odc 2.
6.09.1951, czwartek.
Niestety wczoraj nie było lotów, ale za to dzisiaj po dwóch  kontrolnych z dowódcą eskadry kapitanem Ciepielą, poleciałem samodzielnie.  Kiedy wysiadł z kabiny i nie kazał wyłączać silnika, a do grupy w  kwadracie zawołał: dawajcie worek, wiedziałem że lecę ale nie miałem  najmniejszej tremy. Worek z kamieniami w przedniej kabinie nie sterczy jak  głowa instruktora, dobrze widać do przodu. Czuję się swobodny, odprężony.  Nikt nie patrzy, nie zwraca uwagi, że szybkość różna od nakazanej o 2  kilometry, kulka niedokładnie w środku, lecę sobie lekko, swobodnie,  jakbym latał od wieków. Poczułem nareszcie samolot, jego istotę...
Leciałem tylko po kręgu, a wydawało mi się jakbym leciał hen przez  Polskę... Wylądowałem z leciutkim, niezauważonym w wysokiej trawie  podskokiem i pokołowałem z powrotem na start. Kolega przytrzymujący  skrzydło pokazał dłonią, że wszystko w porządku, a instruktor z kwadratu  dał sygnał ponownego startu. Pokazałem kciukiem startowemu, że kran  benzynowy przełączony i po jego machnięciu chorągiewką, pewnie dałem cały  gaz. Poczułem się jak stary pilot, który przyleciał po coś i teraz  odlatuje z tego pustkowia w niebieską dal do ludnej cywilizacji.
Po drugim skręcie, kiedy samolot wolno, 140/godz., płynął w  spokojnym powietrzu, rozejrzałem się po ziemi. Na lewo, w niebieskiej  poświacie czerwieniały dachy lubelskiej starówki, troszkę dalej żółciły  się wykopy pod Lubelską Fabrykę Samochodów Ciężarowych. Po prawej wąskie  łany pól, a przede mną ciemna kępka lasu i nasz obóz, nad którym  wykonywało się trzeci skręt. Piękna jest ziemia z powietrza, a do tego  widziana przez takiego wolnego ptaka jakim się poczułem.
W drugim locie  wszystko szło jeszcze lepiej do momentu  przyziemienia. Za późno ściągnąłem drążek i samolot podskoczył wysoko.  Zrozpaczony ubrałem gaz i puściłem drążek. Samolot sam łagodnie opuścił  się na trzy punkty. Z duszą na ramieniu pokołowałem na stojankę. Koledzy  oczywiście zgodnie z tradycją ofiarowali po kopniaku w tyłek, a instruktor  zrobił marsową minę i udzielił reprymendy. Kto tak nauczył mnie lądować!  Jedynym moim plusem było, że potrafiłem poprawić błąd. Że samolot sam  usiadł, nie przyznałem się.

18.09.1951, wtorek.
Dzisiaj pierwszy raz poleciałem samodzielnie do strefy. Miałem  wykonać tylko skręty o pochyleniu 30 stopni, ślizgi i korkociągi, ale nie  mogłem się powstrzymać i nabrałem 1500 m, a potem zrobiłem całą wiązankę:  przewrót, pętle immelmana. Naturalnie wiraże i korkociągi też. Bałem się  reprymendy, że przekroczyłem regulamin (pierwszy raz), ale instruktor nic  nie mówił, tylko pogroził palcem.
Każdy lot do strefy jest obserwowany przez kolegę z grupy, ze  względów bezpieczeństwa, a i dla sprawdzenia czy pilot wykonuje zgodnie z  ćwiczeniem. Zdarzali się niektórzy, bojący, co chowali się za chmurki byle  nie kręcić - zwalniano potem do wartowniczej - ale więcej było takich,  którzy robili więcej i bardziej niebezpieczne figury - tacy też dostawali  reprymendę, a nawet szło się do pierdla.  (W wojsku jak i zresztą wszędzie, trzeba być średnim, najlepiej się na tym  wychodzi.)

