odc.3
9.10.1951, wtorek.
Nie miałem czasu ostatnio pisać. Lataliśmy intensywnie po trasach.  Staramy się przed zimą i jesiennymi szarugami skończyć program. Do tego  jest tak zimno, że ręce grabieją. Śpimy w dalszym ciągu w namiotach. W kożuchach i płóciennych pilotkach na głowach. Ale najgorzej wstawać...
W sobotę zabrałem Wacka do Stasi. Zaprosiła. Stasia bardzo życzliwa  i było bardzo przyjemnie, ale z dystansem i salonowym zachowaniem. Boję  się, że znowu się zakocham. Tego by tylko mi brakowało. Umówiłem się na  sobotę do teatru. Jej ojciec bardzo sympatyczny. Przed wojną majster w Fabryce Samolotów, obecnie kamasznik, wyciągnął flaszkę wina i bardzo przyjemnie spędziliśmy czas. Wspominaliśmy nasze, sprzed dwóch lat wakacje, kiedy w Zwierzyńcu na obozie była Stasia. Potem jak zdawała maturę  u Vetterów w Lublinie i dalszych planach, nie będzie studiować, ale chyba  pójdzie do pracy... Dziwiliśmy się jak to ludzkie losy się plotą. Przed  niespełna dwoma laty nigdy nie wyobrazilibyśmy sobie, że będę u niej już  jako pilot, i z jej ojcem "rozgawor" o lotnictwie będę prowadził.
W niedzielę byliśmy w kinie Bałtyk na polskim filmie "Ostatni  Rejs". Bardzo nam się podobał, a szczególnie piosenka. W kinie spotkaliśmy dziewczyny, a właściwie zaczepiły nas. Mówią, że będą pracować w nowym  sklepie w Świdniku. Chciały nas poznać, żeby powiedzieć, że jajka wolą  jeść, niż uciekać przed nimi... To było jeszcze w lecie, w bardzo upalny  dzień, kiedy na drugie śniadanie przywieźli po cztery jajka na twardo, a  nikt nie miał apetytu. Któryś podchodząc do lądowania wypatrzył na  czwartym skręcie, na polance, opalającą się nagą dziewczynę. Żeby jakoś  zwrócić jej uwagę chciał czymś rzucić, ale miał w kieszeniach tylko  niezjedzone jajka. Rzucił, spadły obok niej w krzaki. Dziewczyna nawet nic  nie zauważyła i dalej rozkłada swoje wdzięki. Dopiero zaczęła zmykać gdy  cała latająca gawiedź rozpoczęła jajczane zaloty. Więc to była jedna z  nich. Nie chciała się tylko przyznać która. Nie było to mądre to rzucanie  jajkami, pewnie, ale teraz jest znajomość. Obie bardzo fajne w sklepie.  Nazwaliśmy je jajczanymi babkami i nawet zrobiliśmy sobie kilka z nimi  zdjęć...         W dalszym ciągu jestem winien Gumkowskiemu 30 zł.

10.10.1951, środa.
Pracowałem dzisiaj przy budowie cały dzień i teraz trochę wolnego.  Jak zwykle kiedy mam wolny czas, a z oddali dochodzi głos harmonii i do  tego słońce zachodzi czerwono, opadają marzenia. Bzdury, najlepszy sen.  Wyspałem się przed chwilą zdrowo.
Otrzymałem dwa listy od Helenki. Bardzo podnieciły. Odpisałem. Jej  ciało nadal ponętne, nawet bardzo, ale listy zaczynają nudzić. Tęsknota,  tęsknota, aż przykro. Cóż można poradzić? Natomiast stwierdziłem u siebie  ciekawe uczucie. Wszystkiego widziałem dwa razy, otrzymałem jeden list, a  myślę o niej coraz więcej, nawet wbrew woli. Mam jej zdjęcie i muszę  przyznać, że Stasia jest naprawdę śliczną dziewczyną. Ach, to wszystko bzdury.
