18.09.1951, wtorek.
Dzisiaj pierwszy raz poleciałem samodzielnie do strefy. Miałem
wykonać tylko skręty o pochyleniu 30 stopni, ślizgi i korkociągi, ale nie
mogłem się powstrzymać i nabrałem 1500 m, a potem zrobiłem całą wiązankę:
przewrót, pętle immelmana. Naturalnie wiraże i korkociągi też. Bałem się
reprymendy, że przekroczyłem regulamin (pierwszy raz), ale instruktor nic
nie mówił, tylko pogroził palcem.
Każdy lot do strefy jest obserwowany przez kolegę z grupy, ze
względów bezpieczeństwa, a i dla sprawdzenia czy pilot wykonuje zgodnie
z ćwiczeniem. Zdarzali się niektórzy, bojący, co chowali się za chmurki
byle nie kręcić - zwalniano potem do wartowniczej - ale więcej było
takich, którzy robili więcej i bardziej niebezpieczne figury - tacy
też dostawali reprymendę, a nawet szło się do pierdla. (W wojsku
jak i zresztą wszędzie, trzeba być średnim, najlepiej się na tym
wychodzi.)
21.09.1951, piątek.
Dzisiaj latałem w chmurach, a raczej pomiędzy nimi. Pierwszy raz.
Fantastycznie. Białe cumulusy o dolnej podstawie 800-1000 m płynęły w
powietrzu jak góry lodowe, a pomiędzy nimi korytarze, cieśniny, krużganki
podniebnych pałaców. Było coś wspaniałego tak lecieć między nimi, a raczej
mknąć z szybkością 150 km/godz - przy zbliżeniu dopiero widać szybkość
- jakby w górach. Wyszukiwać nowe przejścia, jaskinie, a przy tym
"zderzenie" nie groziło niczym. Trochę mgła owionęła samolot i po
wszystkim. Gorzej byłoby w środku. Tam są pionowe prądy w górę, w dół,
przeciwstawne strumienie bardzo szybko mknącego powietrza. Do kilkudziesięciu
kilometrów. Dostanie się w taką studnię, gdzie jedno skrzydło rwane
jest w górę, a drugie w dół, kończy się zazwyczaj połamaniem w drobne
kawałki (szczególnie UT-2) aparatu. Ale wchodzić w chmury zabronione
i byłem bardzo ostrożny latając wokół nich.
Wczoraj list od Stasi Świtalskiej. Napisałem kiedyś, kiedy z czasem
nie było co robić, znalazłszy adres w kalendarzyku. Znajomość ze
Zwierzyńca z ostatnich wakacji, kiedy przyjechała z Lublina na jakiś obóz
oświatowy zorganizowany dla Liceum Vettera. List w miarę chłodny,
rzeczowy, postanowiłem odpisać, żeby nie tracić kontaktu. Może się jeszcze
przydać. Sympatia do niej została, chociaż na pewno dwa lata zrobiły
swoje. (A do której ładnej dziewczyny nie czułem sympatii? Nie przypominam
sobie.)
Ja, ze swoimi 22 latami - co ze mnie za kawaler. A ona 22-letnia
kobieta, to czas zamążpójścia. Chciałaby sobie życie ułożyć i nie mam
chyba co się spodziewać, że okaże szczególne zainteresowanie. Ale trzeba
jednak żyć w towarzystwie - homo animal socjale est. Zawsze lepiej w
stosunkach przyjaznych niż wrogich lub ich w ogóle nie mieć.
W namiocie śpi nas piętnastu. Ze wszystkimi żyję mniej lub więcej
dobrze. Niepostrzeżenie zżyliśmy się i jest nam dobrze. Obok śpi Kazik
Woźniak. Wysoki, postawny chłopak o włosach jasnych jak len rozbawia nas
opowiadając o swojej rodzince. Ma brata i dwie siostry. Robi to tak
obrazowo, że boki zrywamy. Trochę dalej Żebrowski Marian. Zdolny,
o szerokim czole myśliciela i kędzierzawej czuprynie. (Po pięciu
latach był już zupełnie łysy.) Potem Tadzio Chudzik. Wysoki brunet,
kędzierzawy, nerwowy, o rozbieganych jak złe psy oczach.[5] Szewczyk
Władek, bardzo inteligentny i zdolny chłopak, a do tego dobrze zbudowany,
wygimnastykowany i bardzo przystojny, tylko nogi mu strasznie śmierdzą
- dobrze, że jego łóżko jest ostatnim w szeregu. [6]
22.09.1951, sobota.