 21.09.1951, piątek.
Dzisiaj latałem w chmurach, a raczej pomiędzy nimi. Pierwszy raz.  Fantastycznie. Białe cumulusy o dolnej podstawie 800-1000 m płynęły w  powietrzu jak góry lodowe, a pomiędzy nimi korytarze, cieśniny, krużganki  podniebnych pałaców. Było coś wspaniałego tak lecieć między nimi, a raczej  mknąć z szybkością 150 km/godz - przy zbliżeniu dopiero widać szybkość -  jakby w górach. Wyszukiwać nowe przejścia, jaskinie, a przy tym  "zderzenie" nie groziło niczym. Trochę mgła owionęła samolot i po  wszystkim. Gorzej byłoby w środku. Tam są pionowe prądy w górę, w dół,  przeciwstawne strumienie bardzo szybko mknącego powietrza. Do  kilkudziesięciu kilometrów. Dostanie się w taką studnię, gdzie jedno  skrzydło rwane jest w górę, a drugie w dół, kończy się zazwyczaj  połamaniem w drobne kawałki (szczególnie UT-2) aparatu. Ale wchodzić w  chmury zabronione i byłem bardzo ostrożny latając wokół nich.          Wczoraj list od Stasi Świtalskiej. Napisałem kiedyś, kiedy z  czasem nie było co robić, znalazłszy adres w kalendarzyku. Znajomość ze  Zwierzyńca z ostatnich wakacji, kiedy przyjechała z Lublina na jakiś obóz  oświatowy zorganizowany dla Liceum Vettera. List w miarę chłodny,  rzeczowy, postanowiłem odpisać, żeby nie tracić kontaktu. Może się jeszcze  przydać. Sympatia do niej została, chociaż na pewno dwa lata zrobiły  swoje.  (A do której ładnej dziewczyny nie czułem sympatii? Nie przypominam  sobie.)
Ja, ze swoimi 22 latami - co ze mnie za kawaler. A ona 22-letnia  kobieta, to czas zamążpójścia. Chciałaby sobie życie ułożyć i nie mam  chyba co się spodziewać, że okaże szczególne zainteresowanie. Ale trzeba  jednak żyć w towarzystwie - homo animal socjale est. Zawsze lepiej w  stosunkach przyjaznych niż wrogich lub ich w ogóle nie mieć.
W namiocie śpi nas piętnastu. Ze wszystkimi żyję mniej lub więcej  dobrze. Niepostrzeżenie zżyliśmy się i jest nam dobrze. Obok śpi Kazik  Woźniak. Wysoki, postawny chłopak o włosach jasnych jak len rozbawia nas  opowiadając o swojej rodzince. Ma brata i dwie siostry. Robi to tak  obrazowo, że boki zrywamy.  Trochę dalej Żebrowski Marian. Zdolny, o szerokim czole myśliciela i  kędzierzawej czuprynie. (Po pięciu latach był już zupełnie łysy.) Potem  Tadzio Chudzik. Wysoki brunet, kędzierzawy, nerwowy, o rozbieganych jak złe  psy oczach.[5] Szewczyk Władek, bardzo inteligentny i zdolny chłopak, a do  tego dobrze zbudowany, wygimnastykowany i bardzo przystojny, tylko nogi mu  strasznie śmierdzą - dobrze, że jego łóżko jest ostatnim w szeregu. [6]
 

