęła kopać robaki i zakładać na haczyki. Był
to największy połów jaki nam się zdarzył od lat. Tato szczęśliwy
promieniał radością na cały świat.
- Widzisz co bambus potrafi? Pocałował mamę, mnie dał piętnaście
groszy na banana. Mama pojaśniała swoją urodą młodej dziewczyny i
przestała wypominać wędkę. Tato żartował wyciągając płotki. I wszyscy
nagle poczuliśmy, jak by przez nas przeszedł jakiś podmuch. Cieszyliśmy
się, że ryby biorą , że jesteśmy razem, że jest nam dobrze. I zapamiętałem
ten zachód słońca, tą naszą wspólną radość kiedy wracaliśmy do domu.
Zapamiętałem na całe życie.
Nad Tuczawę jednak rowerem było daleko, a czasu tato miał coraz
mniej. Zajął się więc drugą swoją namiętnością. Bo oprócz łowienia ryb
- i... "taki przystojny mężczyzna", wzdychała pani nauczycielka,
u której brałem lekcje podczas okupacji - interesował się radiem.
Odkąd tylko zacząłem dostrzegać i odczuwać świat, zawsze w domu było pełno
drutów, drucików. Pachniało ebonitem i kablami. Na honorowym miejscu,
najczęściej na środku stołu, stało małe, z czarnej masy pudełeczko, ze
szklaną rurką na wierzchu. Z pudełeczka wychodziły różne przewody, a to
do ziemi, do zakopanego starego kotła do bielizny, a to do anteny
rozwieszonej na niebotycznych masztach na podwórku, a to wreszcie do
słuchawek, spiętych rozsuwanym, metalowym paskiem. Wszystko to po to, żeby
tato gdy miał wolny czas, mógł nałożyć słuchawki na głowę i słuchać fal
eteru. Musiała być wtedy absolutna cisza, a on w skupieniu, zasłuchany,
ostrożnie manipulował wystającym ze szklanej rurki drucikiem. Szukał na
małym kryształkowym węgielku stacji radiowej, która gdzieś tam powinna
być. Najczęściej nie mógł jej znaleźć i słychać było tylko piski i gwizdy.
- Zakłócenia atmosferyczne - z powagą objaśniał tato i ruszał drucikiem
dalej. Nie ustawał też w doskonaleniach. Marzeniem jego było tak zmodyfikować
kryształek, jak potocznie nazywało się to urządzenie, żeby można było
słuchać przez głośnik, bez słuchawek. Montował różne wzmacniacze, tuby
od gramofonów, ale rezultaty były mierne. Ja to w ogóle nic nie słyszałem.
Nie umiałem wyróżnić wśród trzasków i gwizdów ludzkiego głosu, nie miałem
widocznie jeszcze odpowiedniej świadomości. Pierwszym dźwiękiem jaki
posłyszałem w radio oprócz trzasków było bicie dzwonu. Ojciec wzruszony
przycisnął mi do ucha słuchawki mówiąc:
- Słuchaj, to bije największy dzwon w Polsce, dzwon Zygmunta na Wawelu,
a bije, bo umarł wielki człowiek. Mieszkaliśmy wtedy w Górznie.
Nad zielonymi polami zachodziło słońce. Kończył się dzień. Jeszcze
tylko gdzieniegdzie zaszczekał pies, zaryczała krowa i wieś powoli
zanurzała się w ciszę nocnego odpoczynku. A tam, w dużym mieście
pogrzeb wielkiego człowieka i ten powolny, a nieskończenie głęboki
głos dzwonu. Potem, po latach dowiedziałem się, że tym człowiekiem,
którego pogrzeb wycisnął łzy ojcu, był jego ukochany wódz, Marszałek
Piłsudzki.
W ulepszaniu kryształka tato w końcu osiągnął sukces. Zamontowana
gramofonowa tuba skrzeczała w charakterze głośnika. Trudno co prawda
było z tego skrzeku cóż zrozumieć, ale jeśli się miało dobrą wolę,
można było powiedzieć że słucha się radia. Długo jednak to nie grało,
bo nastąpiła era radioodbiorników lampowych. Zasilane były różnie:
na prąd zmienny, baterie, a nawet naftę. Pierwszy odbiornik jaki
ujrzałem było to wąskie, wysokie pudło z małą obracającą się tarczką
do strojenia, marki Philips. Tato wypożyczył go na święta. Słuchaliśmy
wtedy my i sąsiedzi bez przerwy, od początku do końca programu. Na
kupno jednak nie było nas stać, ale i kryształka po nim już nikt
nie chciał słuchać. Dopiero w Komarowie kupiliśmy trzylampowego Telefunkena,
na raty. Odtąd tato cały wolny czas siedział przy odbiorniku i "kręcił",
a gdy złapał jakąś nieznaną dotąd stację wołał mamę by słuchała i
podziwiała jakie to dobre radio. Telefunken w odróżnieniu do Philipsa
bardzo mi się podobał, bo zamiast małego okienka do strojenia miał
dużą prostokątną szybę, z namalowanymi nazwami stacji z całego świata.