Sobota w wojsku to łaźnia i łaźnia była. Zawieziono nas jak zwykle
do Lublina samochodami ciężarowymi. (O autobusach nikt nawet nie marzył).
W przejeździe przez Krakowskie Przedmieście zobaczyliśmy wystrojonych na
sobotni wieczór ludzi. Otwarte lokale, a nawet dochodzące z nich dźwięki
muzyki. Ogarnęły smutne refleksje. Przypomniały mi się dawne czasy i te-
raz tak niepostrzeżenie uciekające życie. Nie warto jednak o tym myśleć.
Najprzyjemniejszy, a zarazem najsmutniejszym dniem jest sobota. Od wie-
czora czas wolny, ale z obozu nie wolno się oddalać, a wtedy wspomnienia
jak mgła otulają duszę i tylko smutek i tęsknota. Żeby jak najszybciej
się wyszkolić, człowiek marzy i zostać tym oficerem pilotem, żeby zacząć
żyć jak człowiek.
Poprzedniej niedzieli przyjechali: Helenka i oba Leszki. Przywieźli
wina, a że dzień był pogodny więc w zagajniku było bardzo fajnie. Nie
mogliśmy się nagadać. O naszym biurze, szkole, Zamościu. Leszek Cyc ściągnął
do Leszka Czerskiego do Pruszkowa i pracują w tym samym biurze gdzie
poprzednio ja i Helenka. Helenka
(Kozierska) bardzo atrakcyjna, elegancka, wydała mi się najdroższą osobą
na świecie. Przypomniałem sobie nasze spotkanie podczas mojego przejazdu
z Siedlec do Dęblina i w duszy zacząłem sobie robić wyrzuty, że za mało
o niej myślałem. Teraz zakochałem się od nowa. Popiliśmy, powspominali
i chłopaki dyskretnie z polanki odeszli. Helenka jak zwykle drżąc z podniecenia,
przytuliła się do mnie. Sennie brzęczały trzmiele. Sosenki stały w pełnej
skupienia ciszy, a myśmy pod wrześniowym bursztynowym słońcem się
kochali. Skóra Helenki w jesiennym oświetleniu przybrała barwę miedzi
i ze swoimi czarnymi, obfitymi włosami wyglądała jak urocza zjawa
z Polinezji. Było nam dobrze. A przed odjazdem miłych gości zdjęcie. Teraz
tylko wspomnienie i dziwna słabość pod brzuchem. Ech, żeby tak mogła być
cały czas przy mnie!
23.09.1951, niedziela.
Dzisiaj wydają zimowe ubrania. Oprócz futrzanych butów i spodni
są jeszcze kożuszki i kufajki. Kufajki dla tych, dla których nie
starczy kożuchów. Naturalnie najpierw oficerowie wymienili sobie kożuszki
na nowe, potem wszyscy opierdalacze tak zwani funkcyjni, artyści
- dostali kożuchy, a dla szarej masy pozostały kufajki. Jeszcze jak który
miał za co postawić, to dostał, ale taki jak ja... z szesnastoma złotymi
żołdu na miesiąc. Ale i tak lepiej niż w piechocie, pocieszam się. Tak
dostawałem tylko sześć złotych i ani papierosów ani jedzenia. Gdyby
nie trochę forsy jeszcze z honorarium za opowiadanie, byłoby bardzo
kiepsko. (Od Helenki nie chciałem przyjąć, chociaż wciskała.)
Człowiek całą niedzielę się opieprza, nie ma co z czasem zrobić.
Już rok w wojsku, a przepustki ani razu, pomimo że najmniejszej kary nie
dostałem. Dość tego, trzeba będzie inaczej zacząć żyć. Zobaczymy.
24.09.1951, poniedziałek.
Brr... Wspomnienie wczorajszego wieczoru wywołuje jeszcze
dreszcz niesmaku. Może to nie tyle niesmak co zwyczajny katz, ale
zawsze. A było to tak. Chandra wczoraj tak przycisnęła, że
nie wytrzymałem i namówiłem Żużla (Wacka Kortę) na dziewczynki. Trafiliśmy
do jednej z okolicznych wsi, gdzie spotkaliśmy dziewczynę stojącą u płota.
Słowo w słowo, zaprosiła do do domu i zaraz znalazła się też koleżanka.
