-
odc.4
Powrócili z wycieczki Marian z Inkiem. Zazdroszczę Marianowi białej,
nylonowej koszuli. Nowość. Wystarczy potrzymać pod kranem
nawet pod zimną
wodą i brudu ani śladu. Nie trzeba prasować ani specjalnie
suszyć.
Wystarczy strząsnąć wodę, kilka minut na ramiączku, i już
sucha i gładka.
Zawsze śnieżno-biała, świeża, elegancka - fantastyczna koszula.
Tylko
droga. Kosztuje 700 zł. Zawrotna suma. Przy moich długach
i zobowiązaniach
poza możliwościami, nawet pomarzyć nie można . Marian to
co innego, jest
kawalerem i ma przyjaciółkę, żonę marynarza z Batorego.
Trudno. Jutro rano wyciągnę
z teczki fasowany sztywny podżółcony
płócienny kołnierzyk (3 sztuki na trzy lata) i specjalną
spinką przypnę
do koszuli. Kołnierzyk ma długie końce (niemodne), które
odginają się
do góry i sterczą jak wąsy chrabąszcza. Wątpliwej bieli,
nastroszony
kołnierzyk, nieświeża koszula, czuję się fatalnie. Potem
jednak patrząc
na eleganckiego Mariana, zapominam o swoim wyglądzie i wydaje
mi się, że
wyglądam równie ładnie.
Następnego dnia poranek
piękny, czysty, sierpniowy. Podchorążowie
na zbiórce, wyprężeni jak struny wodzą za nami wzrokiem.
Ważni jesteśmy.
Będziemy przyjmować egzamin państwowy z techniki pilotażu.
Napięcie
elektryzuje rześkie powietrze, cykoriometry do oporu. Wydaje
się dotkniesz
którego, a zacznie iskrzyć. Jak dobrze jest być egzaminatorem.
Człowiek
nie boi się że czegoś nie umie, zapomni. Nikt nie będzie
sprawdzał. Można
być swobodnym, na luzie. Instruktorzy uprzejmie zapraszają
do bufetu w
kwadracie, a tam kefir, woda mineralna i oczom trudno uwierzyć,
sok
pomarańczowy, szczyt luksusu. Proszę, proszę się częstować.
O płaceniu nie
ma mowy, szkoła funduje. Wszystko po to, żeby pozyskać przychylność.
Żeby
dobrze "sprzedać" swoich podopiecznych. Rok szkolenia to
rok nieustannego
wysiłku, rok życia, a teraz o efekcie decydować będzie dwadzieścia
minut
lotu. Wszystko w rękach ucznia i... sercu egzaminatora.
Wsiadam z pierwszym podchorążym
do samolotu. Tak sie trzęsie, że
wydaje mi że drga cały samolot.
- Spokojnie kolego - mówię do rozdygotanego ucznia - mam
zamiar jeszcze
trochę pożyć.
Zaskakuje mnie tym nieopanowaniem. Musieli im o nas jakieś
niesamowite
historie naopowiadać. Sam byłem kiedyś w podobnej sytuacji,
ale nie
przypominam sobie, by tak latały mi łydki... Chociaż pamięć
ludzka jest
zawodna...
- Proszę wykonywać tak, jak kolega się nauczył. Niczego więcej
nie będę
będę wymagał.
Głosowi staram się nadać brzmienie łagodne, uspokajające.
Pogoda na loty
fantastyczna. Widoczność milion na milion. Bezwietrznie,
warunki idealne.
Podaję zadanie w strefie. Wiraże głębokie, dwa komplety pionowe,
zwroty
bojowe, beczki szybkie, a jeśli potrafi to i sterowane, zejście
spiralą.
Podchorąży z początku
trochę nerwowo pracując sterami wykołowuje
na start, potem jednak radzi sobie z samolotem coraz lepiej.
Na
regulaminowej wysokości chowa podwozie i samolot płynnie
nabiera
wysokości. I nic nie świadczy, że za sterami siedzi uczeń,
zdający
egzamin. Jakby zupełnie zapomniał, że jestem w drugiej kabinie.
Poprawnie
wykonuje nakazane figury, i dopiero kiedy odważnie próbuje
nadprogramową
sterowaną beczkę, samolot trochę wymyka mu się z niedoświadczonych
rąk.
Zamiast beczki kreśli na horyzoncie jakąś nieregularną balię.
Koryguję
sterami.