Bardzo dbaliśmy o niego. Była to najcenniejsza rzecz w naszym gospodarstwie.
Gdy nie był włączony, nakładany był specjalny, fabryczny pokrowiec
chroniący przed kurzem. Trzeba było też pilnować by podczas burzy odłączyć
od prądu i anteny. Pewnego razu, gdy
słychać było grzmoty, mama wyłączyła odbiornik z prądu ale nie odłączyła
anteny. Przełączyła ją tylko bezpośrednio na uziemienie. Staliśmy
wtedy oboje przy kuchni, drzwi do pokoju były otwarte, gdy nagle
huk i złota kasza zakryła okno. Kasza zamieniła się w rażący oczy
płomień który - wydawało się - że zaraz wszystko pochłonie. Zaskoczeni
obserwowaliśmy bez ruchu jak płomień sycząc wpadł do radia, a potem
trzaskał w nim jak duch potępieńczy zamknięty w klatce egzorcyzmu.
Trwało to sekundę, długą jak wieczność. W końcu spłynął drutem po ścianie
do ziemi, pozostawiając na niej czarną wypaloną ścieżkę. Cisza. Nic
nam się nie stało, nie zostaliśmy porażeni. Mama się przeżegnała:
- Dzięki Ci Panie, żeśmy byli w kuchni i uchroniłeś nas od pożaru.
Powoli dochodziliśmy do siebie, ale do pokoju baliśmy się wejść. Nagle
mama przypomniała sobie o radiu. Pobiegła do pokoju, włączyła do prądu,
lampka się nie zapaliła.
- Spaliło się - zawołała z rozpaczą. Nie będzie radia. Raty jeszcze
nie spłacone i ani pieniędzy ani radia.
Łzy zakręciły się w oczach. Na szczęście okazało się, że piorun
był z tych lżejszych, przysłanych chyba dla ostrzeżenia, bo radia
nie uszkodził, spalił tylko bezpiecznik. Ale od tamtej pory, gdy
tylko posłyszeliśmy burzę, nawet bardzo daleką, szybko odłączaliśmy
wszystkie kable.
W Komarowie były dwie szkoły powszechne. Jedna w "Mieście", tak
nazywano centrum osady położone na niewielkim płaskowyżu, i druga na Wsi
Komarowskiej. W mieście szkoła mieściła się w starym drewnianym budynku
i miała tylko cztery klasy. Od pierwszej do czwartej. Natomiast na
Wsi Komarowskiej był nowy, piętrowy, murowany budynek i klasy do
siódmej. Mankamentem było dwukilometrowe oddalenie. Budynek stał prawie
na końcu wsi pod lasem. Do wakacji więc, do ukończenia czwartej klasy,
miałem chodzić do szkoły w "mieście", ale z nowym rokiem szkolnym do
piątej, już na wieś pod las. Dwa kilometry - daleko, myślałem z niepokojem,
ale z drugiej strony będę miał więcej swobody, i różne przygody mogą
się przytrafić - pocieszałem się.
W szkole najpierw odszukałem zgodnie z poleceniem taty panią
Tomaszewską. Ta zaprowadziła do klasy i posadziła na jedynym wolnym
miejscu w ostatniej ławce. Miejsce niby niehonorowe, ale pomijając, że
nie było wyboru to lubiłem ostatnią ławkę. Pomimo że dopiero trzeci
rok chodziłem do szkoły, potrafiłem jednak już odkryć jej zalety.
Na przerwie, zaczepił kolega z klasy, piegowaty grubasek, (Zbyszek
Karpiński).
- Ty nowy, popatrz - i ni stąd ni z owąd - zaczął podrzucać wysoko
nogi. To hołubce do mazura, z dumą objaśnił. - A ty potrafisz?
Pierwszy raz w życiu takie podskoki widziałem, ale żeby nie zostać
"ochrzczonym" na początku niedojdą, spróbowałem. Podrzuciłem nogę, druga
na tłustej od pyłochłonu podłodze poślizgnęła się i runąłem do tyłu.