Latałem wczoraj nad Kazimierzem. Był to lot po trasie. PZT (punkt  zwrotny trasy) Kazimierz, widoczny już był z połowy drogi. Tylko nabrałem  800 metrów, a już zobaczyłem Wisłę i dalej jak po sznurku. W ogóle loty  idą nie najgorzej, byle nie zapeszyć. Nawet ląduję bez specjalnych kangurów, chociaż muszę przyznać, że na trzy punkty siadam bardzo rzadko. Pogoda się ostatnio ustabilizowała. Niebo stalowe, popstrzone białymi obłoczkami (cumulusy) jak sztuczna dekoracja. Zimno. Szczególnie wyżej. Latamy w kożuchach, a niektórzy nawet w futrzanych spodniach, otwarte kabiny robią jednak swoje. Marzną policzki. Niedługo zdaje się zakładać będziemy kominiarki.
 Z listu Haliny dowiedziałem się, że umarł Tadzio Skowyra. Jeden z  najzdolniejszych z naszej klasy maturalnej, a może najzdolniejszy... Reżyserował moją "sztukę" na studniówkę. Był wspaniałym kolegą i człowiekiem. Umarł na gruźlicę. Umarł, a wszystko toczy się normalnie. I to jest  najstraszniejsze. Ulice dalej zalane słońcem. Ludzie chodzą weseli lub smutni, kochają się, nienawidzą, a Jego nie ma. Nie, to straszne. Chwilami wydaje mi się, że gramy jakieś role, po odegraniu których odchodzimy.  Gdzie? Cóż, jest jakaś zagadka. Może kiedyś ludzie odgadną. Może kiedyś?  Do wszystkiego ludzie doszli.
Chciałbym mieszkać teraz w dużym mieście, w małym domku. Mieć dużo  książek i czasu. I żeby nikt nie wiedział nic o mnie. Iść sobie czasem do  kina, teatru i tak sobie po cichu żyć. Bo po co mi wojsko? Walczyć? To takie ciche marzenia. Bo cóż można zmienić? Taki domeczek obrośnięty winem. Miła żoneczka. Ale nic z tego. Życie porwało tak i miele, że nieraz  znajduję się w "niepaniatnym" położeniu. Koledzy przejmują się  drobnostkami takimi jak warta, służba. Nie rozumieją wieczności i  przeznaczenia. Przecież co komu sądzone, to go spotka. Bieg rzeczy na  świecie jest nieodwracalny - jak powiedział zdaje się Engels.
Już mi się naprawdę znudził ten namiot. Lodowate, zimne łóżka. Pełen dymu tytoniowego (dostajemy 10 papierosów dziennie, TRIUMF) i myszy.  Pochowały się z pola i jedzą wszystko, nawet WKPib. Kalicie pól "Graj  Cyganie" zjadły - nie może odżałować. Na szczęście nasz barak kończymy  stawiać. Może niedługo się przeprowadzimy. Dobrze by było, chociaż niektórzy  obawiają się spania na piętrowych łóżkach i smrodu. Jeden z wartowników  wysnuł teorię, że żarówki spalają się u nich zależnie od zjedzonego grochu. Na to nasi obiecują, że u nas w ogóle się nie będą palić. Ja jednak  chciałbym ciepła. Mimo wszystko. Chłopaki z tego zimna już wypadają z nerw. Świątek napadł przed kuchnią na  Żuberka, znokautował i zabrał tacę. Żuberek zapowiedział odwet. Ale  Świątek jest grupowym. Sierżantem z wojska, solistą w zespole rewelersów,  potężne chłopisko i podobno boksował w jednostce, tak że z tym rewanżem...  A na domiar wszystkiego wody od niedzieli nie ma. Studnia nawaliła, a o  dowiezieniu nikt nie myśli. Trzy dni się nie myjemy wcale, nawet pić nie  ma co. Sahara. Za to w namiocie cieplej.   ;

11.10.1951, czwartek.
Pożyczyłem od Zbyszka Wojnickiego 10 złotych. Wypsztykany jestem do   dna.