- Za mało treningu, pocieszam. Jestem jednak zadowolony.
W wykonaniu nie
czuj się jeszcze indywidualności, ale widzę że ma talent,
i będzie dobrym
pilotem.
Bo talent w lotnictwie najważniejszy. Szczególnie w lotnictwie
myśliwskim,
gdzie pilot musi błyskawicznie się przemieszczać w czterowymiarowej
przestrzeni, jest sam i musi zabijać by nie zostać zabitym.
W innych
rodzajach lotnictwa, spełniających zadania jak niegdyś dyliżanse,
przewożących bomby, ludzi, sprzęt wojskowy itd. pilot, zwykle
nie jeden, w
zasadzie pilnuje tylko by maszyna którą kieruje, leciała
po nakazanej
trasie z ustaloną szybkością. Ot, zatnie konie i one znajomą
drogą same
dotrą do stajni.
Na takiego woźnicą można, zgodnie z lotniczym porzekadłem
- wyuczyć i
małpę. Potrzeba posiadania tego talentu, a dokładniej nie
posiadania,
powoduje, że w pierwszym roku służby część pilotów myśliwskich
odchodzi do
innych rodzajów lotnictwa, a nawet przestaje latać.
Więc najważniejsze, talent
i odwaga. I bardzo chciałbym by moi
przyszli piloci byli nimi obdarzeni. Podchorąży pewnie ląduje
przy literze
T. Potwierdza ocenę ze strefy. Odprawiam krótko - bez uwag.
A do
nadbiegającego instruktora, rzucam: ocena pięć. Błysk radości
w oczach
instruktora i dowódcy klucza. Ten stopień to i ocena ich
całorocznej pracy
z tym podchorążym.
Przed lotem z następnym podchodzi zastępca do spraw politycznych.
Z
tajemniczą miną szepcze, bym poleciał nad Łódź i zobaczył
co się tam
właściwie dzieje.
- A co ma się dziać - pytam niefrasobliwie.
- Ciii... krzywi się zastępca i nachyla jeszcze bliżej do
ucha. - Tam
podobno strajk. Strajk tramwajarzy.
- Aha, machinalnie kiwam głową, strajk to strajk. Dopiero
po chwili
dociera do mnie, że to przecież strajk w Łodzi, a nie w USA,
w socjaliźmie
- coś nieprawdopodobnego.
Ale nie ma czasu na zastanawianie
się. Podchorąży czeka w kabinie.
Zapuszczamy. Jeszcze przed zamknięciem owiewki wskakuje instruktor
na
drabinkę i chce mi coś powiedzieć, ale silnik zagłusza. Domyślam
się, że
chodzi o ten lot nad Łódź, kiwam więc ze zrozumieniem głową
i odkrzykuję,
że już wiem.
Podchorąży kołuje na start. Ruchy sterami twarde, rwane.
Samolot nie może
uchwycić linii prostej, raz w lewo, to w prawo myszkuje po
betonowej
dróżce. Trema - tłumaczę sobie. Poprzednik też z początku
był nerwowy.
Startujemy. Pełen gaz, szybkość 160, przednie kółko do góry,
odrywamy się.
Samolot w mgnieniu oka unosi się na 25 metrów nad ziemię,
wysokość
chowania podwozia, ale podchorąży ani drgnie. Samolot w dalszym
ciągu
nabiera wysokości: 80 metrów, 100, hełmofon podchorążego
sterczy w
pierwszej kabinie nieruchomo jak kołek i nic nie świadczy,
że ma zamiar
coś zrobić. Krzyczę przez SPU - podwozie, podwozie. Poruszył
głową i...
schował.
Każę nabierając wysokości do strefy lecieć nad Łódź. Wznosimy
się na
cztery tysiące. Pod nami gesty obłok zanieczyszczeń, nic
nie widać. Nie
wtrącam się jednak do sterów. Najpierw egzamin potem "polityczne"
rozpoznanie. Więc ten mój sztywniak, jak go już w duchu nazwałem,
rozpoczyna wiraże. Ale coś nie wychodzi. Co pochyli samolot
to zaraz
wyprowadza. Pochyla i prostuje. Jakby kiwał skrzydłem. Nie
wytrzymuję.
Przejmuję stery i ściągam miga w głębokim wirażu, aż przeciążenie
chowa mu
głowę w kabinie.
Kiedy po wyprowadzeniu dochodzi do siebie, pytam:
- Wiesz już jak to się robi?
