10.10.1951, środa.
Pracowałem dzisiaj przy budowie cały dzień i teraz trochę wolnego.
Jak zwykle kiedy mam wolny czas, a z oddali dochodzi głos harmonii i do
tego słońce zachodzi czerwono, opadają marzenia. Bzdury, najlepszy sen.
Wyspałem się przed chwilą zdrowo.
Otrzymałem dwa listy od Helenki. Bardzo podnieciły. Odpisałem. Jej
ciało nadal ponętne, nawet bardzo, ale listy zaczynają nudzić. Tęsknota,
tęsknota, aż przykro. Cóż można poradzić? Natomiast stwierdziłem u siebie
ciekawe uczucie. Wszystkiego widziałem dwa razy, otrzymałem jeden list,
a myślę o niej coraz więcej, nawet wbrew woli. Mam jej zdjęcie i
muszę przyznać, że Stasia jest naprawdę śliczną dziewczyną. Ach,
to wszystko bzdury.
Latałem wczoraj nad Kazimierzem. Był to lot po trasie. PZT (punkt
zwrotny trasy) Kazimierz, widoczny już był z połowy drogi. Tylko nabrałem
800 metrów, a już zobaczyłem Wisłę i dalej jak po sznurku. W ogóle loty
idą nie najgorzej, byle nie zapeszyć. Nawet ląduję bez specjalnych kangurów,
chociaż muszę przyznać, że na trzy punkty siadam bardzo rzadko. Pogoda
się ostatnio ustabilizowała. Niebo stalowe, popstrzone białymi obłoczkami
(cumulusy) jak sztuczna dekoracja. Zimno. Szczególnie wyżej. Latamy w kożuchach,
a niektórzy nawet w futrzanych spodniach, otwarte kabiny robią jednak swoje.
Marzną policzki. Niedługo zdaje się zakładać będziemy kominiarki.
Z listu Haliny dowiedziałem się, że umarł Tadzio Skowyra.
Jeden z najzdolniejszych z naszej klasy maturalnej, a może najzdolniejszy...
Reżyserował moją "sztukę" na studniówkę. Był wspaniałym kolegą i człowiekiem.
Umarł na gruźlicę. Umarł, a wszystko toczy się normalnie. I to jest
najstraszniejsze. Ulice dalej zalane słońcem. Ludzie chodzą weseli lub
smutni, kochają się, nienawidzą, a Jego nie ma. Nie, to straszne. Chwilami
wydaje mi się, że gramy jakieś role, po odegraniu których odchodzimy.
Gdzie? Cóż, jest jakaś zagadka. Może kiedyś ludzie odgadną. Może kiedyś?
Do wszystkiego ludzie doszli.
Chciałbym mieszkać teraz w dużym mieście, w małym domku. Mieć dużo
książek i czasu. I żeby nikt nie wiedział nic o mnie. Iść sobie czasem
do kina, teatru i tak sobie po cichu żyć. Bo po co mi wojsko? Walczyć?
To takie ciche marzenia. Bo cóż można zmienić? Taki domeczek obrośnięty
winem. Miła żoneczka. Ale nic z tego. Życie porwało tak i miele, że nieraz
znajduję się w "niepaniatnym" położeniu. Koledzy przejmują się drobnostkami
takimi jak warta, służba. Nie rozumieją wieczności i przeznaczenia.
Przecież co komu sądzone, to go spotka. Bieg rzeczy na świecie jest
nieodwracalny - jak powiedział zdaje się Engels.
Już mi się naprawdę znudził ten namiot. Lodowate, zimne łóżka. Pełen
dymu tytoniowego (dostajemy 10 papierosów dziennie, TRIUMF) i myszy.
Pochowały się z pola i jedzą wszystko, nawet WKPib. Kalicie pól "Graj
Cyganie" zjadły - nie może odżałować. Na szczęście nasz barak kończymy
stawiać. Może niedługo się przeprowadzimy. Dobrze by było, chociaż niektórzy
obawiają się spania na piętrowych łóżkach i smrodu. Jeden z wartowników
wysnuł teorię, że żarówki spalają się u nich zależnie od zjedzonego grochu.