22.09.1951, sobota.
Sobota w wojsku to łaźnia i łaźnia była. Zawieziono nas jak zwykle  do Lublina samochodami ciężarowymi. (O autobusach nikt nawet nie marzył).  W przejeździe przez Krakowskie Przedmieście zobaczyliśmy wystrojonych na  sobotni wieczór ludzi. Otwarte lokale, a nawet dochodzące z nich dźwięki  muzyki. Ogarnęły smutne refleksje. Przypomniały mi się dawne czasy i te-  raz tak niepostrzeżenie uciekające życie. Nie warto jednak o tym myśleć.  Najprzyjemniejszy, a zarazem najsmutniejszym dniem jest sobota. Od wie-  czora czas wolny, ale z obozu nie wolno się oddalać, a wtedy wspomnienia  jak mgła otulają duszę i tylko smutek i tęsknota. Żeby jak najszybciej się wyszkolić, człowiek marzy i zostać tym oficerem pilotem, żeby zacząć  żyć jak człowiek.
Poprzedniej niedzieli przyjechali: Helenka i oba Leszki. Przywieźli  wina, a że dzień był pogodny więc w zagajniku było bardzo fajnie. Nie  mogliśmy się nagadać. O naszym biurze, szkole, Zamościu. Leszek Cyc ściągnął do Leszka Czerskiego do Pruszkowa i pracują w tym samym biurze  gdzie poprzednio ja i Helenka.        Helenka (Kozierska) bardzo atrakcyjna, elegancka, wydała mi się najdroższą osobą na świecie. Przypomniałem sobie nasze spotkanie podczas  mojego przejazdu z Siedlec do Dęblina i w duszy zacząłem sobie robić wyrzuty, że za mało o niej myślałem. Teraz zakochałem się od nowa. Popiliśmy, powspominali i chłopaki dyskretnie z polanki odeszli. Helenka jak zwykle drżąc z podniecenia, przytuliła się do mnie. Sennie brzęczały trzmiele. Sosenki stały w pełnej skupienia ciszy, a myśmy pod wrześniowym  bursztynowym słońcem się kochali. Skóra Helenki w jesiennym oświetleniu  przybrała barwę miedzi i ze swoimi czarnymi, obfitymi włosami wyglądała  jak urocza zjawa z Polinezji. Było nam dobrze. A przed odjazdem miłych gości zdjęcie. Teraz tylko wspomnienie i dziwna słabość pod brzuchem. Ech, żeby tak mogła być cały czas przy mnie!

23.09.1951, niedziela.
Dzisiaj wydają zimowe ubrania. Oprócz futrzanych butów i spodni są  jeszcze kożuszki i kufajki. Kufajki dla tych, dla których nie starczy kożuchów. Naturalnie najpierw oficerowie wymienili sobie kożuszki na nowe,  potem wszyscy opierdalacze tak zwani funkcyjni, artyści - dostali kożuchy, a dla szarej masy pozostały kufajki. Jeszcze jak który miał za co postawić, to dostał, ale taki jak ja... z szesnastoma złotymi żołdu na miesiąc. Ale i tak lepiej niż w piechocie, pocieszam się. Tak dostawałem  tylko sześć złotych i ani papierosów ani jedzenia. Gdyby nie trochę forsy  jeszcze z honorarium za opowiadanie, byłoby bardzo kiepsko. (Od Helenki  nie chciałem przyjąć, chociaż wciskała.)
Człowiek całą niedzielę się opieprza, nie ma co z czasem zrobić. Już rok w wojsku, a przepustki ani razu, pomimo że najmniejszej kary nie  dostałem. Dość tego, trzeba będzie inaczej zacząć żyć. Zobaczymy.