12.10.1951, piątek.
Dzisiaj był tak zwany dzień żołnierza. No i jak zwykle w święto   mieliśmy wartę. Jestem po niej rozbity jak nigdy. Nowak opowiadał jak   zdawał egzamin końcowy u dowódcy klucza. W ogóle nie ruszał sterów.   Samolot leciał pilotowany przez dowódcę, który wszystko sam robił i   nawet wylądował. Nowaka tylko opieprzył po locie za niestałą szybkość...
Źle się czuję, boli żołądek, a do tego jestem zdenerwowany   jutrzejszą randką. Muszę pożyczyć kożuch i mundur no i zdobyć trochę wody   na umycie. Jednym słowem śpię pod znakiem jutrzejszego teatru. Będziemy   chcieli spać do południa jak przysługuje po warcie.

14.10.1951, niedziela.
W sobotę nie dano pospać. Zarządzono przeprowadzkę do baraku. Jak   zwykle w takiej sytuacji w wojsku okropny bałagan. Myślałem, że z mojego   teatru nici, ale jeszcze raz okazało się, że dobry kolega jest wart co   najmniej tyle co worek złota. Wacek poświęcił się i przetransportował   moje bety z łóżkiem. Ja zaś prysnąłem do Lublina tym łatwiej, że ogólne   zamieszanie. Cały czas to zresztą robimy, nie dostajemy bowiem żadnych   przepustek. Zdążyłem na pociąg i prosto do pięknej S. Trochę na powitanie   zmarszczyła swój naprawdę kształtny nosek - mundur pożyczony od Żuberka   trochę czymś zajeżdżał - chyba "benzyną?", ale szybko się przyzwyczaiła i   przestała zwracać uwagę, pochłonęła nas Zemsta Nietoperza. Siedzieliśmy w   loży, takiej jakie widuje się na przedwojennych filmach. Boki obite   czerwonym pluszem, fotele też, z przodu zasłona. Z nami, a właściwie za   nami jeszcze jedna para, cały czas zajęta sobą. W antrakcie (tak się   chyba mówi) spotkałem kolegów z wojska, z Siedlec. Odbywali praktykę w   dywizji w Lublinie. Okazało się, że szkoła pierwotnie oficerów rezerwy   przekształciła się w zawodową. W każdym bądź razie cywil oddalił im się w   nieskończoność. Szkoda mi ich było. Wszyscy po maturze, bardzo ładnie   umieli się zachować. W swoich zielonych mundurach zazdrościli mi   stalowego, a jeszcze czapka z miekkim daszkiem, znaczek spadochronowy,   spodnie czarne z czerwonymi lampasami i naprawdę piękna dziewczyna. Tak,   że chyba dobrze wybrałem. Mówiły o tym ich oczy. A Stasia była wspaniała.   W ogóle nie zwracała na nich uwagi, chociaż jeden z nich, Kalinowski   Kazik, chłop na schwał ,że ho, ho...
Powrót mi się udał, tylko najgorsze było wieczorem. Nie wiedziałem   gdzie Wacek postawił moje łóżko. Szukałem po całej sali. Współczułem   Wackowi, najmniejszemu, a dwa łóżka musiał dźwigać...   A z dzisiejszego dnia śmiać mi się chce. Poszliśmy na wieś się   rozerwać. Taka mała przechadzka, a mnóstwo wrażeń. Najwięcej się   uśmialiśmy, kiedy powiedziałem: "gdy kogo miłość nie ogrzeje to i   najlepszy kożuch nie ogrzeje", a ona (tzn. razówka):   - To chyba pan z łaciny wziął, bo ja tego nie rozumiem...   Koledzy posłyszawszy, przeszli na dosadniejsze zaloty. Podszczypywanie,   łapanie za cycki, tyłek itp., ja na takie coś nie mogłem się zdobyć. Może   dlatego że przed zaledwie kilkunastu godzinami trzymałem w ramionach   najpiękniejszą kobietę Lublina. (Całowała się ale pupę trzymała daleko.)