Na to nasi obiecują, że u nas w ogóle się nie będą palić. Ja jednak
chciałbym ciepła. Mimo wszystko. Chłopaki z tego zimna już wypadają z nerw.
Świątek napadł przed kuchnią na Żuberka, znokautował i zabrał tacę.
Żuberek zapowiedział odwet. Ale Świątek jest grupowym. Sierżantem
z wojska, solistą w zespole rewelersów, potężne chłopisko i podobno
boksował w jednostce, tak że z tym rewanżem... A na domiar wszystkiego
wody od niedzieli nie ma. Studnia nawaliła, a o dowiezieniu nikt
nie myśli. Trzy dni się nie myjemy wcale, nawet pić nie ma co. Sahara.
Za to w namiocie cieplej. ;
11.10.1951, czwartek.
Pożyczyłem od Zbyszka Wojnickiego 10 złotych. Wypsztykany jestem
do dna.
12.10.1951, piątek.
Dzisiaj był tak zwany dzień żołnierza. No i jak zwykle w święto
mieliśmy wartę. Jestem po niej rozbity jak nigdy. Nowak opowiadał jak
zdawał egzamin końcowy u dowódcy klucza. W ogóle nie ruszał sterów.
Samolot leciał pilotowany przez dowódcę, który wszystko sam robił i
nawet wylądował. Nowaka tylko opieprzył po locie za niestałą szybkość...
Źle się czuję, boli żołądek, a do tego jestem zdenerwowany
jutrzejszą randką. Muszę pożyczyć kożuch i mundur no i zdobyć trochę wody
na umycie. Jednym słowem śpię pod znakiem jutrzejszego teatru. Będziemy
chcieli spać do południa jak przysługuje po warcie.
14.10.1951, niedziela.
W sobotę nie dano pospać. Zarządzono przeprowadzkę do baraku. Jak
zwykle w takiej sytuacji w wojsku okropny bałagan. Myślałem, że z mojego
teatru nici, ale jeszcze raz okazało się, że dobry kolega jest wart co
najmniej tyle co worek złota. Wacek poświęcił się i przetransportował
moje bety z łóżkiem. Ja zaś prysnąłem do Lublina tym łatwiej, że ogólne
zamieszanie. Cały czas to zresztą robimy, nie dostajemy bowiem żadnych
przepustek. Zdążyłem na pociąg i prosto do pięknej S. Trochę na powitanie
zmarszczyła swój naprawdę kształtny nosek - mundur pożyczony od Żuberka
trochę czymś zajeżdżał - chyba "benzyną?", ale szybko się przyzwyczaiła
i przestała zwracać uwagę, pochłonęła nas Zemsta Nietoperza.
Siedzieliśmy w loży, takiej jakie widuje się na przedwojennych
filmach. Boki obite czerwonym pluszem, fotele też, z przodu
zasłona. Z nami, a właściwie za nami jeszcze jedna para, cały
czas zajęta sobą. W antrakcie (tak się chyba mówi) spotkałem
kolegów z wojska, z Siedlec. Odbywali praktykę w dywizji w
Lublinie. Okazało się, że szkoła pierwotnie oficerów rezerwy
przekształciła się w zawodową. W każdym bądź razie cywil oddalił im się
w nieskończoność. Szkoda mi ich było. Wszyscy po maturze, bardzo
ładnie umieli się zachować. W swoich zielonych mundurach zazdrościli
mi stalowego, a jeszcze czapka z miekkim daszkiem, znaczek
spadochronowy, spodnie czarne z czerwonymi lampasami i naprawdę
piękna dziewczyna. Tak, że chyba dobrze wybrałem. Mówiły o
tym ich oczy. A Stasia była wspaniała. W ogóle nie zwracała
na nich uwagi, chociaż jeden z nich, Kalinowski Kazik, chłop
na schwał ,że ho, ho...