Huraganowy śmiech. Zawsze ludzie się śmieją gdy ktoś się przewróci, a co
dopiero gdy mają po 13 lat. Pół szkoły gdy to posłyszało przybiegło
zobaczyć, jak nowy się przewrócił. Czerwony jak burak wstałem, a oni się
śmieli dalej. Pokazywali na czarną plamę na jasnych spodniach i to było
dla mnie najgorsze. Spodnie musiały wyglądać okropnie. Bo stopniowo
śmiech ucichł, a któraś z dziewczynek przyniosła szmatę od tablicy
i starała się wytrzeć plamę. Bez powodzenia. Plama teraz była dwukolorowa,
czarno biała. I tak poznaliśmy się z klasą. Gorzej w domu. Brudne
spodenki spadły na mamę jak trzęsienie ziemi. Zawsze czysty, zawsze
schludny. A tu tyłek, ręce, twarz, cały wysmarowany. Wyprane, wyprasowane,
jasne spodenki. Koniec - tłusta plama nie puści. Pierwszy dzień w
nowej szkole... Chyba to jej się śni... Taki niedobry chłopiec, nie
szanuje jej pracy... Było to niesprawiedliwe, bo szanowałem. Byłem
jedynakiem z tych czyścioszków wychowywanych z dala od brudu i smrodu.
Kiedy tylko zacząłem chodzić, a zabrudziłem rękę, trzymałem ją z
daleka od siebie, nie dotykając niczego, aż mamusia umyje. Ale cóż
mogłem poradzić. W szkole zdarzyło się, nieumyślnie. Skończyło się
w końcu tylko na dydaktyce...
W klasie było trzech Zbyszków. Poza mną jeszcze rudy Karpiński
i Wisłocki z Przedmieścia. Wisłockiego spotkałem przypadkowo po latach,
był aptekarzem w Tomaszowie Lubelskim, a o Karpińskim ślad w wojnę
zaginął. Szkoła trwała krótko i nie zdążyłem zaprzyjaźnić się ani
z nimi, ani z innymi chłopcami. Bawiłem się więc z sąsiadami, w zbliżonym
do mojego wieku. Przyjaźń z nimi przetrwała wojenną próbę i z żyjącymi
trwa do dzisiaj.
W tym roku, wbrew tradycji nie wyjechaliśmy na wakacje. Czasy
były niespokojne, trwała "wojna nerwów" i tato musiał być na miejscu. Był
co prawda plan wyjazdu mamy ze mną do Hajnówki, do cioci Maryni, ale po
ubiegłorocznym incydencie, mama nie kwapiła się do odwiedzin wujostwa.
Coraz głośniej też słychać było o wojnie, i bała się rozdzielać z ojcem.
Ubiegłoroczny pobyt w Hajnówce był bardzo przyjemny, do pełnego jednak
szczęścia brakowało, krowiego mleka - było tylko kozie. Ciocia Marynia
bowiem hodowała kozę i razem z mamą upierały się bym je pił bo takie
zdrowe. Nie piłem nigdy w życiu koziego mleka, ale wyobraziłem sobie,
że musi być okropne, śmierdzące capem i za żadne skarby nie chciałem
nawet spróbować... I chociaż po pierwszych próbach, ciocia zrezygnowała
i powiedziała, że kupuje specjalnie dla mnie mleko od krowy, nie
przywróciło mi to jednak spokoju. Co prawda koziego zapachu w nim nie
wyczuwałem, ale w nocy spędzała mi sen myśl, że może jednak - kozie ? Może
oszukuje? (Po dwóch latach, kiedy ciocia Marynia przybyła do nas,
w jakże dramatycznych okolicznościach, niechcący zapytałem o mleko.
Odpowiedziała, że tak, piłem kozie i jakoś smutnie popatrzyła. A
mnie zrobiło się bardzo głupio, bo nawet krowim mama nie mogła jej
poczęstować).
W Hajnówce leżącej na skraju puszczy Białowieskiej była wielka
fabryka celulozy. Pracował w niej jako robotnik wujek Czesiek. Z pomocą
też fabryki postawił bardzo ładny, drewniany, obszerny dom z werandą. Dom
stał w dużym ogrodzie, który tylko płot odgradzał od zaczynającej się
puszczy.
Puszcza była ogromna i mówiono, że są w niej takie ostępy, gdzie
jeszcze stopa człowieka nie stanęła. Ciarki przechodziły, żeby nie
zabłądzić. Bo do żyjących dotychczas w niej żubrów, wilków, i rysiów,
doszły niedźwiedzie. Wiosną poprzedniego roku przed naszym przyjazdem,
wypuszczono do lasu dziesięć sztuk.
