por.mar
odc.3
Zanim wróciłem do swojej kancelarii w eskadrze, gorączka opadła i
ujrzałem
swoją śmieszność, gdy pełen entuzjazmu cieszyłem się ze stanowiska.
Kiedy
przejęty odpowiedzialnością za ludzi, sprzęt, za wszystko,
nie mogłem
spać. Teraz wracałem do równowagi. Zapał do służby zniknął
i uświadomiłem
sobie, że to tylko mi się wydawało, że "wyszedłem z cienia"
bo jestem
nadal w armii nic nie znaczącym pionkiem, zwykłą liczbą w
wykazach.
Pałuczak przypomniał mi o miejscu w szeregu.
Po odejściu Staszka Boczuli
pozostało w eskadrze pięciu pilotów.
Pięciu na dwanaście etatów. Jednostka umowna do gier wojennych
na mapach,
ale w sile bojowej zaledwie klucz. Mamy dostać po promocji
w OSL-5
radomskiej uzupełnienie, więc zgodnie ze zwyczajem, dowódca
pułku wyznacza
członków do Państwowej Komisji Egzaminacyjnej, są nimi: Marian
Klusek
(nawigator pułku), Inek Szelągowski (nawigator mojej eskadry)
i ja.
Nie mam specjalnej ochoty lecieć, jeszcze nie zdążyłem się
nadowodzić.
Mówię to dowódcy, Siwemu, ale się nie zgadza. Piloci mają
przyjść do mojej
eskadry i sam mam sobie wybrać, żebym potem nie narzekał.
Każe nawet wydać mi ekstra z magazynu mundur marynarski,
na swoją
odpowiedzialność, bo na mój zielony okres używalności jeszcze
się nie
skończył. Ryzykuje własną kieszenią, bo gdy się zabiję to
będzie musiał
płacić.
A mnie po takim nagłym przebraniu z zieleńca w marynarza,
nic innego nie
pozostaje tylko powiedzieć dziękuję.
Więc 12 sierpnia 1957
r. startujemy do Tomaszowa Mazowieckiego. Ja z
Inkiem na Jak-11, Marian na bojowym. Startujemy pierwsi z
takim
wyliczeniem, żeby w jednym czasie dolecieć. Różnica w szybkości
przelotowej naszych samolotów prawie podwójna.
Jest piękne, letnie popołudnie. Nad ziemią czysty, nieskalany
błękit,
którego głębię podkreślają rozrzucone tu i ówdzie kępki białych
cumulusów.
Powietrze spokojne bez "bąbli" i "dziur". Samolot, jak karp
w uśpionym
popołudniową ciszą stawie, leci w nim leniwie, bez wstrząsów,
statecznie.
Gdy z wysokości 2000 m patrzymy na ziemię, chwilami wydaje
się, że stajemy
w miejscu. I chociaż szybkościomierz wskazuje 360 km/godz
to oko
przyzwyczajone do dużo większych, prawie tej szybkości nie
zauważa. Ale
dzięki temu możemy się napawać wolno przesuwającym się pod
nami w
słonecznym blasku, pięknym kolorowym dywanem: UT
kany z pól, lasów, łąk,
rzek, jezior... Patrząc nań nie mogę powstrzymać radosnego
wzruszenia.
Obraz jest tak piękny, że zapominam o krzywdach, zniewoleniu
i nie mogę
się powstrzymać od powiedzenia to "moja" ojczyzna.
Ten urok ziemi pod nami wyzwala we mnie uczucia tłumione
od wojny, i w tym
momencie czuję się chyba podobnie jak Rzymianin, który pro
aris et focis
gotów był oddać życie.
Silnik pracuje miarowo. Z otwartego wietrznika strumień chłodnego
rześkiego powietrza. Inek w drugiej kabinie mruży z rozmarzeniem
białe
rzęsy, widocznie i on ulega urokowi chwili.
- Czujesz jak pachnie miodem? - mówi przez SPU.
Przelatujemy nad rozległymi łanami kwitnącego rzepaku i rzeczywiście
zapach dolatuje do nas. Nie, tego się nie da opisać. To wszystko
sprawia,
że urzeczony kolorowo-zapachową symfonią, zapominam przez
chwilę o
pilotowaniu. Czuję się częścią tego przecudnego świata, którego
harmonii
najmniejszym ruchem boję się zakłócić. A samolot też jakby
wyczuwał stan
mojej duszy bo schował rury pod siebie i delikatnie pykając,
spokojnie
obraca śmigłem. Jego gruby walcowaty łeb skierowany gdzieś
za horyzont,
cierpliwie prowadzi do niewidocznego celu.