Powrót mi się udał, tylko najgorsze było wieczorem. Nie wiedziałem
gdzie Wacek postawił moje łóżko. Szukałem po całej sali. Współczułem
Wackowi, najmniejszemu, a dwa łóżka musiał dźwigać... A z dzisiejszego
dnia śmiać mi się chce. Poszliśmy na wieś się rozerwać. Taka
mała przechadzka, a mnóstwo wrażeń. Najwięcej się uśmialiśmy,
kiedy powiedziałem: "gdy kogo miłość nie ogrzeje to i najlepszy
kożuch nie ogrzeje", a ona (tzn. razówka): - To chyba pan z
łaciny wziął, bo ja tego nie rozumiem... Koledzy posłyszawszy,
przeszli na dosadniejsze zaloty. Podszczypywanie, łapanie za
cycki, tyłek itp., ja na takie coś nie mogłem się zdobyć. Może
dlatego że przed zaledwie kilkunastu godzinami trzymałem w ramionach
najpiękniejszą kobietę Lublina. (Całowała się ale pupę trzymała daleko.)
Śpię teraz na piętrze, łóżka stoją "piętrowo". Fajnie, tylko trochę
ciasno, ale można wytrzymać. Najgorzej z wchodzeniem, może zrobić sobie
drabinkę? Śniła mi się S.
16.10.1951, wtorek.
Wczoraj trochę chory, za to dzisiaj już dobrze. Miałem lot po
trasie z instruktorem. Zawsze 50 minut nalotu. Po lotach dalej budujemy
baraki, następne. Dla nowej grupy i wartowników. Podchorąży jest dobry
na wszystko. Muszę stwierdzić, że w naszym mieszka się wcale,
wcale przyjemnie. Życie płynie naprzód. Monotonnie, jak by
tak coś zrobić? Loty też jakieś beznamiętne. Latałem dzisiaj
nad Kockiem. Tam gdzie przed z górą sto lat zginął pułkownik
Berek Joselewicz idący na czele armii napoleońskiej.
Nie wiem dlaczego utkwiła mi w pamięci akurat ta książka, ale cóż, z góry
nie widziałem ani owych rogatek ani szlabanu. Normalnie, mała, szara
osada z imponująco wysokim, jak by z innego krajobrazu, czerwonym
kościołem. To wszystko. Aha, jeszcze Wieprz, przecięty drewnianym mostem
i to wszystko w niebieskawej mgle. Ładny dzisiaj dzień ale czuję się tak
samotnie. Co dziwniejsze, rozmawiając z ekspedientką Hanią (jedną z
panien jajczarskich) w pobliskim sklepie, poczułem jakąś dziwną tęsknotę
za kimś bliskim, za miłością w platonicznym tego słowa znaczeniu.
Hania jest bardzo żywa. Rozmawiając co chwila pokazuje dwa rzędy
białych ząbków, a bystre, ciemne oczka patrzą zalotnie. Szczupła i
głupia, chociaż nie pozbawiona inteligencji. Natrzaskaliśmy sobie w
niedzielę zdjęć z nimi. Było jeszcze kilka innych. Cała draka. Teraz nie
sposób zajść do sklepu, nie dają spokoju o te zdjęcia...
Żyje się teraz pod hasłem "aby dalej". Jednego z naszych kolegów,
Bielę, który po pierwszym skoku spadochronowym stracił oko, wysłano do
wartowniczej, odsługiwać obowiązkową służbę.
Nie mamy się gdzie umyć. Chodzimy zakurzeni, z oczami zalepionymi
ropą, uszami zatkanymi woskowiną i w ogóle... (Czuję, że zaczynam
nabierać upodobania do naturalistów.) Ach! Żeby mieć chociaż porządną
książkę...
22.10.1951, poniedziałek.
Właściwie ten tydzień upłynął normalnie jak każdy. Było trochę
porządków w "nowym" mieszkaniu, raz miałem wartę i to wszystko. Za to
niedziela dostarczyła wiązkę nowych wrażeń. Rano, po dziesięciokilometrowym
marszu, niebo się wypogodziło, zrobiło się ciepło. Rozdawano
przepustki, mnie jednak bez wyjaśnienia nie dali. (Nie dostałem
jeszcze w wojsku żadnej przepustki.) Bractwo wokoło się szykowało,
pucowało aż pot ciężkimi kroplami im z czół spływał, jako że
zrobiło się bardzo ciepło, a ja normalnie, spokojnie wygniatałem
siennik, odpoczywałem. Ale kiedy wszystko towarzystwo poszło z baraku,
Wacek też dostał przepustkę, i zrobiło się cicho jak w grobie, nie
wytrzymałem. Szybko się ogoliłem, ubrałem i z Galimskim (nie
był taki straszny komunista, szczególnie gdy mu nie pasowało)
zerwaliśmy się na "polską przepustkę".