Atrakcji było więc mnóstwo. Część puszczy, ta cywilizowana, między
Hajnówką a Białowieżą, pocięta byłą licznymi torami kolejki wąskotorowej.
Jeździliśmy po nich małymi wózkami odpychając się kijami, na jagody i
grzyby, albo żeby tylko się przejechać. Były przy tym emocje, bo na torach
spotykało się pociągi i niedźwiedzie. Kiedy nadjeżdżała lokomotywa trzeba
było szybko się zatrzymać, zdjąć wózek z szyn i zaczekać aż przejedzie.
A kiedy spotkało by się niedźwiedzia, to zdania były różne. Jedni
mówili żeby uciekać, drudzy znowu, że stać spokojnie, nie drażnić
i czekać aż sobie pójdzie... Na szczęście nie musieliśmy stosować
żadnej metody, niedźwiedzia nie spotkaliśmy. Ale inni spotykali,
mieli z nimi przygody. Były one niewyczerpanym tematem wieczornych
opowieści. Wypuszczone misie, jak się okazało, wcale nie były tak spragnione
wolności jak się wydawało. Przyzwyczajone do ludzi, na wpół oswojone,
owszem, początkowo poszły w puszczę, ale gdy poczuły głód zaczęły
szukać tych którzy je do tej pory karmili. A że były na swobodzie,
zaczęły wprowadzać swoje misiowe zwyczaje zdobywania jedzenia. Właziły
do leśniczówek, samotnych na skraju puszczy chat, i objadały się
przechowywanymi w komorach: miodem, powidłami lub słoniną i kiełbasami.
A żona jednego leśnika - powiadano - tak jednemu się spodobała, że
nie tylko przychodził na miód, ale jeszcze ją obejmował. Jedną łapę w
garnek z miodem a drugą za kibić leśniczową. Nie wiadomo jak by się te
zaloty skończyły gdyby nie wrócił leśniczy. Przegonił misia zalotnika
kłując po kudłach oszczepem. Złośliwi dodawali, że z zazdrości...
A jeden zarobił sobie nazwisko: toromistrz. Ciągle chodził po
torach i po pociągach żebrał. Najpierw stawał na torze, z Hajnówki do
Białowieży kursował jeden wagon, a gdy pociąg stanął chodził wzdłuż wagonu
na dwóch nogach jak człowiek, z wyciągniętą łapą, otwierając szeroko pysk.
A gdy kto rzucił kanapkę w papierze, to zanim zeżarł odwinął z papieru.
Taki był toromistrz, elegancki grzeczny. Ale raz, gdy mu nic nie dano,
przed następnym pociągiem położył się na torach i przez dwie godziny nie
chciał zejść. Dopiero gdy przyjechali leśnicy, pociąg ruszył dalej.
Wakacje więc spędzałem beztrosko i wesoło. Na tydzień przed
naszym powrotem przyjechał tato. Obejrzał dom, ogród, nasz domek w
Garwolinie wydawał się komórką wobec tej "willi". Nowe meble, i ogromny
Philips. Radio najnowszej konstrukcji. I to wszystko wujek Czesiek osiągnął
pracując w fabryce jako robotnik. Ojciec z podziwem kręcił głową.
Dotychczas poruszał się raczej pośród biednych komorników i nie wiele
od nich bogatszych rolników. A tu fabryka, robotnicy, dostatek.
Tym większym zaskoczeniem było dla ojca, to co zdarzyło się zaraz
pierwszego wieczoru. Siedzimy na werandzie, ciepło, cisza,
spokój. Patrzymy na wilgotne gwiazdy, a tu nagle przez otwarte drzwi
pokoju zagrzmiała Międzynarodówka. Hymn sowiecki. Co się stało, radio
wujkowi się przestroiło? A tu dalej słyszymy, Moskwa nadaje dziennik.
Okazało się, że nic się nie przestroiło, to była codzienna audycja
wujka, której słuchał jak nabożeństwa. Tato, który znał świetnie
rosyjski (jak i niemiecki) chwilę milczał, a potem nie wytrzymał.