Śpię teraz na piętrze, łóżka stoją "piętrowo". Fajnie, tylko trochę   ciasno, ale można wytrzymać. Najgorzej z wchodzeniem, może zrobić sobie   drabinkę? Śniła mi się S.

16.10.1951, wtorek.
Wczoraj trochę chory, za to dzisiaj już dobrze. Miałem lot po   trasie z instruktorem. Zawsze 50 minut nalotu. Po lotach dalej budujemy   baraki, następne. Dla nowej grupy i wartowników. Podchorąży jest dobry na   wszystko. Muszę stwierdzić, że w naszym mieszka się wcale, wcale   przyjemnie. Życie płynie naprzód. Monotonnie, jak by tak coś zrobić? Loty   też jakieś beznamiętne. Latałem dzisiaj nad Kockiem. Tam gdzie przed z   górą sto lat zginął pułkownik Berek Joselewicz idący na czele armii   napoleońskiej.   Nie wiem dlaczego utkwiła mi w pamięci akurat ta książka, ale cóż, z góry   nie widziałem ani owych rogatek ani szlabanu. Normalnie, mała, szara   osada z imponująco wysokim, jak by z innego krajobrazu, czerwonym   kościołem. To wszystko. Aha, jeszcze Wieprz, przecięty drewnianym mostem   i to wszystko w niebieskawej mgle. Ładny dzisiaj dzień ale czuję się tak   samotnie. Co dziwniejsze, rozmawiając z ekspedientką Hanią (jedną z   panien jajczarskich) w pobliskim sklepie, poczułem jakąś dziwną tęsknotę   za kimś bliskim, za miłością w platonicznym tego słowa znaczeniu.    Hania jest bardzo żywa. Rozmawiając co chwila pokazuje dwa rzędy   białych ząbków, a bystre, ciemne oczka patrzą zalotnie. Szczupła i   głupia, chociaż nie pozbawiona inteligencji. Natrzaskaliśmy sobie w   niedzielę zdjęć z nimi. Było jeszcze kilka innych. Cała draka. Teraz nie   sposób zajść do sklepu, nie dają spokoju o te zdjęcia...         Żyje się teraz pod hasłem "aby dalej". Jednego z naszych kolegów,   Bielę, który po pierwszym skoku spadochronowym stracił oko, wysłano do   wartowniczej, odsługiwać obowiązkową służbę.          Nie mamy się gdzie umyć. Chodzimy zakurzeni, z oczami zalepionymi   ropą, uszami zatkanymi woskowiną i w ogóle... (Czuję, że zaczynam   nabierać upodobania do naturalistów.) Ach! Żeby mieć chociaż porządną   książkę...

 22.10.1951, poniedziałek.
Właściwie ten tydzień upłynął normalnie jak każdy. Było trochę   porządków w "nowym" mieszkaniu, raz miałem wartę i to wszystko. Za to   niedziela dostarczyła wiązkę nowych wrażeń.  Rano, po dziesięciokilometrowym marszu, niebo się wypogodziło,   zrobiło się ciepło. Rozdawano przepustki, mnie jednak bez wyjaśnienia nie   dali. (Nie dostałem jeszcze w wojsku żadnej przepustki.) Bractwo wokoło   się szykowało, pucowało aż pot ciężkimi kroplami im z czół spływał, jako   że zrobiło się bardzo ciepło, a ja normalnie, spokojnie wygniatałem   siennik, odpoczywałem. Ale kiedy wszystko towarzystwo poszło z baraku,   Wacek też dostał przepustkę, i zrobiło się cicho jak w grobie, nie   wytrzymałem.   Szybko się ogoliłem, ubrałem i z Galimskim (nie był taki straszny   komunista, szczególnie gdy mu nie pasowało) zerwaliśmy się na "polską   przepustkę".          Z szosy zabrała nas przygoda skoda, ambulans, wyładowana workami z   kapustą. W Lublinie wysiedliśmy cali upaprani kapustą i konopiami z   worków. Jakoś się otrzepaliśmy i zdołaliśmy odnaleźć panią Fabiańską,   której już raz bezskutecznie szukałem. (Poznałem ją na obozie w   Zwierzyńcu gdzie gotowała(?), była tam z córką Wieśką.)   Sama zasadniczo się nie zmieniła, może tylko lubi więcej popić niż   przedtem. Poznałem jej syna i jego młodą, świeżą żonę. Syn - normalny,   pospolity typ, jak tysiące szoferów. Jego żona młoda, blada dziewczyna o   oczach ciemnych, dużych, powiększonych sinymi podkówkami, świadectwem   chyba miłosnych nocy, ponieważ od ślubu zaledwie dwa tygodnie.   Szkoda, że Wieśki nie było, bo pretekstem odwiedzin były rzekomo   jej imieniny, ale i tak odbyło się wszystko normalnie. To znaczy   obiadzik, stary patefon z jeszcze starszymi płytami. Fałszował   niemiłosiernie ale i my też fałszowaliśmy i tak śpiewając czas zeszedł.   "I zapomnisz o letniej przygodzie..."