W izbie byliśmy sami. Dziewczyna, opasła blondynka, wyjęła na stół butelkę
bimbru i miskę gotowanej kapusty. Zapaliła małą lampę naftową i do
półmiska wetknęła dwie łyżki, więcej nie miała. W ogóle to w izbie
oprócz zapachu kapusty, unosił się zapach biedy. Piliśmy i palili
gęsto, a kiedy szkiełko lampy całkiem się zakopciło, duża blondyna
zaczęła się przysuwać do Wacka. Śmiesznie to wyglądało gdy mały Wacek ginął
w napierających na niego ogromnych jak kopuły kremlowskiej cerkwi, piersiach
dziewczyny. Było duszno i gorąco. W końcu dziewczyna zdjęła świąteczną
bluzkę, żeby nie przepocić i zniknęli w ciemności kąta gdzie stała
sofka. Moja towarzyszka, jakby dla odmiany szczupła, czarna, podniecona
jak i ja zresztą zalotami koleżanki, nie stawiała oporu kiedy sadzałem
na kolana. Chwilkę - szepnęła i zręcznie ściągnęła z jednej nogi
majtki. Jej zapał i chęci przeszły najśmielsze oczekiwania. (A wydawało
mi się co też taka wsiowa dziewczyna może). I było bardzo fajnie. Wracaliśmy
potem do obozu leccy, spokojni, popatrując na mrugające gwiazdy i
wszystko byłoby dobrze, gdyby przed samym namiotem nas nie ścięło. Zakręciło
w głowach, zemdliło, i mieliśmy trudności z trafieniem do łóżek. Zaraz
też niektórzy podnieśli krzyk z taką nienawiścią, że jakby mogli
to chyba by zabili. Oni nie mogą spać! Po capstrzyku, co za porządki, żeby
pijacy się włóczyli itp. Trochę ich rozumiałem. Była to wściekłość
wywołana zazdrością. Pi jaka zawsze denerwuje, gdy widzi napitego, a sam
nie mógł się napić. Naszą stronę wzięli jedynie: Śliwiński, Mundzio, Szewczyk
i Duk. Nawet po nich tegom się nie spodziewał. Potem na kręcącym
się w korkociągu łóżku z plutonem maszerującym po brzuchu, koszmarna noc.
Rano wszystko przeszło. Pozostało tylko stłuczone kolano, i niesmak w ustach
- bimber nie był najlepszej klasy - i co najgorsze kompletny brak forsy.
(Miłe uczucie po dotyku gorącej czarnulki.) Najpierw loty, a potem zabrali
na
budowę. Latałem nieźle, ale to wszystko nic, wobec satysfakcji jaką daje
praca na budowie. Świadomość, że uczestniczymy w budowie jednej z
wielkich budowli socjalizmu w Polsce, dodaje skrzydeł. Budujemy komfortowe
mieszkania dla robotników, a jednocześnie hangary, budynki dla przyszłej
fabryki samolotów. Dla robotników - ludzi którzy budują w Polsce szczęście.
I co jest charakterystyczne, że to właśnie tu, na lubelszczyźnie. Lubelszczyźnie
cudów i band mikołajczykowskich, miejscu wyzysku i ucisku wsi. Ciemnoty
i zacofania. Tu właśnie powstają potężne obiekty przemysłowe, które zniszczą
i wyplenią co ciemne i niegodziwe, a ziemię uczynią ziemią ludzi
wolnych, szczęśliwych.
Oszałamia tempo w jakim stawiane są budynki. Praca jest ciężka,
naprawdę ciężko napracowaliśmy się kopiąc rowy, fundamenty, dźwigając
pustaki (łopata i ręce to podstawowe narzędzia), ale wysiłek wynagradza
przeświadczenie, że budujemy dla ludzi takich jak my, że każdy dom to
lepsze mieszkanie dla rodziny robotniczej. Przyjechało mnóstwo ludzi z
całej Polski i uwijają się jak mrówki. Jednego tylko trochę żal. Zanosi
się, że wkrótce nie będzie naszego lotniska. Jesteśmy ostatnim turnusem
tu wylatującym w powietrze. Szkoda, bo tu narodziłem się pilotem.
[7]
26.09.1951 środa.
Dzisiaj nie zdałem egzaminu ze strefy. Źle się czułem i nie mogłem
się skoncentrować. W ogóle nic nie wychodziło. Żadnej figury nie zrobiłem
poprawnie. Sam siebie poznać nie mogłem. Dowódca klucza por. Maciołek,
który przyjmował egzamin, nawet nie okazał się takim złym jakiego się spodziewałem.