Z szosy zabrała nas przygoda skoda, ambulans, wyładowana workami z
kapustą. W Lublinie wysiedliśmy cali upaprani kapustą i konopiami z
worków. Jakoś się otrzepaliśmy i zdołaliśmy odnaleźć panią Fabiańską,
której już raz bezskutecznie szukałem. (Poznałem ją na obozie w
Zwierzyńcu gdzie gotowała(?), była tam z córką Wieśką.) Sama
zasadniczo się nie zmieniła, może tylko lubi więcej popić niż
przedtem. Poznałem jej syna i jego młodą, świeżą żonę. Syn - normalny,
pospolity typ, jak tysiące szoferów. Jego żona młoda, blada dziewczyna
o oczach ciemnych, dużych, powiększonych sinymi podkówkami,
świadectwem chyba miłosnych nocy, ponieważ od ślubu zaledwie
dwa tygodnie. Szkoda, że Wieśki nie było, bo pretekstem odwiedzin
były rzekomo jej imieniny, ale i tak odbyło się wszystko normalnie.
To znaczy obiadzik, stary patefon z jeszcze starszymi płytami.
Fałszował niemiłosiernie ale i my też fałszowaliśmy i tak śpiewając
czas zeszedł. "I zapomnisz o letniej przygodzie..."
Potem poszliśmy do Wisły. (Jeden z reprezentacyjnych lubelskich
lokali.) Weszliśmy normalnie, tylko potem zaczęło się nienormalnie.
Ciastka do wina podano bez talerzyków i właściwie nie warto wspominać.
Dość że gdy zapytałem o dancing, widziałem jakiś jazz samotnie stojący
w kącie, zdziwiona kelnerka odparła że: lokal otwarty jest
tylko do 23, a Lublin jest na tyle porządnym miastem, że nocnych
lokali nie ma. Władek Galimski, który dotychczas drzemał na
stole, ocknął się. Zbyszek, to lokal drugiej kategorii, wychodzimy.
I wyszliśmy.
Poszliśmy, brnąc chodnikiem trochę od latarni do latarni,
ale dotarliśmy do dworca. Szczęśliwie kupiliśmy bilety i na peronie
spotkałem Bronię. Była moją profesorką w liceum i kochanką. Wsiedliśmy
do dwójki (były tylko dwie klasy III i II) i rozmawialiśmy
bez pamięci. Wyładniała, nabrała dojrzalszego wdzięku, i była
bardzo chętna ale do Świdnika taki krótki przelot...
25.10.1951, czwartek.
Tak życie toczy się dalej. Cały dzień praca, zajęcia, a wolne
chwile wypełnione rytmem rumb, granych przez naszych dwóch akordeonistów.
(Górnego i Śliwińskiego). Dostałem dzisiaj list który zasmucił. Kajtek
z Klitusiem idą do wojska w przyszłym miesiącu. Teraz już nie
będę miał "bazy" w cywilu. Nawet nie mam gdzie pojechać na
urlop gdybym ewentualnie otrzymał. Skończyłem dzisiaj
trasy, loty szykiem. Stopniowo szkolenie posuwa się do końca.
Miałem służbę i może niedzielę będę miał wolną. Zobaczymy.
Nic mi się nie chce. Szlak trafia z nudy i lenistwa.
27.10.1951, sobota.
Dziwne są losy ludzkie. Wczoraj dwóch naszych kolegów poniosło
"lotniczą śmierć". Z samolotu drzazgi, a z nich marmolada. Dzisiaj
będziemy ich odprowadzać do Douglasa (Litki). Głupi nastrój i do tego
żołądek boli. Jak tak człowiek sobie pomyśli, że wczoraj oni, a jutro
może na nas kolej to trochę dreszcz przechodzi. Jednak chciałoby się żyć.