 24.09.1951, poniedziałek.
 Brr... Wspomnienie wczorajszego wieczoru wywołuje jeszcze dreszcz  niesmaku. Może to nie tyle niesmak co zwyczajny katz, ale zawsze. A było  to tak.  Chandra wczoraj tak przycisnęła, że nie wytrzymałem i namówiłem Żużla (Wacka Kortę) na dziewczynki. Trafiliśmy do jednej z okolicznych wsi, gdzie spotkaliśmy dziewczynę stojącą u płota. Słowo w słowo, zaprosiła do  do domu i zaraz znalazła się też koleżanka. W izbie byliśmy sami. Dziewczyna, opasła blondynka, wyjęła na stół butelkę bimbru i miskę gotowanej  kapusty. Zapaliła małą lampę naftową i do półmiska wetknęła dwie łyżki,  więcej nie miała. W ogóle to w izbie oprócz zapachu kapusty, unosił się  zapach biedy. Piliśmy i palili gęsto, a kiedy szkiełko lampy całkiem się  zakopciło, duża blondyna zaczęła się przysuwać do Wacka. Śmiesznie to wyglądało gdy mały Wacek ginął w napierających na niego ogromnych jak kopuły kremlowskiej cerkwi, piersiach dziewczyny. Było duszno i gorąco. W  końcu dziewczyna zdjęła świąteczną bluzkę, żeby nie przepocić i zniknęli  w ciemności kąta gdzie stała sofka. Moja towarzyszka, jakby dla odmiany szczupła, czarna, podniecona jak i ja  zresztą zalotami koleżanki, nie stawiała oporu kiedy sadzałem na kolana.  Chwilkę - szepnęła i zręcznie ściągnęła z jednej nogi majtki. Jej zapał i  chęci przeszły najśmielsze oczekiwania. (A wydawało mi się co też taka wsiowa dziewczyna może). I było bardzo fajnie. Wracaliśmy potem do obozu  leccy, spokojni, popatrując na mrugające gwiazdy i wszystko byłoby dobrze, gdyby przed samym namiotem nas nie ścięło. Zakręciło w głowach, zemdliło, i mieliśmy trudności z trafieniem do łóżek. Zaraz też niektórzy  podnieśli krzyk z taką nienawiścią, że jakby mogli to chyba by zabili. Oni nie mogą spać! Po capstrzyku, co za porządki, żeby pijacy się włóczyli  itp. Trochę ich rozumiałem. Była to wściekłość wywołana zazdrością. Pi jaka zawsze denerwuje, gdy widzi napitego, a sam nie mógł się napić. Naszą stronę wzięli jedynie: Śliwiński, Mundzio, Szewczyk i Duk. Nawet po  nich tegom się nie spodziewał. Potem na kręcącym się w korkociągu łóżku z plutonem maszerującym po brzuchu, koszmarna noc. Rano wszystko przeszło. Pozostało tylko stłuczone kolano, i niesmak w ustach - bimber nie był najlepszej klasy - i co najgorsze kompletny brak forsy. (Miłe uczucie po dotyku gorącej czarnulki.) Najpierw loty, a potem zabrali na budowę. Latałem nieźle, ale to wszystko nic, wobec satysfakcji jaką daje praca na budowie. Świadomość,  że uczestniczymy w budowie jednej z wielkich budowli socjalizmu w Polsce,  dodaje skrzydeł. Budujemy komfortowe mieszkania dla robotników, a jednocześnie hangary, budynki dla przyszłej fabryki samolotów. Dla robotników - ludzi którzy budują w Polsce szczęście.  I co jest charakterystyczne, że to właśnie tu, na lubelszczyźnie. Lubelszczyźnie cudów i band mikołajczykowskich, miejscu wyzysku i ucisku wsi.  Ciemnoty i zacofania. Tu właśnie powstają potężne obiekty przemysłowe, które zniszczą i wyplenią co ciemne i niegodziwe, a ziemię uczynią ziemią  ludzi wolnych, szczęśliwych.
Oszałamia tempo w jakim stawiane są budynki. Praca jest ciężka,  naprawdę ciężko napracowaliśmy się kopiąc rowy, fundamenty, dźwigając  pustaki (łopata i ręce to podstawowe narzędzia), ale wysiłek wynagradza  przeświadczenie, że budujemy dla ludzi takich jak my, że każdy dom to  lepsze mieszkanie dla rodziny robotniczej. Przyjechało mnóstwo ludzi z  całej Polski i uwijają się jak mrówki. Jednego tylko trochę żal. Zanosi się, że wkrótce nie będzie naszego lotniska. Jesteśmy ostatnim turnusem tu wylatującym w powietrze. Szkoda, bo  tu narodziłem się pilotem. [7]