Mało krzyczał. Kręcił tylko głową, że niby naprawdę trzeba być asem
żeby tak sknocić. W końcu nie przejąłem się tym niezdaniem. Wiem
na co mnie stać i jak potrafię latać. Następnym razem pokażę jak się lata.
Po lotach na budowę, jak co dzień zresztą. Dzisiaj kopaliśmy pod
fundamenty do naszych baraków. Nie będziemy zimować w namiotach. Byłoby
trochę trudno ale te baraki to chyba szczególnie z troski o to żeby bractwo
po wioskach się nie rozeszło. Na wsi dziewuch dużo, a w zimie roboty
w polu nie ma. Ale nic z tego. Dowództwo myśli. Cały dzień do późnego mroku
zajęty. Do południa loty, a potem ciężka praca na budowie. Zaczynam się
czuć zmęczony i zniechęcony. Tęsknota za normalnymi ludźmi. Pomyśleć, mija
rok, a wokół tylko mundury, mundury...
Niedługo powinienem dostać od Stasi list. Myślę o niej chociaż nic
specjalnego miedzy nami... może dlatego, że więcej jej w marzeniach niż
w rzeczywistości. Nawet nie chciała się pocałować... Helenka milczy, nie
pisze. Wyrzucam z pamięci jej obraz, a szczególnie ten ostatni z polany:
podnieca i burzy spokój. To milczenie to może świadczyć przy jej
temperamencie, że znalazła pocieszyciela. A może ma jakieś kłopoty. Ja
do niej też nie mam ochoty pisać.
28.09.1951, piątek.
Już jesień. Liście w lesie opadają, drzewa stają się przejrzystsze.
Ptaki nie śpiewają. Robi się pusto, smutno. Przedwczoraj rozpocząłem loty
kontrolne kluczem. Lataliśmy trójkami jak bombowce. Prowadził dowódca
klucza, a my po bokach z instruktorami. Instruktorzy sami nie mieli okazji
polatać w szykach, więc raczej to oni trenowali. Trzymali stery. Takie
wożenie się po dużym kręgu. Naturalnie nad Lublinem niżej, wbrew regulaminowi,
ale tam każdy, zarówno instruktor jak i podchorąży miał dziewczynę.
Nikt nie widział w tym nic złego, uważaliśmy że to odwieczny przywilej
pilota, pokazać się dziewczynie.
Ale w ogóle to nastrój nie najlepszy. Cni mi się jakoś, jak to na
jesieni. Tęsknota za czułością, miłością... Przypomniała mi się Marysia
Olejnikówna ze Zwierzyńca. Zdawało mi się, że idziemy jak przed laty po
lesie. Wtedy też była jesień i tak samo liście opadały. Czuję, że jakby
napisała do mnie, to kto wie? Może ją jedną w życiu kochałem, a może
jeszcze kocham? Dni jednostajne, monotonne. Złą krew robi mi warta w
niedzielę. Jak ja tego nie lubię.
1.10.1951, poniedziałek.
Nic szczególnego się nie wydarzyło. Sobota - łaźnia. Niedziela -
warta. Dzisiaj cały dzień w łóżkach. Zgodnie z regulaminem odpoczywamy
po warcie. Pierwszy raz od roku śpię do godziny jedenastej. Po pobudkach
o 3 lub ostatnio 5 rano frajda niebywała.
2.10.1951, wtorek.
Latamy bardzo mało. Przechodzimy na eksploatacje zimową. Mechanicy
muszą wykonać różne prace przewidziane instrukcją. Pracują przy samolotach,
a my przygotowanie do lotów non stop.
Mam projekt na dłuższe opowiadanie. Nie wiem czy je napiszę. Będzie
zależało od wielu okoliczności. Zaczynało by się przypuśćmy tak:
"Jasny słoneczny poranek. W słońcu jak duże grzyby szarzeją płachty
namiotów. Biało obielona brama i szlaban malowany na takiż kolor sprawiały
jakieś odświętne wrażenie. Czuło się w powietrzu święto. Przy bramie na
asfaltowej dróżce stała wysoka szczupła blondyna. Ubrana była..." No i
później byłby podchorąży. Ona z wrogiego środowiska, on słabego charakteru..