Życie nie jest takie brzydkie, ale cóż, z człowieka może też pozostać
kupa flaczków. Sobota. Pomarszczona brudną szarą mgłą, jak
mój mundur. Smętny nastrój pogłębia jeszcze pogoda. Staramy
się o tym nie myśleć, jednak nie zawsze można kierować myślami...
Najbardziej szkoda chłopaków, że nie użyli życia. Cały czas
męczyli się w szkole i nawet nie doczekali promocji, śmierć.
(Było to zderzenie dwóch PO-2 podczas lotu szykiem. Poodcinali
sobie śmigłami stery, a że na PO-2 lata się bez spadochronów
byli bez szans. Pospadali na ziemię jak postrzelone ptaki. Dwóch
podchorążych i dwóch instruktorów. Sobota. Dzień nadziei, oczekiwania
na przepustkę itd. Niektórzy koledzy, jak Kalita czy Woźniak,
symulują choroby i na całe soboty jadą do Lublina "chorować".
Trudno, nie wszystkim się udaje. Niektórzy, jak np. ja muszą
siedzieć w smrodliwym baraku, wdychać ohydną woń patrząc przez
szyby na słoneczny świat.
31.10.1951, środa.
Miałem przepustkę w niedzielę. Normalnie, wziąłem Mańka i poszliśmy
do dwóch "małych" w Lublinie. Było przyjemnie. Adapter cicho grał,
rozmowa ożywiona, wino czerwone - lało się, a w głowach lekko szumiało.
No i epilog niedzieli. Lotnik, miłość, oczywiście. Jest blondynką,
nazywa się Zosia. Ma długą szyję i krótko obcięte włosy. Poza
tym jest w miarę inteligentna, dobrze tańczy i ubiera się dość
elegancko. Jednym słowem niedziela upłynęła beztrosko i wesoło.
Trochę Maniek miał kwaśną minę, gdy matka naszej młodej gospodyni
zamęczała zdjęciami, rozmową, ale to wszystko życiowe. (Młode chłopy to
łakomy kąsek dla dojrzałych bab.) Byłem też u Stachy ale nie
zastałem. Złożyłem dzisiaj raport o urlop, ale niewątpliwie
zostanie odrzucony i będę dalej wieść życie bez nadziei...
5.11.1951, poniedziałek.
Normalnie czas teraz leci tak szybko, że nie mam nawet kiedy pisać.
W czwartek byłem w Warszawie, udało mi się dostać taki jednodniowy urlop
na 1.11. Normalnie widziałem się z Leszkiem, jednym i drugim. Bardzo
wychudli. Kości policzkowe ostre, wystające nosy, świadczą jakie mizerne
teraz ich życie w cywilu. Po prostu nędzne. Później byłem u Helenki.
Przyjęła czym mogła, jadłem skromnie bo czułem, że sama nie ma co jeść.
Ostatecznie wypasiony na normie lot mogłem jeden dzień popościć. Jednego
dnia zjadam tyle wędlin (70 dkg) co oni chyba przez miesiąc. Mieszka tam
gdzie mieszkała. Dobrze, że gospodyni nie było bo jej pokój przejściowy.
Już nie płakała jak wtedy gdy wstąpiłem w przejeździe do Dęblina z głową
ogoloną, wychudły, taki piechociński rekrut. Podejrzewałem wtedy, że
płacze bo może zdradza. Nie przyszło mi do głowy, że z żałości nade mną.
Teraz wyjaśniła. - Czy wiesz jak wyglądałeś...?
Teraz pieściła jak jeszcze nigdy w życiu. Do tego bardzo opiekuńcza,
zaczyna jakby trochę matkować i chyba chciałaby mieć dzidziusia. Jest
starsza ode mnie, może dlatego?
Wczoraj w Lublinie z Wackiem. Urwaliśmy się bez przepustek. Duży,
umeblowany potężnymi, starymi meblami pokój. Ogromne radio. Szereg
butelek po winie i z winem. Wacek z błyszczącymi oczami i dama w wieku
balzakowskim, ale z południowym temperamentem, oto obraz wczorajszego
wieczoru. Jej córka bardzo młoda, naiwna i głupia tańczy z Wackiem, a
mnie atakuje dama, napierając potężnym biustem. (Ta młoda dziewczyna to
poderwana przez Wacka, a ja miałem być za przyzwoitkę (?).)