Powiedział, że słuchanie takich oszczerstw i kłamstw jest niegodne
Polaka, jak on może. A wuj na to, że on jest najpierw robotnikiem
i komunistą i będzie walczył z wyzyskiem, o sprawiedliwość. A z Moskwy
słyszymy głos wolnych robotników i chłopów, jego braci, głos prawdy
itd. Nie zapamiętałem tych wywodów dokładnie, ale brzmiały tak jak
w czytanej po latach przymusowo WKPB. Wuj chce szczęścia i dobrobytu,
jaki jest w Sowietach, a tu rządzą panowie i ojciec im się wysługuje.
Ojciec zapytał się go wtedy co robił podczas wojny, i czy widział co
bolszewicy w Polsce wyrabiali i co się naprawdę u nich teraz dzieje...
Okazało się, że podczas wojny to on jeszcze robił w majtki, ale to
nieważne, swój rozum ma, a co jest u sowietów, to on dobrze wie i nie
ojciec będzie mu mówił. Tam są rządy ludu i jest jedyna prawdziwa
sprawiedliwość na świecie, bo rządzi robotnik. Ojciec sczerwieniał,
głos mu drżał ze zdenerwowania. Czemu wobec tego tu żyje, nie jedzie do
Sowietów. Jak by miał trudności z wyjazdem to mu pomoże. Na co czeka,
jego miejsce w sowieckim raju. (Trudności nie było żadnych, wyjechało
tylu komunistów, że gdy Stalin ich wystrzelał, to musiano KPP z powodu
braku członków rozwiązać.) W końcu Ojciec wstał i zarządził wyjazd. Na
nic się zdały perswazje cioci Maryni i mamy. Obaj zaparli się w sobie
i żaden nie chciał ustąpić.
- Nie po to przelewałem krew - krzyczał ojciec - za wolność Ojczyzny,
żeby teraz siedzieć z agentem bolszewickim przy jednym stole. Żeby
wysłuchiwać oszczerstw i kłamstw na Rzeczpospolitą i na patriotów
polskich...
W końcu więc chwyciliśmy za walizki- z ulgą zostawiłem ledwo napoczęte
mleko - i pośród głuchej nocy pomaszerowaliśmy na dworzec. W tym
czasie - być może - w "ojczyźnie robotników" toczono kule do
rewolwerów, [marki Nagan] którymi za półtora roku sowieci mieli ich obu
zamordować. Obu bez wyjątku. Zarówno ojca, patriotę, który wraz z innymi
w 1920 r. bronił i obronił Polskę przed niewolą sowiecką, jak i ogłupionego
Czesława - komunistę, wielbiącego Moskwę. Obaj zostali zabici przez
"państwo robotniczo - chłopskie" za to, że byli Polakami.
Nie pojechaliśmy więc do Hajnówki. Ale żeby zupełnie nie
zaprzepaszczać tradycji wakacyjnych, pojechaliśmy na krótko do Lwowa.
W poprzednich latach zawsze podczas moich wakacji, tato brał urlop,
mama wysupływała całoroczne oszczędności i jechaliśmy w Polskę.
Byliśmy w Warszawie. W muzeum Narodowym widziałem prawdziwe mumie
egipskie, a w akwarium - żywą ośmiornicę. Modliliśmy się na Jasnej
Górze przed Cudownym Obrazem. Odwiedziliśmy w Łodzi kolegę taty z
frontu. Jeździł na taksówce, kanciastym drewnianym samochodem z trąbką
na gumową gruszkę. Trudno było mi wydobyć z niej dźwięk, ręce miałem
za słabe. To podczas pobytu u nich dowiedziałem się o istnieniu mortusa.
Przed obiadem tato ostrzegał mnie i mamę, żeby dużo nie jeść bo u nich
straszny mortus. Mało więc jadłem ziemniaków i kwaśnego mleka, zostawiając
dla tego strasznego mortusa, żeby ich nie gnębił. Dopiero potem dowiedziałem
się, że to nie potwór, a pojęcie. Określa sytuacje, gdy ludzie powoli
umierają z głodu i było mi jeszcze smutniej. Wracając z Łodzi rodzice mieli
przygnębione miny. Ojciec dyskretnie ofiarowywał skromną pomoc, ale
kolega nie przyjął. Honor mu nie pozwalał. Przykro było ojcu, że
kiedyś równo narażali w obronie ojczyzny życie, a teraz los tak nierówno
ich potraktował... Ale trudno komuś pomóc dla kogo honor ważniejszy
niż śmierć, nawet głodowa. Martwiłem się i ja, bo nie znałem jeszcze słów
mędrca że "nie należy smucić się zbytnio ani cieszyć za bardzo......
bo wszystko marność nad marnościami...". Za dwa lata tato miał
już nie żyć, a i jego kolega też pewno wojny nie przeżył.