Wygląda poczciwie i budzi zaufanie. Wiem że to pozory. Bowiem
ze swojej
konstrukcji jest narowisty i kapryśny. Wymaga dużych umiejętności
i silnej
ręki ale widocznie i on jest w przyjaznym nastroju i życzliwie
dzieli ze
mną radość życia.
- Hej tam, na patyku - głos w radio przerywa moje zamyślenie
i nad nami
śmiga odrzutowiec Mariana. Aż zatrzęsło. Pruje co najmniej
na osiemset.
Zachłystuje się prędkością. Nie widzi jednak tego co my.
Nie ma czasu
rozkoszować się pięknem naszej ziemi, pocieszamy się z Inkiem.
Przygotuj
dobre żarcie - wołam za nim walcząc sterami o równowagę.
Rozbełtał
powietrze, zasmrodził naftą, urok prysł. Dolatujemy do trawersu
Łodzi. Z
prawej chmura miejskiego dymu, a przed nami lotnisko.
Wyobrażam sobie jak czekają
tam na dole. W gorączkowym podnieceniu,
spekulacje: kto przyleci, jacy będą itp... Niby już każdy
latać potrafi
ale na myśl o egzaminie państwowym miękną kolana. Przeżywałem
to sam pięć
lat temu. Tu, właśnie na tym lotnisku, jako podchorąży w
zatłuszczonym
kombinezonie, wymiętej furażerce, czekałem tak jak oni, próbując
opanować
rosnące podniecenie. Pięć lat, mój Boże, a jaka zmiana.
Będąc małym chłopcem
lubiłem marzyć o sytuacji, z książki M. Twaina
"Książę i Żebrak". Biedny i pogardzany żebrak okazuje się
w decydującej
chwili przebranym księciem. I teraz podobnie. Ale satysfakcja
tylko
wewnętrzna. Nie ma ludzi znających mnie w poprzednim wcieleniu.
Zamiast
wynędzniałego, obszarpanego podchorążego, wysiada z kabiny
elegancki
porucznik marynarki wojennej: granatowy mundur, złote galony,
lśniący
kordzik, białe rękawiczki, egzaminator.
Dolatujemy nad lotnisko.
Na zachodniej stronie w popołudniowym
słońcu czerwienieje wieża kościoła w Lubochni, za nią znajomy
las. Nie
mogę obronić się przed wzruszeniem. To na nim pięć lat temu
zdałem egzamin
i zostałem pilotem myśliwskim. Duże zmiany. Znajomy płat
trawy teraz
rozcięty paskiem biało szarego betonu. Ten beton to coś nowego.
Za moich
czasów było tylko pole trawiaste, wystarczało. No tak, ale
wówczas nie
było odrzutowców, latało się tylko na śmigłowych Jak -9.
Kątem oka zauważam samolot Mariana. Zaholowany już na stojankę,
okrywają
pokrowcami mechanicy. To jest ta widoczna różnica między
śmigłem a rurą.
Ileż później wystartował i już na obiedzie, a my jeszcze
się kiwamy na
czwartym skręcie.
Ale uwaga, bo po wylądowaniu Klusek już zszedł z areny, i
my teraz stajemy
się głównymi aktorami. Cały kwadrat wybałusza na nas oczy.
Jestem jeszcze
przed czwartym skrętem, a już wyczuwam to złośliwe oczekiwanie
zgromadzonych w kwadracie podchorążych. Naturalnie nie życzą
nam
katastrofy, broń Boże, ale porządny kangur wszystkich by
ubawił.
Phi, wielki egzaminator przyleciał, a lądować nie umie. Bo
w szkole
najważniejsze jest lądowanie. Dobry pilot, to ten który ŁADNIE
ląduje.
Z lekką tremą zniżam się do wyrównania, bo wprost fizycznie
czuję fale
pragnień zgromadzonych na ziemi, bym chociaż raz odbił się
podwoziem od
ziemi. A na Jaku o to nietrudno. Jest bardzo "wrażliwy" przy
lądowaniu.