Potem poszliśmy do Wisły. (Jeden z reprezentacyjnych lubelskich   lokali.) Weszliśmy normalnie, tylko potem zaczęło się nienormalnie.   Ciastka do wina podano bez talerzyków i właściwie nie warto wspominać.   Dość że gdy zapytałem o dancing, widziałem jakiś jazz samotnie stojący w   kącie, zdziwiona kelnerka odparła że: lokal otwarty jest tylko do 23, a   Lublin jest na tyle porządnym miastem, że nocnych lokali nie ma.   Władek Galimski, który dotychczas drzemał na stole, ocknął się.  Zbyszek, to lokal drugiej kategorii, wychodzimy.  I wyszliśmy.
Poszliśmy, brnąc chodnikiem trochę od latarni do latarni,   ale dotarliśmy do dworca. Szczęśliwie kupiliśmy bilety i na peronie   spotkałem Bronię. Była moją profesorką w liceum i kochanką. Wsiedliśmy do   dwójki (były tylko dwie klasy III i II) i rozmawialiśmy bez pamięci.   Wyładniała, nabrała dojrzalszego wdzięku, i była bardzo chętna ale do   Świdnika taki krótki przelot...

25.10.1951, czwartek.
Tak życie toczy się dalej. Cały dzień praca, zajęcia, a wolne   chwile wypełnione rytmem rumb, granych przez naszych dwóch akordeonistów.   (Górnego i Śliwińskiego). Dostałem dzisiaj list który zasmucił. Kajtek z   Klitusiem idą do wojska w przyszłym miesiącu. Teraz już nie będę miał   "bazy" w cywilu. Nawet nie mam gdzie pojechać na urlop gdybym ewentualnie   otrzymał.   Skończyłem dzisiaj trasy, loty szykiem. Stopniowo szkolenie posuwa   się do końca. Miałem służbę i może niedzielę będę miał wolną. Zobaczymy.   Nic mi się nie chce. Szlak trafia z nudy i lenistwa.

 27.10.1951, sobota.
Dziwne są losy ludzkie. Wczoraj dwóch naszych kolegów poniosło   "lotniczą śmierć". Z samolotu drzazgi, a z nich marmolada. Dzisiaj   będziemy ich odprowadzać do Douglasa (Litki). Głupi nastrój i do tego   żołądek boli. Jak tak człowiek sobie pomyśli, że wczoraj oni, a jutro   może na nas kolej to trochę dreszcz przechodzi. Jednak chciałoby się żyć.   Życie nie jest takie brzydkie, ale cóż, z człowieka może też pozostać   kupa flaczków.   Sobota. Pomarszczona brudną szarą mgłą, jak mój mundur. Smętny   nastrój pogłębia jeszcze pogoda. Staramy się o tym nie myśleć, jednak nie   zawsze można kierować myślami... Najbardziej szkoda chłopaków, że nie   użyli życia. Cały czas męczyli się w szkole i nawet nie doczekali   promocji, śmierć. (Było to zderzenie dwóch PO-2 podczas lotu szykiem.   Poodcinali sobie śmigłami stery, a że na PO-2 lata się bez spadochronów   byli bez szans. Pospadali na ziemię jak postrzelone ptaki. Dwóch   podchorążych i dwóch instruktorów.   Sobota. Dzień nadziei, oczekiwania na przepustkę itd. Niektórzy   koledzy, jak Kalita czy Woźniak, symulują choroby i na całe soboty jadą   do Lublina "chorować". Trudno, nie wszystkim się udaje. Niektórzy, jak   np. ja muszą siedzieć w smrodliwym baraku, wdychać ohydną woń patrząc   przez szyby na słoneczny świat.