Potakuje głową.
- No to zrób tak samo. Nie bój się, dodaję odwagi i puszczam
stery. Ale on
ma jakiś opór psychiczny przed pochyleniem samolotu głęboko
na skrzydło, a
może po prostu robi mnie w konia. Znowu zabawa w kiwanie
skrzydłem.
Zastanawiające. Może
to jakieś przywidzenie. Sam sobie przestaję
wierzyć. Niemożliwe, żeby uczeń który kończy szkołę nie potrafił
podstawowej figury pilotażu? Muszę mieć jednak pewność, tu
chodzi przecież
o jego karierę, o jego dalsze życie. A jednak próżne moje
oczekiwanie. Nie
potrafi. On naprawdę nie potrafi.
Przejmuję stery i szybuję w chmurę dymu nad Łodzią. Poniżej
tysiąca metrów
wypadam wreszcie z warstwy inwersji i zaczynam wyraźnie widzieć
ziemię. Na
ulicach pusto. Stoją tylko czerwone sznurki tramwajów, a
wokół nich czarne
kropeczki ludzików. Strajk. Tajemnicze, magiczne słowo. To
tak wygląda
strajk?
Przez siedem lat, dwa razy w tygodniu po dwie godziny, a
nieraz i więcej
wkładano mi do głowy, że strajk to potężny oręż klasy robotniczej
na
zgniłym zachodzie w walce z wyzyskiwaczami. Ale u nas, w
socjaliźmie
niemożliwy. Przeciw komu mieliby strajkować robotnicy kiedy
sami są
właścicielami zakładu w którym pracują. Przeciw sobie? To
absurd. A jednak
widziałem, stoją. Nie mieści się w głowie. Wyprowadzam na
pięciuset
metrach i podaję komendę:
- Do lądowania.
"Sztywny" posłusznie kiwa głową. Robi zajście. Wszystko niby
normalnie
tylko... przed czwartym skrętem nabrał 850 metrów i jakby
nigdy nic
wypuszcza podwozie i bez klap, na zwiększonej szybkości,
szybuje na pas.
- Co ty wyprawiasz, krzyczę - nerwy też mają swoją wytrzymałość
- popatrz
na wysokość, ale "sztywny" nie reaguje. Nie przerywa lądowania
nawet
wtedy, kiedy nad literą T mamy jeszcze czterysta metrów wysokości.
Daję pełny gaz i krzyczę:
- Jeszcze raz.
Jakby się ocknął i już samodzielnie przechodzi na drugi krąg.
Muszę
przyznać, że robi to spokojnie, płynnie, jak czynność często
powtarzaną.
Ale niestety drugie zajście do lądowania wykonuje podobnie.
Za trzecim
razem przejmuję stery. Czerwona lampka paliwa świeci zbyt
stanowczo.
Zirytowany, sam też kołuję na stojankę.
Na UT-2
po takim locie, pogoniłbym za skrzydłem ze spadochronem
na dupie, na Migu niestety to niemożliwe. Z niewyraźna miną
podchodzi
instruktor. Patrzy pytająco. Bez słowa rozkładam ręce w geście
rozpaczy.
Niestety dwója.
- Ależ obywatelu poruczniku, cóż on takiego zrobił?
- Chodzi o to, że on właśnie nic nie zrobił. I nie zrobi,
bo nie umie.
Instruktor czerwienieje na twarzy i dodaje po cichu:
- Prosiłem pana przed lotem o wyrozumiałość, może by pan
jednak
uwzględnił...
Wzruszam ramionami. Ja za ocenę odpowiadam i tak oceniam,
ale może kto
inny przyjmie egzamin.
Podchodzi dowódca klucza.
- Oho, oho, a to X zawalił sprawę. Tak zupełnie beznadziejnie?
On nie
jest taki zły, na pewno się zdenerwował. Nie, z tą dwóją
to pan porucznik
żartuje. Przecież jakby tak zostało, to trzeba by do cywila,
a kto zapłaci
za paliwo, za resurs, które na jego wyszkolenie zostały zużyte.
Dowódca
klucza mruga porozumiewawczo. - Pan najlepiej rozumie.
- Cóż ja mogę powiedzieć. Wy go znacie lepiej, może rzeczywiście...
ale ja
po tym locie innej oceny dać nie mogę, niestety.