26.09.1951 środa.
Dzisiaj nie zdałem egzaminu ze strefy. Źle się czułem i nie mogłem  się skoncentrować. W ogóle nic nie wychodziło. Żadnej figury nie zrobiłem  poprawnie. Sam siebie poznać nie mogłem. Dowódca klucza por. Maciołek, który przyjmował egzamin, nawet nie okazał się takim złym jakiego się spodziewałem. Mało krzyczał. Kręcił tylko głową, że niby naprawdę trzeba  być asem żeby tak sknocić. W końcu nie przejąłem się tym niezdaniem. Wiem  na co mnie stać i jak potrafię latać. Następnym razem pokażę jak się lata.
Po lotach na budowę, jak co dzień zresztą. Dzisiaj kopaliśmy pod  fundamenty do naszych baraków. Nie będziemy zimować w namiotach. Byłoby  trochę trudno ale te baraki to chyba szczególnie z troski o to żeby bractwo po wioskach się nie rozeszło. Na wsi dziewuch dużo, a w zimie roboty  w polu nie ma. Ale nic z tego. Dowództwo myśli. Cały dzień do późnego mroku zajęty. Do południa loty, a potem ciężka praca na budowie. Zaczynam się czuć zmęczony i zniechęcony. Tęsknota za normalnymi ludźmi. Pomyśleć, mija rok, a wokół tylko mundury, mundury...        Niedługo powinienem dostać od Stasi list. Myślę o niej chociaż nic  specjalnego miedzy nami... może dlatego, że więcej jej w marzeniach niż w rzeczywistości. Nawet nie chciała się pocałować... Helenka milczy, nie pisze. Wyrzucam z pamięci jej obraz, a szczególnie ten ostatni z polany: podnieca i burzy spokój. To milczenie to może świadczyć przy jej  temperamencie, że znalazła pocieszyciela. A może ma jakieś kłopoty. Ja do  niej też nie mam ochoty pisać.

28.09.1951, piątek.
Już jesień. Liście w lesie opadają, drzewa stają się przejrzystsze.  Ptaki nie śpiewają. Robi się pusto, smutno. Przedwczoraj rozpocząłem loty  kontrolne kluczem. Lataliśmy trójkami jak bombowce. Prowadził dowódca  klucza, a my po bokach z instruktorami. Instruktorzy sami nie mieli okazji  polatać w szykach, więc raczej to oni trenowali. Trzymali stery. Takie  wożenie się po dużym kręgu. Naturalnie nad Lublinem niżej, wbrew regulaminowi, ale tam każdy, zarówno instruktor jak i podchorąży miał  dziewczynę. Nikt nie widział w tym nic złego, uważaliśmy że to odwieczny  przywilej pilota, pokazać się dziewczynie.
Ale w ogóle to nastrój nie najlepszy. Cni mi się jakoś, jak to na  jesieni. Tęsknota za czułością, miłością... Przypomniała mi się Marysia  Olejnikówna ze Zwierzyńca. Zdawało mi się, że idziemy jak przed laty po  lesie. Wtedy też była jesień i tak samo liście opadały. Czuję, że jakby  napisała do mnie, to kto wie? Może ją jedną w życiu kochałem, a może  jeszcze kocham? Dni jednostajne, monotonne. Złą krew robi mi warta w  niedzielę. Jak ja tego nie lubię.

1.10.1951, poniedziałek.
Nic szczególnego się nie wydarzyło. Sobota - łaźnia. Niedziela - warta. Dzisiaj cały dzień w łóżkach. Zgodnie z regulaminem odpoczywamy po  warcie. Pierwszy raz od roku śpię do godziny jedenastej. Po pobudkach o 3  lub ostatnio 5 rano frajda niebywała.

2.10.1951, wtorek.
Latamy bardzo mało. Przechodzimy na eksploatacje zimową. Mechanicy  muszą wykonać różne prace przewidziane instrukcją. Pracują przy  samolotach, a my przygotowanie do lotów non stop.
Mam projekt na dłuższe opowiadanie. Nie wiem czy je napiszę. Będzie  zależało od wielu okoliczności. Zaczynało by się przypuśćmy tak:  "Jasny słoneczny poranek. W słońcu jak duże grzyby szarzeją płachty  namiotów. Biało obielona brama i szlaban malowany na takiż kolor sprawiały  jakieś odświętne wrażenie. Czuło się w powietrzu święto. Przy bramie na  asfaltowej dróżce stała wysoka szczupła blondyna. Ubrana była..." No i później byłby podchorąży. Ona z wrogiego środowiska, on słabego  charakteru.. Intryga. Później rola kolektywu ZMP. Zdemaskowanie i  odrodzenie człowieka w twórczej pracy. Przy okazji można by pokazać pełne  przygód i kipiące zapałem życie podchorążych. Epilog. Stoi przed więzieniem, razem z młodą aktywistką. Aktywistka  przyjechała ze wsi na kurs traktorzystek, jest zdrowa psychicznie i  fizycznie. Widzą jak prowadzą za bramę niegdyś piękną ale wredną blondynę.  Temat na czasie powinni wydrukować, bo roi się od wrogów.
Dowiedzieliśmy się właśnie, że aresztowano pułkownika Ścibora - komendanta szkoły w Dęblinie. Mówią, że był szpiegiem i dywersantem.[8]  Blady strach padł na Świątka i Grzelkę. Kiedy byliśmy w Dęblinie chodzili  do córek pułkownika. Wtedy się chełpili, a teraz srają w portki. Wypierają  się, że kiedykolwiek je znali. Informacja wezwała jednak do Dęblina na  przesłuchanie. Po powrocie nic nie chcieli powiedzieć. Dopytywać się  zresztą też było niebezpiecznie, mogło się roznieść, że ktoś się  interesuje... Ale kto by pomyślał, pułkownik pilot, całą wojne walczący z  Niemcami, a teraz wrócił do Polski żeby szpiegować...