Intryga. Później rola kolektywu ZMP. Zdemaskowanie i odrodzenie człowieka
w twórczej pracy. Przy okazji można by pokazać pełne przygód i kipiące
zapałem życie podchorążych. Epilog. Stoi przed więzieniem, razem z młodą
aktywistką. Aktywistka przyjechała ze wsi na kurs traktorzystek,
jest zdrowa psychicznie i fizycznie. Widzą jak prowadzą za bramę
niegdyś piękną ale wredną blondynę. Temat na czasie powinni wydrukować,
bo roi się od wrogów.
Dowiedzieliśmy się właśnie, że aresztowano pułkownika Ścibora -
komendanta szkoły w Dęblinie. Mówią, że był szpiegiem i dywersantem.[8]
Blady strach padł na Świątka i Grzelkę. Kiedy byliśmy w Dęblinie chodzili
do córek pułkownika. Wtedy się chełpili, a teraz srają w portki. Wypierają
się, że kiedykolwiek je znali. Informacja wezwała jednak do Dęblina na
przesłuchanie. Po powrocie nic nie chcieli powiedzieć. Dopytywać się
zresztą też było niebezpiecznie, mogło się roznieść, że ktoś się
interesuje... Ale kto by pomyślał, pułkownik pilot, całą wojne walczący
z Niemcami, a teraz wrócił do Polski żeby szpiegować...
3.10.1951, czwartek.
Nareszcie zdałem egzamin ze stref. Przedwczoraj. Teraz tylko trasy
i szyki i pilot na UT-2 gotów. Dzisiaj cholernie zimno. Rano wszystko w
namiocie wilgotne i zimne. Zaczynamy spać w kombinezonach i wszystkim co
ojczyzna dała. Najgorzej ze wstawaniem i myciem się. Brr... Nabawiłem się
kataru i to porządnego.
4.10.1951, piątek
Chociaż nie latamy brak czasu, żeby parę porządnych słów skreślić.
Wszystko zabiera budowa. Prawda, że rośnie - nie w warszawskim tempie ale
zawsze rośnie. Już podmurówka i niedługo postawimy ściany. Będzie na
zimę mieszkanie. Koledzy pracujący na budowie prosili dzisiaj, jak to
często się zdarzało, żeby Tadzio Kalita opowiedział jakąś książkę. Kalita,
mający bez wątpienia dar opowiadania, nie dał się długo prosić. A patosem,
wyrazistą mimiką i rozwianym włosem (już po roku odrosły) jeszcze
raz przeżywał swoje kryminały. A trzeba przyznać, że erudytą w tej dziedzinie
jest nie lada. Od pseudohistorycznego Zewaki do zeszytów wyciskających
łzy pannom służącym w rodzaju "Graj piękny cyganie". Trzeba trafu, że posłyszał
to "kolega" Galimski. (Był w komsomole i podobno bolszewickiej partii.
Wszyscy przełożeni bardzo się z nim liczyli i ... bali się). Wyskoczył
na Tadzia, że szerzy kapitalistyczną truciznę. Tadzio przerażony
bronił się jak mógł, ale nie zapobiegł napisaniu artykułu przez Galimskiego
o zepsuciu moralnym Kality, oraz o obowiązku wychowania go przez kolektyw
ZMP. Tadzio odgrażał się, że "tego enkawudzistę " też opisze, ale kto by
tak Galimskiego ruszał.
A tak na razie dni pochmurne. Deszcz. Niedługo już rok minie jak
jestem w wojsku. A wydaje się jakby wczoraj. Nie mogę od wspomnień się
oderwać. Szara kurtka Haliny. Goździkowy zapach jej włosów. Moja pierwsza
miłość. Dzika, namiętna, gwałtowna. (Mój Boże co też hormonki z człowieka
potrafią zrobić). Miłość nie mająca zrozumienia u dziewczynki, która po
prostu pragnęła się z chłopczykiem przespać. Nie rozumiała mnie wtedy,
a może nie chciała zrozumieć? Córka sklepikarza myślała pewnie o
jakimś bogaczu... Może później żałowała, niestety stało się. Jednak pomimo
wszystko ciekawe jest życie - cywilne. Ile konfliktów, tematy leżą
na ulicy, a tutaj jesteśmy izolowani od wszystkiego. Wszystko ukryte,
każdy każdego się boi. Najlepsza książka to "Krótka Historia WKP
i B", przynajmniej najpewniejsza.
Spotkało pierwsze niepowodzenie mnie jako literata. Odrzucili artykuł
do gazetki ściennej. Za ostry. Krytykował naszego lekarza. Trudno,
jeszcze nie wszędzie rozumieją znaczenie krytyki.
do 03s.