Podchodzimy do stolika z arkuszami ocen. Siedzą: dowódca
eskadry szkolnej
major C. i przedstawiciel dowództwa Szkoły ppłk K. Wyciągam
pióro i
wycieram szmatką naciekły na stalówkę atrament. Nie byliśmy
wysoko, a tak
się zesikało.
- Obywatelu majorze - pośpiesznie melduje dowódca klucza
- podchorąży X
otrzymał od obywatela porucznika ocenę niedostateczną.
Major z pułkownikiem spojrzeli na mnie z niedowierzaniem.
- Naprawdę kolego poruczniku? To chyba jakieś nieporozumienie.
A cóż
takiego się stało? Chwileczkę, niech pan nie wpisuje do protokółu,
spokojnie wyjaśnimy sprawę...
Uwierzyłem, że majorowi nic nie wiadomo o poziomie wyszkolenia
X, a to
"panie poruczniku" niespotykane w Ludowym Wojsku mile połechtało,
tak że
wdałem się w dłuższy wywód o umiejętnościach X-a. Major wysłuchał
uważnie
z poważną miną na surowej twarzy.
- Tak, ma pan rację - znowu zwrócił się przez pan, ech Zbyszku
nareszcie
znalazłeś poważanie - ale byłoby to zjawisko wyjątkowe
- ciągnął major.
Wszyscyśmy śledzili tok szkolenia i element niedoszkolenia
należy
wykluczyć. Pozostaje więc trema egzaminacyjna, no i może
wysokie wymagania
egzaminującego.
Po tych słowach zrozumiałem, że dobrze wiedział że X nie
nadaje się na
pilota, ale ciągnęli go, bo chodziło o wykonanie planu. Udawałem,
że tego
rozumiem i przyjąłem wyczekującą postawę. Zapadło milczenie.
Co chwila przewalały
się nad nami z rykiem startujące maszyny ale
miedzy nami cisza. Stałem nad listą ocen z przetartym piórem
i już nie
byłem taki pewny. Może rzeczywiście podjąłem pochopną decyzję.
Nie
chciałem jednak wychodzić z żadną inicjatywą. Byłoby to poddanie
się,
początek uległości. Przestaliby szanować. Czekałem.
Major C. odchrząknął
- Proponowałbym, żeby pan pozwolił X zdawać jeszcze raz egzamin.
Jutro lub
pojutrze, jak pan uważa?
No cóż, w miarę ich przekonywań miałem coraz większe wątpliwości
i
wydawało się, że powtórka ostatecznie je rozwieje. Będzie
albo tak, albo
siak. Skinąłem głową na znak zgody i schowałem pióro. Dowódca
klucza
poderwał się z miejsca:
- Odmeldowuję się, żeby X jeszcze raz przygotować.
- Zgoda - powiedziałem, ale czy nie byłoby lepiej żeby poprawkowy
kto inny
przyjmował?
Tu wtrącił się pułkownik z dowództwa szkoły.
- Nie, nie, pan sam musi sprawdzić. Przekonać się, czy to
była trema czy
rzeczywiście nie zasługuje na lepszą ocenę. Mamy do pana
poruczniku, pełne
zaufanie. Nam nieraz z bliska trudno właściwie ocenić - spojrzał
z
przekąsem na majora.
Po zakończeniu lotów
dowództwo zaprasza komisję, to znaczy nas
trzech na obiad do Spały. Spała, miejscowość letniskowa nad
Pilicą,
przedwojenna letnia rezydencja Prezydenta RP. Kilkanaście
willi w stylu
krynickim, drewnianych, z obszernymi tarasami z których widok
na leniwie
płynącą rzekę. Płytka, o piaszczystych brzegach i ciepłej
czystej wodzie
Pilica, to główna atrakcja dla wczasowiczów.
Siedzimy na jednym z takich tarasów w restauracji" Nad Pilicą"
i popijamy
zimną wódkę. Zsunięte stoliki odgrodzone od ciekawskich altankowymi
ściankami zarośniętymi dzikim winem: atmosfera intymności
i jednocześnie,
pomimo lipcowego upału, przewiewnie i rześko.
Na obiedzie prawie całe
dowództwo eskadry; rzadka okazja popić
darmo. Stopniowo nastrój, podlewany toastami staje się coraz
swobodniejszy. Specjalnie do naszej obsługi oddelegowany
kelner w białym
smokingu i muszce dba aby w kryształowych kieliszkach nie
zabrakło wódki.