31.10.1951, środa.
Miałem przepustkę w niedzielę. Normalnie, wziąłem Mańka i poszliśmy   do dwóch "małych" w Lublinie. Było przyjemnie. Adapter cicho grał,   rozmowa ożywiona, wino czerwone - lało się, a w głowach lekko szumiało.   No i epilog niedzieli. Lotnik, miłość, oczywiście.   Jest blondynką, nazywa się Zosia. Ma długą szyję i krótko obcięte   włosy. Poza tym jest w miarę inteligentna, dobrze tańczy i ubiera się   dość elegancko. Jednym słowem niedziela upłynęła beztrosko i wesoło.   Trochę Maniek miał kwaśną minę, gdy matka naszej młodej gospodyni   zamęczała zdjęciami, rozmową, ale to wszystko życiowe. (Młode chłopy to   łakomy kąsek dla dojrzałych bab.)   Byłem też u Stachy ale nie zastałem. Złożyłem dzisiaj raport o   urlop, ale niewątpliwie zostanie odrzucony i będę dalej wieść życie bez   nadziei...

 5.11.1951, poniedziałek.
Normalnie czas teraz leci tak szybko, że nie mam nawet kiedy pisać.   W czwartek byłem w Warszawie, udało mi się dostać taki jednodniowy urlop   na 1.11. Normalnie widziałem się z Leszkiem, jednym i drugim. Bardzo   wychudli. Kości policzkowe ostre, wystające nosy, świadczą jakie mizerne   teraz ich życie w cywilu. Po prostu nędzne. Później byłem u Helenki.   Przyjęła czym mogła, jadłem skromnie bo czułem, że sama nie ma co jeść.   Ostatecznie wypasiony na normie lot mogłem jeden dzień popościć. Jednego   dnia zjadam tyle wędlin (70 dkg) co oni chyba przez miesiąc. Mieszka tam   gdzie mieszkała. Dobrze, że gospodyni nie było bo jej pokój przejściowy.   Już nie płakała jak wtedy gdy wstąpiłem w przejeździe do Dęblina z głową   ogoloną, wychudły, taki piechociński rekrut. Podejrzewałem wtedy, że   płacze bo może zdradza. Nie przyszło mi do głowy, że z żałości nade mną.   Teraz wyjaśniła.   - Czy wiesz jak wyglądałeś...?   Teraz pieściła jak jeszcze nigdy w życiu. Do tego bardzo opiekuńcza,   zaczyna jakby trochę matkować i chyba chciałaby mieć dzidziusia. Jest   starsza ode mnie, może dlatego?