Wystarczy chwilka nieuwagi, puszczenie na kółka, i już skacze
na kilka
metrów. A ja do tego nigdy nie byłem mocny w siadaniu na
trzy punkty. Na
wyrównaniu widzę już liczna grupę przy SSD "żądną krwi".
Ich twarze,
zwrócone w moim kierunku, jaśnieją na zielonej murawie lotniska,
niczym
ogromny różowo - biały kwiat.
Czuję się jak aktor z rolą nie opanowaną do końca, zmuszony
grać przed
specjalistami. Zrobiło mi się ciepło i nie powiem żebym w
tym momencie
tryskał jak dotychczas pewnością siebie. Na szczęście, myślę
- nikt mojej
twarzy w kabinie nie może zobaczyć.
I tak się zajmowałem swoimi odczuciami, życiem wewnętrznym,
że ani się
spostrzegłem, a samolot już dotknął kołami betonu. I to równocześnie
trzema, dokładnie przy literze T. Coś podobnego. Udało się.
Według PSzL
(Program Szkolenia Lotniczego) lądowanie na ocenę najwyższą,
piątkę. Dobry
samolot, pochwaliłem w duchu. I od razu pierś wypięła się
dumnie, a twarz
przybrała wyraz posępny i surowy, jak przystoi dowódcy eskadry.
Drżyjcie
podchorążowie.
Egzaminy jutro. Mariana
z Inkiem zabrali instruktorzy "zwiedzać"
Tomaszów, mnie skusiły wspomnienia, pozostałem. Uległem złudzeniu,
że
wystarczy znaleść się w miejscu, gdzie się dawniej było i
wrócą ludzie,
przeżycia, wróci tamten czas... I znowu będę tym dwudziestodwuletnim
młodzianem stojącym u progu przestworzy. Ale to nieprawda.
Nie ma przeszłego czasu, żyjemy tylko w teraźniejszym, ciągle
jednak trwa
jego transformacja pod wpływem doznawanych przeżyć. I ciągle
się
zmieniamy. "Teraz" jesteśmy inni niż przed tygodniem, dniem,
godziną. Nie
tylko zresztą my zmieniamy się w czasie, wszystko się zmienia.
Stałą jest
tylko chwila tak krótka, że nasze zmysły nie są zdolne uchwycić
zachodzących w niej zmian. Ale o tym się nie pamięta.
Nie odnalazłem więc niczego
z tamtych dni. Ani rzeczy, ani miejsca
ani nawet zapachów. Wszystko to już było tylko zapisem w
kosmosie,
oddalonym od ziemi o pięć lat świetlnych. Nawet lotnisko
już powitało
nieznaną, obcą wonią. Zamiast zapachu trawy, czystej benzyny,
smród nafty
i rozgrzanego betonu.
Przypomniała mi się Zosia z pobliskiej wsi, która bardzo
lubiła wąchać
moją podkoszulkę. To tak jakby w samochodzie - podniecała
się? Nie ma też
już drewnianych baraków, krytych czarną papą. W ich miejsce
stoją betonowe
bloki, rakowate strupy w sosnowym lesie. Nie ma też wartowni
w której
odsiadywałem areszt za dżentelmeństwo. Nie wypadało odmówić
damie. Po
chwili sobie jednak przypominam, że to nieprawda, że trzy
dni dostałem za
samowolne pójście z wartowni po sweter do baraku. Czas jak
zwykle upiększa
przeszłość. Pamięta się tylko to, co się chciało zapamiętać,
co było
przyjemne...
Siedziałem więc za sweter
i nie było słodko. Sam w pomieszczeniu
- celi, bez żadnych "mebli". Nie było nawet przysłowiowej
pryczy, tylko
parę kocy na podłodze. Ściany z pilśniowych płyt pachniały
karbolem, a
przez otwarte na oścież drzwi - lato było bardzo gorące -
wpadało ciepłe
powietrze, gęste od leśnych zapachów. Dominowała sosna. Obok
drewniana
wieżyczka meteo. Leżę na kocu, cisza... Ptaki, las, śpią.
W milczeniu
wiszą nad sosnami gwiazdy, a tylko wieżyczka meteo świeci
czerwono i
dochodzi z niej monotonny stukot maszynerii, jakby diabli
mełli
grzeszników na dalekopisach... Wtedy zrozumiałem don Kichota,
gdy kopią
nacierał na przeklętych czarowników zamienionych w wiatraki.