Jeszcze przed wyjazdem z Żelechowa pojechaliśmy do Kazimierza
nad Wisłą. Do Puław pociągiem, a dalej taksówką. Był to niewielki,
czteroosobowy Wanderer, w który upchało się z dziesięć osób. Większość
pasażerów stanowili starozakonni, czarne chałaty i długie brody parowały
w letnim upale, gęstym zapachem cebuli i czosnku, przyprawiającym
o mdłości. Wciśnięty między czyjeś kolana, z nogami na plecach leżącego
na podłodze między siedzeniami, ledwo oddychałem. I byłbym niechybnie
się rozpłakał, gdybym nie bał się ojca. Podróż więc taksówką była
wielką udręką i jedyną pociechę stanowił kłąb kurzu jaki za sobą
zostawiał samochód.
Nieraz gdy bawiłem się na drodze, a w oczy kurzyły przejeżdżające
samochody, marzyłem: ech, żeby tak być choć raz w środku. Żeby tak kurzyć
innym, żeby im tak samo oczy łzawiły, w nosie zasychało, w gadle piekło.
No i marzenie się spełniło. Nie zupełnie tak jak sobie wyobrażałem, bo
marzenia się spełniają w nieprzewidywalny sposób, ale jak by nie było
kurzyło na innych.
W Kazimierzu na rynku ojciec pokazał mi płaskorzeźbę olbrzyma
z drągiem na ramieniu, a na tym drągu kilku małych ludzików. To Kolumb
objaśniał, odkrywca Ameryki. To rozumiałem, ale nie mogłem się domyślić,
dlaczego on taki wielki, a przy nim ludziki takie małe. Guliwerem jakim
był ten Kolumb czy co? - zastanawiałem się, przypominając sobie ostatnio
przeczytaną książkę. Potem poszliśmy zwiedzać synagogę i skarbiec
przy niej. Były to zabytki od czasów Kazimierza Wielkiego, który
tak zakochał się w Esterze, miejscowej Żydówce, że dał Żydom nie
tylko wielkie przywileje, ale jeszcze wybudował dla Estery zamek
i synagogę. Sam skarbiec mieścił się w niewielkiej, specjalnie zbudowanej
komnacie, w której w pełnym słońcu, na stołach, pod kloszami, stały
dwie korony, Kazimierza i Estery. Korony były zwieńczone miniaturowymi
dzwoneczkami, również ze złota, i iskrzyły w słońcu drogimi kamieniami,
jakimi obficie były wysadzone. Obok leżał potężny zwój pergaminu,
z wieloma pieczęciami. Wypisane na nim były przywileje nadane Żydom
przez króla Kazimierza. Zwiedzający Żydzi zatrzymywali się przed
nim i z nabożeństwem odczytywali łaciński tekst, cmokając z zachwytu
nad dobrocią króla. Było tam jeszcze wiele cennych rzeczy, takich
jak naszyjnik Estery, bransolety itp. Wszystkie te "dowody" miłości
przechowywane z wielkim pietyzmem były celem licznych wycieczek -
pielgrzymek, wyznawców Mojżesza. Pomimo tłoku w komnacie panowała spokojna
atmosfera. Podziw i szacunek dla polskiego króla - głośno wyrażany
przez Żydów, wzbudzały u Polaków uczucia przyjaznego współżycia,
którego w codziennym życiu raczej brakowało.
W pierwsze komarowskie więc wakacje, uwzględniając wszelkie
warunki: finansowo - polityczne (brak pieniędzy, wojna nerwów) wybraliśmy
się do Lwowa. Do Lwowa nie było daleko, około 140 kilometrów, ale bezpośredniego
połączenia z Komarowa nie było. Trzeba było jechać przez Zamość. A jedynym
regularnym środkiem komunikacji do Zamościa był wehikuł konny, nazywany
przez miejscowych tramwajem. Była to drewniana skrzynia, umieszczona na
wysokich resorach i pomalowana na zielono. Wyglądem przypominała
skrzyżowanie amerykańskiego dyliżansu z rosyjską kibitką. Wysokie resory
i kozioł przypominał amerykańskie pożeracze prerii, natomiast ściany
z malutkimi okienkami po bokach i wąskie drzwiczki z tyłu, wyglądały
jak żywcem wyjęte z rysunków Grottgera - zsyłka zesłańców na Syberię.