Wczoraj w Lublinie z Wackiem. Urwaliśmy się bez przepustek. Duży,   umeblowany potężnymi, starymi meblami pokój. Ogromne radio. Szereg   butelek po winie i z winem. Wacek z błyszczącymi oczami i dama w wieku   balzakowskim, ale z południowym temperamentem, oto obraz wczorajszego   wieczoru. Jej córka bardzo młoda, naiwna i głupia tańczy z Wackiem, a   mnie atakuje dama, napierając potężnym biustem. (Ta młoda dziewczyna to   poderwana przez Wacka, a ja miałem być za przyzwoitkę (?).)   Z radia płynie cicho slowfox, ale ja nie wytrzymuję zbliżeń   starszej damy. Na twarzy co prawda ślady minionej piękności, ale przy   zbliżeniach wyłażą niemiłosiernie starcze zmarszczki. (A pazerna na mnie   była. Cyc na pierś, a ręka na udo.) Uciekłem.   Czekałem na autobus chyba z godzinę. Poznałem pewną młodą panią,   ale z tej znajomości nie skorzystałem, bo bardzo zajęty byłem myślami o   Stasi. Siedziała sama i przeglądała zdjęcia. Starała się być spokojną i   obojętną jednak cała twarz wyrażała radość. W blasku różowego abażuru   była bardzo ładna. Ładniejsza niż normalnie. Nie wiem czy to było pod   wpływem jej uroku, czy też muzyki z radia dość że bardzo przyjemnie   spędziliśmy wieczór.   Błądziłem ustami po jej bielutkim, ciepłym karczku. Nasze policzki   bezustannie przyciągały się do siebie. Czułem, jak się to mówi, zapach   jej włosów. Tańczyliśmy. Czas płynął niepostrzeżenie. Mam zaproszenie na   drugą niedzielę, na imieniny. Zobaczymy. Wieczór spędziłem bardzo   przyjemnie.
Życie w eskadrze płynie normalnie. Wysmarowana świeżą naftą podłoga   śmierdzi, aż boli głowa. Na razie mało latamy, bo pogody nie ma. Są teraz   przeważnie mgły, kapuśniaczki itp. różne jesienne przyjemności.   Czasu jednak bardzo mało. Co drugi dzień chodzimy na warty. Tylko   "zespół", zresztą bardzo podły, "reprezentuje" nas na zewnątrz. Cóż   zrobić? Dla nas, szarych ludzi, pozostały tylko służby i warty.   Ale nic, jeszcze i my wypłyniemy. Człowiek żyje teraz tylko nadzieją, że   za jakieś sześć miesięcy to się skończy. Myśli śmigają jak zające po   lotnisku, a duszę męczy problem.   Życie. Co to jest? Właściwie jestem trochę dziwak, sam siebie nie   rozumiem. Nieraz wydawało się, że niczego mi już nie brak, a jednak   zawsze czegoś mi brakowało. Czy będzie tak dalej? Nie wiem, ale coś jest   co pożera wewnątrz. Chyba nie miłość.
6.11.1951, wtorek.
Chciałem dzisiaj do dentysty, ale Maciałek, dowódca klucza, gdy   dowiedział się że chciałbym leczyć, nie wyrywać, nie zwolnił. Tyle się   mówi o trosce dowódcy o zdrowie podwładnych, ale to tylko frazesy. Cóż   jego obchodzi, że mi się zęby psują. No nic, to też trzeba przecierpieć.   Mówi się trudno.   Ciekawy przypadek zdarzył się w naszej eskadrze. Skruszewicz  przystojny, zdolny, młody mężczyzna - podchorąży, przez głupie   nieporozumienie dostał się do aresztu. Kiedy już wychodził, za jedno   słowo dostał znowu trzy dni. Poczuł się załamany. Jeden z   najzdolniejszych chłopców w eskadrze. Nie wiem co się z nim stanie.   Wszystko co mogę robić, to robię by go ratować, ale z jego wychudzonej,   mądrej twarzy, z całej postaci bije ambicja i godność i widać że ten   areszt to ciężki zakręt na jego drodze życia.   Widzę go jak siedzi, sam, opuszczony, zatopiony w swoich myślach.   Targają nim różne uczucia, obrażonej ambicji, złości, upokorzenia i   zwątpienia w przyszłość. Czy zostanie wyrzucony ze swego toru życia na   inny, gorszy? Czy w ogóle się załamie? Zobaczymy. Jedna z wielu ludzkich   tragedii. Najgorsze, że człowiek przechodzi obok i tak naprawdę nic nie   może poradzić. Każdy musi poradzić sobie sam.
do 04s.