Jeden
widocznie ocalał i przemienił się w tą piekielnie grzmiącą
meteo -
wieżyczkę. Och, gdybym miał Rosynata i kopię...
Ten monotonny hałas przypomniał mi inny, równie monotonny
odgłos. Podczas
okupacji, kiedy z obawy przed wysiedleniem (zabraniem do
obozu) na noce
wyjeżdżaliśmy ze wsi w pole, wyprzęgano konie i dawano im
obrok. Cisza,
nie wolno rozmawiać, żeby Niemcy nie usłyszeli. Powietrze
bowiem w
dwudziestostopniowym mrozie jak napięta struna, sapniesz,
słychać na
kilometr. I w tej martwej ciszy, jedyny dźwięk to chrzęst
końskich szczęk,
żujących obrok. Monotonny, hipnotyzujący, niesamowity chrzęst.
Zapamiętałem na całe życie.
Nie ma jednak już wieżyczki
wyglądającej z poza wierzchołków drzew,
nie ma aresztu, baraku. W ich miejsce betonowa piętrowa budowla,
a wokół
obsypane brudnym cementem kikuty połamanych sosen. Cały ten
uroczy wówczas
lasek, pełen malin, jeżyn i wszelkiego leśnego dobra teraz
rozjechany,
pocięty betonowymi drogami, dogorywa. Wszędzie pełno kurzu,
papierowych
worków, połamanych gałęzi i śmieci. Rozglądam się wokół,
może gdzieś zza
drzew wyłoni się Zosia lub Halinka, moje leśne miłości, może
który z
kolegów z młodości, będących już po tamtej stronie wszechświata,
zabłąka
się w mój czas... ale nawet jakby, to gdzie by przysiedli?
Zamiast trawy zastygła smoła i gruz. A przecież to było tak
niedawno,
jakby wczoraj. Na pachnącym poszyciu rozkłada się jak turecki
basza Tadzio
Chudzik. Obok w trawie smukłe szyjki z winem patykiem pisanym.
Tadzio
bierze butelkę, odwraca się żeby go nie podejrzeć i sprawnie
dłonią wybija
wciśnięty korek. Patrzymy z podziwem, ale w kantynie nie
ma tyle wina by
kupić sekret.
Nie ma już trawy, nie ma Tadzia. Odszedł, jak wszystko odchodzi.
Nie ma
też osłoniętych gęstymi krzakami polanek, miejsc romantycznych
spotkań.
Pomiędzy ogołoconymi z liści drzewami przemykają podchorążowie.
Widać ich
na kilometr. Współczuję. Gdzież tu teraz legnąć z dziewczyną?
Wszędzie
kurz i klepisko.
Zaczynam żałować, że
nie pojechałem z chłopakami. Nie ma co wracać
do minionego, bo wrócić nie można, a tylko "piękne wspomnienia"
zostają
odarte z uroków młodości. Więc lepiej ich nie zmieniać, niech
sobie
istnieją. Z nimi łatwiej wejść w samotność starzejącego się
świata. A
jednak panie tego kiedyś to było... i od razu samotność staje
się
znośniejsza.
Powoli mrok zapada. Bezludnie.
Stołówka już zamknięta. Do hotelu
wracają z lotniska trzy pilotki. Jedyne w wojskach lotniczych.
Wszystkie
znam z widzenia. Są w różnym wieku i o różnych stopniach
i każda ciągnie
za sobą inną legendę. Major Sosnowska - Kamińska, potężnie
zbudowana
blondyna z apetycznym zadem i aż szkoda, że życie tak się
jej nie układa.
Pamiętam ją z Krzesin, gdy się rozwodziła z dowódcą 11 plm,
Kamińskim.
Burzliwe były dzieje ich miłości. Zaczęło się jak w romantycznej
powieści.
Ona dowódca eskadry szkolnej, on młody przystojny podchorąży.
Zakochała
się. Po promocji podchorąży został instruktorem i ożenił
się z rozkochaną
i ustosunkowaną dowódcą. Sosnowska była pierwszą kobietą
w lotnictwie PRL.