"Tramwajem" powoził osobiście właściciel, Żyd From. Wbrew obyczajom swojej
nacji nie nosił brody, ubierał się w chłopską kapotę i cyklistówkę i
bardziej wyglądał na chłopa niż na Żyda. Zachowywał się też jak Polak i
bardzo lubił, gdy mówiło się do niego panie Józefie, a nie Josek.
Pasażerami byli przeważnie starozakonni, którzy jeździli za interesami
do Zamościa. Do tramwaju wchodziło się po schodkach z tyłu
pojazdu, przez wąskie drzwiczki. Wewnątrz było ciemno, bo okienka
służyły bardziej za dekorację, niż do oświetlenia, tak, że dopiero
po chwili można było odróżnić dwie ławy, wzdłuż bocznych ścian, przeznaczone
dla pasażerów. Ale jeszcze bardziej niż półmrok, zaszokował nas zaduch.
Powietrze było ciężkie, gęste od zapachu czosnku, cebuli, starej
odzieży i mnóstwa innych smrodków, o których pochodzeniu mogły by
chyba tylko ściany tej budy powiedzieć. Była to swoista kakofonia
smrodu, który zatykał oddech i wywoływał mdłości. Wydawał się nie
do wytrzymania, a przed nami ponad dwie godziny jazdy. Cóż więc w
takiej sytuacji można było zrobić ? Trzeba się było przyzwyczaić.
Mama się krzywiła, robiła miny i znacząco pociągała nosem. Mnie się na
płacz zbierało: duszno, ciemno, okienka wysoko, nic nie widać, a wokół
śmierdzące cebulą chałaty, ale wziąłem się w garść. Bałem się ojca: "Taki
duży chłop, a mazgaj jak maleńkie dziecko. Tylko wstyd ojcu przynosi. Już
więcej z tobą nigdzie nie pojadę. To ma być mój syn?"- dźwięczały mi w
głowie jego słowa. Więc choć dusiło w gardle i żałość nad sobą wilgociła
oczy, przecież przetrzymałem, nie wydałem dźwięku, a ust układających
się w podkówkę, na szczęście w mroku nikt nie zauważył. Ledwie
wzeszło słońce - ruszyliśmy. Buda zaczęła się kołysać, aż się przestraszyłem,
że się wywrócimy i zginę, uduszony w ciemności nie ujrzawszy świata.
Ale po pewnym czasie przyzwyczaiłem się.
- Co un tak wcześnie jedzie - żydki zaczęli wydziwiać - co mu może
kobita ostygła, żeby tak rano z łóżka...
- Josek, czy tobie co na mózg padło, przecież w Zamościu o tej porze
będzie wszystko zamknięte. Kto tak rano robi interesy? Kto to widział?
Tak rano to kury macać - zaczęli zagadywać do woźnicy przez okienko
u szczytu budy, przez które widać było jego szerokie plecy.
- Cicho Żydy, cicho - doleciał z zewnątrz głos Joska, pan komendant
musi zdążyć na autobus do Lwowa.
- Aj, aj, to pan komendant, to sam pan komendant, a myśmy nie poznali.
Dzień dobry panie komendancie - żydki zaczęli cmokać i kiwać się
przymilnie. Jak pan ładnie wygląda w ten garnitur, jaki pan młody -
zagadywali. Ojciec chrząkał coś uprzejmie, ale wyrazu twarzy w panującym
półmroku nie było widać. Po cywilnemu, w jasnym garniturze, rzeczywiście
wyglądał młodo i smukło.
- Aj, aj, do samego Lwowa - uprzejmie dziwili się żydki - kawał drogi.
- Piękne miasto ten Lwów, tam można interesy...
- Głupiś, pan komendant nie jedzie po interes, pan komendant jedzie
dla przyjemność...
- Uj, a jaką piękną żonę ma pan komendant, cymes.
- Pan komendant dobry człowiek, to un na taką żonę zasługuje.
Mama jednak nie reagowała, jakby jej nie było. Od kiedy wsiadła i
skrzywiwszy się pociągnęła nosem, przez całą drogę się nie poruszyła.
Jakby przemieniła się w nieczuły posąg. Nie pomogły komplementy starozakonnych,
wionęło od niej obcością i wrogością, jakby obecni byli winni za
to, że musi w tej ciemności i smrodzie jechać. Żydki, nie znajdując
oddźwięku dla swoich pogaduszek zamilkli i oparłszy głowy o ściany
zaczęli drzemać. Zapanowała cisza i tylko w takt usypiającego stukotu
końskich kopyt, chwiały się brody i pejsy. Drzemka zmogła i mnie
z ojcem.