Z radia płynie cicho slowfox, ale ja nie wytrzymuję zbliżeń
starszej damy. Na twarzy co prawda ślady minionej piękności, ale przy
zbliżeniach wyłażą niemiłosiernie starcze zmarszczki. (A pazerna na mnie
była. Cyc na pierś, a ręka na udo.) Uciekłem. Czekałem na autobus
chyba z godzinę. Poznałem pewną młodą panią, ale z tej znajomości
nie skorzystałem, bo bardzo zajęty byłem myślami o Stasi. Siedziała
sama i przeglądała zdjęcia. Starała się być spokojną i obojętną
jednak cała twarz wyrażała radość. W blasku różowego abażuru
była bardzo ładna. Ładniejsza niż normalnie. Nie wiem czy to było pod
wpływem jej uroku, czy też muzyki z radia dość że bardzo przyjemnie
spędziliśmy wieczór. Błądziłem ustami po jej bielutkim, ciepłym
karczku. Nasze policzki bezustannie przyciągały się do siebie.
Czułem, jak się to mówi, zapach jej włosów. Tańczyliśmy. Czas
płynął niepostrzeżenie. Mam zaproszenie na drugą niedzielę,
na imieniny. Zobaczymy. Wieczór spędziłem bardzo przyjemnie.
Życie w eskadrze płynie normalnie. Wysmarowana świeżą naftą podłoga
śmierdzi, aż boli głowa. Na razie mało latamy, bo pogody nie ma. Są teraz
przeważnie mgły, kapuśniaczki itp. różne jesienne przyjemności.
Czasu jednak bardzo mało. Co drugi dzień chodzimy na warty. Tylko
"zespół", zresztą bardzo podły, "reprezentuje" nas na zewnątrz. Cóż
zrobić? Dla nas, szarych ludzi, pozostały tylko służby i warty.
Ale nic, jeszcze i my wypłyniemy. Człowiek żyje teraz tylko nadzieją, że
za jakieś sześć miesięcy to się skończy. Myśli śmigają jak zające po
lotnisku, a duszę męczy problem. Życie. Co to jest? Właściwie
jestem trochę dziwak, sam siebie nie rozumiem. Nieraz wydawało
się, że niczego mi już nie brak, a jednak zawsze czegoś mi
brakowało. Czy będzie tak dalej? Nie wiem, ale coś jest co
pożera wewnątrz. Chyba nie miłość.
6.11.1951, wtorek.
Chciałem dzisiaj do dentysty, ale Maciałek, dowódca klucza, gdy
dowiedział się że chciałbym leczyć, nie wyrywać, nie zwolnił. Tyle się
mówi o trosce dowódcy o zdrowie podwładnych, ale to tylko frazesy. Cóż
jego obchodzi, że mi się zęby psują. No nic, to też trzeba przecierpieć.
Mówi się trudno. Ciekawy przypadek zdarzył się w naszej eskadrze.
Skruszewicz przystojny, zdolny, młody mężczyzna - podchorąży, przez
głupie nieporozumienie dostał się do aresztu. Kiedy już wychodził,
za jedno słowo dostał znowu trzy dni. Poczuł się załamany.
Jeden z najzdolniejszych chłopców w eskadrze. Nie wiem co się
z nim stanie. Wszystko co mogę robić, to robię by go ratować,
ale z jego wychudzonej, mądrej twarzy, z całej postaci bije
ambicja i godność i widać że ten areszt to ciężki zakręt na
jego drodze życia. Widzę go jak siedzi, sam, opuszczony, zatopiony
w swoich myślach. Targają nim różne uczucia, obrażonej ambicji,
złości, upokorzenia i zwątpienia w przyszłość. Czy zostanie
wyrzucony ze swego toru życia na inny, gorszy? Czy w ogóle
się załamie? Zobaczymy. Jedna z wielu ludzkich tragedii. Najgorsze,
że człowiek przechodzi obok i tak naprawdę nic nie może poradzić.
Każdy musi poradzić sobie sam.
do 04s.