Kurs pilotażu odbywała jeszcze w Grigoriewskoje, więc wszędzie
we władzach
miała znajomych i wielkie względy. Kamiński wykorzystał to
w pełni. Szybko
awansował i wkrótce został jej zastępcą. Potem wytypowała
go na kurs
dowódców do Moskwy. Pojechał czule żegnany, a kiedy wrócił
wystąpił o
rozwód. Tam w Moskwie zakochał się po uszy, a na miłość jak
wiadomo nie ma
rady. Nowa wybranka, Rosjanka, była córką ważnego generała
więc nawet nie
wypadało się dziwić, że zięć wkrótce został dowódcą 11 pułku
plm. w
Krzesinach. (Pisałem o nim przy okazji śmierci Chudzika).
Nie osłabiło to
jego jurności z której w niedługim czasie stał się sławny.
Nie krępując
się jebał w garnizonie wszystko, cokolwiek miało szparę miedzy
nogami. Od
sprzątaczek do żon oficerów. Nie było to zresztą nic szczególnego,
bo z
jednej strony kawał zdrowego chłopa, baby sobie powtarzały,
że ma członka
jak Rasputin, a z drugiej dowódca od którego zależy w garnizonie
wszystko:
praca kelnerki, mieszkanie dla oficera, talon na pralkę lub
motocykl, nie
wspominając o awansie. Dlatego nie słyszało się, żeby któraś
odmówiła,
wręcz odwrotnie, ustawiały się w kolejkę. Miał zwyczaj ubezpieczać
się
podczas miłosnych rozkoszy, stawiając przed domem wybranej
bogdanki
wartownika. A że działo się to przed południem, gdy mąż był
z pułkiem na
zajęciach lub lotach, to taki wartownik jak chorągiew wskazywał,
którą
damę aktualnie dowódca zaszczyca... Początkowo budziło to
sensację ale
potem szybko zezwyczajniało. Trudno było by zresztą znaleść
drzwi przed
którymi
wartownik kiedyś by nie stał. A oficerski honor, zgodnie
z marksizmem i
leninizmem, to burżuazyjny przeżytek. Nikt na pojedynek nie
wyzywał, nie
strzelał się. (O d... się narażać - zwierzał się przy wódce
pewien
rogacz. - Co to mydło?)
Razem z Kamińską, Dziewiszek- Andrychowska instruktorka ze
Świdnika. W
czasie kiedy latałem w Świdniku, szkoliła swoją pierwszą
grupę. Tu
sytuacja była odwrotna. Jeszcze w podchorążym zakochał sie
zastępca d-cy
eskadry kpt. Andrychowski. (W roku 1995 zobaczyłem w TV wywiad
z
siwiuteńką babcią. Powiedziała w nim: "Loty między i nad
chmurami są jej
najpiękniejszym lotniczym wspomnieniem. Tam zostawiła część
swej duszy, i
z tym obrazem - fantastycznych chmurowych kształtów - będzie
chyba
umierać".)
Trzecia, Zofia Kamińska, jedyna która ukończyła przeszkolenie
na myśliwcu
Jak 9, rówieśniczka Dziewiszek. Można powiedzieć, że zarówno
Dziewiszek
jak i Kamińska były owocem hasła rzuconego przez Partię:
dziewczyny ma
traktory, samoloty itd. Miała to być droga do równouprawnienia.
Wszystkie trzy teraz
trenują zespołowy pilotaż na UT-2, na święto
lotnictwa w Warszawie. Chwilę rozmawiałem z Zofią Kamińską,
drobną, chudą
czarnulą. Niepozorna z wyglądu, ale pod spódnicą ogień. Wiedziałem
o tym
od niedyskretnego kolegi, któremu kiedyś w użyczyła wdzięków.
Nie byłaby
od tego, żeby razem spędzić wieczór, ale bała się Sosnowskiej,
dowódcy.
Pozostałem więc sam. Wyglądam przez okno betonowego hotelu,
wokół cicho,
ciemno, wojsko śpi, tylko wzmocnione patrole czujnie obchodzą
garnizon. W
Łodzi coś się dzieje, nikt nie chce jednak powiedzieć co.
Załopotał na drzewie
nocny ptak. Gdzieś z oddali dobiegło
pohukiwanie puchacza oblatującego rejon łowów. A ja sam.
Sam ze swoimi
myślami. Lecz już nie wspominam, odechciało mi się. Patrząc
na ten
las-śmietnik myślami uciekam daleko. Tam gdzie mi dobrze,
nad morze.