Kryształowe kieliszki, smoking kelnera, ach ten przedwojenny
szyk. Szybko
dojrzewamy do ogólnego zbratania. Coraz weselej. Jedynie
Inek przekornie
wspominając zakonnicę, próbuje zepsuć humor.
Po drodze zauważyliśmy
czekającą na PKS młodą zakonnicę. Mieliśmy
jedno miejsce w warszawie. Podbiegła ochoczo ale kiedy zorientowała
się,
że jadą oficerowie nie chciała wsiadać. Ładna była więc gorliwie
przekonywaliśmy, że nie jesteśmy zwykłymi oficerami, ale
oficerami
Marynarki i nic złego od nas jej nie spotka.
Pachniała dobrym mydłem i trochę kościołem - zapach mirry
czy coś
podobnego - no i młodą dziewczyną. Jej ciało parowało przez
habit, jak
zresztą każdej zdrowej kobiety w lipcowy, gorący dzień. Posadziliśmy
ją z
przodu, koło kierowcy, a my w trójkę ściśnięci na tylnym
siedzeniu, ale to
nie przeszkadzało w rozmowie. Uśmiechnęła się raz czy dwa
i to ośmieliło
nas do tego stopnia, że zaczęliśmy, a szczególnie Marian,
zapraszać na
obiad.
Do klasztoru jeszcze zdąży, a my postaramy się o jakąś kieckę
i trochę
potańczymy... Tego było jednak już za dużo, spochmurniała
i zamilkła do
końca podróży. Teraz Inek wywodził, że nie ma nic gorszego
dla pilota niż
spotkanie zakonnicy i na pewno coś złego nam się przytrafi.
E tam, przestań gadać bzdury, wspólnie z Marianem zagłuszamy
Inka.
Zakonnica, taka sama baba jak inne. Wszystko ma na swoim
miejscu...
Wspomnienie jednak ładnej
zakonnicy każe "rozejrzeć" się po
okolicy. Oczy co prawda lekko zamglone, ale dusza podgrzana,
ochocza...
Przeszkadza zastępca, który już dobrze podgazowany dosiada
się do mnie.
- Fajny z ciebie chłop, klepie po ramieniu, napijmy się...
Rewanżuję się tym samym:
- Napijmy się.
Nagle zuważam przy stoliku w głębi tarasu opaloną blondynkę
z jakimś
zielonym oficerem. Świat trochę mi wiruje ale chyba się nie
mylę, to chyba
Halina sprzed pięciu lat. Trochę tęższa, pełniejsza, ale
czas zmienia
dziewczyny w kobiety. Apetyczna.
- Musisz przyznać Zbychu, że przeszarżowałeś z tą dwóją.
No nie?- znowu
przeszkadza zastępca.
- Co ty, przecież wiesz, że on latać nie umie, ale dajmy
temu spokój -
wymownie odwracam się do blondyny.
- Życie jest życiem - upiera się zastępca - wiesz jak jest.
Umie latać czy
nie, to jeszcze nie wszystko. No, może trochę gorzej lata
ale na pewno nie
na dwóję. Ja ci to mówię - uderza się w pierś pijackim gestem.
Zaczyna mi świtać, że zdaje się gdyby nie ta dwója, to byłaby
stołówka
żołnierska, a nie wystawny obiad w Spale.
- Jutro jeszcze raz polecę - zniecierpliwiony ucinam rozmowę.
Powinna poznać, chociaż
ten marynarski mundur; zawsze widziała w
kombinezonie. Zauważyła jednak mój wzrok bo coraz częściej
zerka
ukradkiem, nawet się uśmiecha. Poznała? Po pijanemu wszystko
wydaje się
możliwe. Śliczna była. Usłużna wyobraźnia podsuwa obraz jej
złocistego
ciała wypiętego w łuk na pełnej słońca polanie...
Dziewczęce okrągłe piersi jak dwie dojrzałe brzoskwinie lekko
rozchylone
celują ciemnymi sutkami w błękitne niebo, a złociste włosy
opadają do aż
do trawy przesłaniając ręce oparte na piętach. Słońce pieści
napiętą skórę
szczupłego brzucha i spływa potokiem ciepła w dół po blond
kędziorach
podbrzusza, udami do stóp, zamykając pierścień życia. W gimnastyce
parterowej nazywa się to mostek. Czuję jak rozpala się we
mnie ogień
pożądania.
-
-
nieraz