Kiedy się obudziłem, staliśmy na rynku w Zamościu, a przez
otwarte drzwiczki, oślepiającym promieniem, zaglądało wyspane już słońce.
Mama wysiadła z godnością, sztywno i wypaliła: "Ja już więcej do tej
żydowskiej budy nie wsiądę". I nie wsiadła. Z powrotem wracaliśmy wynajętą
furmanką. Twardo, i pomimo grubej wiązki słomy trzęsło, ale widok szeroki,
a powietrze pachnące tak, jak tylko polska ziemia może pachnąć.
Opodal stały autobusy. Jeden z nich wyróżniał się kształtem. Zamiast
wystającej z przodu maski kryjącej motor w kształcie trumny jak u innych,
miał zaokrągloną karoserię z olbrzymimi, opływowymi szybami, a tylko
poniżej nich, ozdobna niklowa krata świadczyła, że znajduje się tam też
i silnik. Sylwetką przypominał mi Lux Torpedę, którą widziałem na
dworcu w Warszawie, kiedy jechaliśmy do Łodzi.
- Taki bolid rozwija ponad 120 kilometrów na godzinę, i za godzinę
i dwadzieścia minut jest już w Łodzi - objaśniał ojciec.
Ale wtedy nie pojechaliśmy nią, była za droga. Teraz wyobrażałem
sobie, że ten autobus "bez nosa" musi również mknąć i aż skręcało
w środku z pragnienia by nim jechać. Nie śmiałem jednak pytać, bo
chmura z mamy twarzy jeszcze nie zeszła, a i ojciec też minę miał nietęgą.
Powiedział mi tylko, że trzeba popierać linie państwowe, wobec tego
pojedziemy autobusem Polskich Linii Autobusowych [PLA]. Stało ich kilka,
pomalowanych na żółto z charakterystycznym niebieskim pasem wzdłuż okien
i napisem Polskie Linie Autobusowe, a wśród nich ku wielkiej mojej
radości ten mój, wymarzony... I nie mogłem się powstrzymać od podskoków
i okrzyków szczęścia kiedy okazało się, że właśnie nim pojedziemy
do Lwowa. Marzenie się spełniło i poczułem się najszczęśliwszym z
wszystkich chyba chłopców pod słońcem. Usiedliśmy w skórzanych fotelach,
zaraz z przodu, obok okrytej filcem maski silnika. Koniecznie chciałem
pokręcić kierownicą, ale ojciec nastraszył:
- Przestań, bo ruszy...
- No właśnie - włączyła się mama - taki duży chłopak, a robi się coraz
bardziej niegrzeczny - robiła sobie ulgę za jazdę "tramwajem". Przyszedł
pan kierowca w granatowym ubraniu ze srebrnymi guzikami, białej koszuli
z czarnym krawatem i okrągłej, obszytej srebrnym galonem czapce.
Czymś tam poruszył i silnik zawarczał. Boże, jak ja mu zazdrościłem. Tej
czapki, munduru, tych ruchów kierownicą, spokojnych jakby niedbałych, a
przecież pewnie prowadzących autobus. Przez szerokie szyby widać było
daleko przed nami czerwoną, klinkierową szosę. Byłem jak w transie. Nie
widziałem niczego ani nikogo, tylko szosę przed sobą, która jak jasna
wstęga nawijała się na koła.
W owym czasie samochodów na szosie spotykało się niewiele, za
to furmanek, tego utrapienia kierowców, bardzo dużo. Konie więc
niezwyczajne warczących maszyn, jeśli spotkały się z samochodem płoszyły
się, stawały dęba i nierzadko szarżowały dyszlem, jak ułan lancą, w
metalowe pudło. Bywało że po takim zderzeniu, oba pojazdy lądowały w
rowie, a koń sprawca gnał w trwodze po polach jakby go wilki goniły. Wobec
licznych takich wypadków wydano nawet zarządzenie, że jadąc jednym
koniem wolno go zaprzęgać tylko z lewej strony dyszla, ale pomimo to każde
mijanie się samochodu z furmanką było wydarzeniem mrożącym krew w żyłach..
Na mnie jednak to wszystko nie robiło najmniejszego wrażenia.
Jechał bym i jechał bez końca. Kiedy dojechaliśmy do Lwowa
i trzeba było wysiąść, zrobiło mi się bardzo smutno, tak, jak
bym stracił coś najdroższego. Potem, przez dłuższy czas gdy
biegłem, a nikt nie słyszał, warczałem sobie cichutko, przeżywałem
jeszcze raz jazdę autobusem.
04k