3.10.1951, czwartek.
Nareszcie zdałem egzamin ze stref. Przedwczoraj. Teraz tylko trasy  i szyki i pilot na UT-2 gotów. Dzisiaj cholernie zimno. Rano wszystko w  namiocie wilgotne i zimne. Zaczynamy spać w kombinezonach i wszystkim co  ojczyzna dała. Najgorzej ze wstawaniem i myciem się. Brr... Nabawiłem się  kataru i to porządnego.

4.10.1951, piątek
Chociaż nie latamy brak czasu, żeby parę porządnych słów skreślić.  Wszystko zabiera budowa. Prawda, że rośnie - nie w warszawskim tempie ale zawsze rośnie. Już podmurówka i niedługo postawimy ściany. Będzie na  zimę mieszkanie. Koledzy pracujący na budowie prosili dzisiaj, jak to  często się zdarzało, żeby Tadzio Kalita opowiedział jakąś książkę. Kalita, mający bez wątpienia dar opowiadania, nie dał się długo prosić. A patosem, wyrazistą mimiką i rozwianym włosem (już po roku odrosły) jeszcze  raz przeżywał swoje kryminały. A trzeba przyznać, że erudytą w tej dziedzinie jest nie lada. Od pseudohistorycznego Zewaki do zeszytów wyciskających łzy pannom służącym w rodzaju "Graj piękny cyganie". Trzeba trafu, że posłyszał to "kolega" Galimski. (Był w komsomole i podobno bolszewickiej partii. Wszyscy przełożeni bardzo się z nim liczyli i  ... bali się). Wyskoczył na Tadzia, że szerzy kapitalistyczną truciznę.  Tadzio przerażony bronił się jak mógł, ale nie zapobiegł napisaniu artykułu przez Galimskiego o zepsuciu moralnym Kality, oraz o obowiązku wychowania go przez kolektyw ZMP. Tadzio odgrażał się, że "tego enkawudzistę " też opisze, ale kto by tak Galimskiego ruszał.
A tak na razie dni pochmurne. Deszcz. Niedługo już rok minie jak jestem w wojsku. A wydaje się jakby wczoraj. Nie mogę od wspomnień się oderwać. Szara kurtka Haliny. Goździkowy zapach jej włosów. Moja pierwsza  miłość. Dzika, namiętna, gwałtowna. (Mój Boże co też hormonki z człowieka  potrafią zrobić). Miłość nie mająca zrozumienia u dziewczynki, która po  prostu pragnęła się z chłopczykiem przespać. Nie rozumiała mnie wtedy, a  może nie chciała zrozumieć? Córka sklepikarza myślała pewnie o jakimś bogaczu... Może później żałowała, niestety stało się. Jednak pomimo wszystko  ciekawe jest życie - cywilne. Ile konfliktów, tematy leżą na ulicy, a  tutaj jesteśmy izolowani od wszystkiego. Wszystko ukryte, każdy każdego  się boi. Najlepsza książka to "Krótka Historia WKP i B", przynajmniej  najpewniejsza.
Spotkało pierwsze niepowodzenie mnie jako literata. Odrzucili artykuł do gazetki ściennej. Za ostry. Krytykował naszego lekarza. Trudno,  jeszcze nie wszędzie rozumieją znaczenie krytyki.
do 03s.