Na mnie jednak to wszystko nie robiło najmniejszego wrażenia. Jechał
bym i jechał bez końca. Kiedy dojechaliśmy do Lwowa i trzeba
było wysiąść, zrobiło mi się bardzo smutno, tak, jak bym stracił
coś najdroższego. Potem, przez dłuższy czas gdy biegłem, a
nikt nie słyszał, warczałem sobie cichutko, przeżywałem jeszcze
raz jazdę autobusem.
Było jeszcze wczesne przedpołudnie, kiedy wysiedliśmy z
autobusu. Zaraz też otoczył nas wianuszek przekrzykujących się
pośredników, oferujących noclegi. Chwytali za rękawy, przymykali oczy
wyrażając w ten sposób zachwyt z wyglądu komnat, które nam proponowali,
a jednocześnie kłócili się między sobą żargonem, aż im się pejsy
trzęsły. Staliśmy chwilę oszołomieni, bezradni, nie wiedząc w którą
stronę się poruszyć, aż ojciec machnął ręką.
- Dość. Nie potrzebujemy żadnych apartamentów, jedziemy do hotelu -
zawołał dorożkę.
- Co będziemy sobie żałować, nie wiadomo jak to będzie
na następne wakacje - rozpraszał skrupuły mamy wobec takiej
rozrzutności... Sam nie przypuszczał jak prorocze były jego słowa.
Zamieszkaliśmy więc w hotelu w samym centrum, a stołowaliśmy się w
restauracjach.
Hotel mieścił się w dużym, narożnym budynku, i przez okno
naszego pokoju widać było skrzyżowanie ulic na niewielkim ale bardzo
ruchliwym placu. Pierwszy raz widziałem tyle samochodów i tramwajów. Ten
widok był tak zajmujący, że chętnie siedziałbym przy oknie dzień i noc.
W hotelu byłem pierwszy raz w życiu, więc wszystko nowe, nieznane. Woda,
cudo - wystarczyło tylko pokręcić kurek i leciała z rurki zimna albo
ciepła, według życzenia. Zaraz skorzystała z tego mama i wsadziła
mnie do wanny.
- Nareszcie cię domyję - z satysfakcją zanurzała mi głowę w mydlinach.
Wszędzie czerwień dywanów i złoto mosiężnych klamek, ozdobnych okuć.
Cicho i uroczyście, trochę jak w kościele albo w muzeum. Po
mieście jeździliśmy tramwajami. Bardzo to mi się podobało i kiedy
tylko wsiedliśmy do wagonu, modliłem się w duchu, żeby jazda trwała jak
najdłużej. Żeby jechać i jechać. Zazdrościłem motorniczemu, który w zawadiacko,
na bakier nałożonej czapce kręcił korbą z fantazją i rozmachem. Wiadomo,
lwowski batiar. I sam już nie wiedziałem, czy nadal chcę być
kierowcą autobusu czy motorniczym...
Na ulicach napisy w dwóch językach. Ukraińskim i polskim.
Bardzo to oburzało tatę. - Czy ja śnię - wołał - czy ja jestem w Polsce?
To po to krew była przelewana, żeby teraz ulice cyrylicą zapisywali -
sczerwieniał, a mama bała się, że coś mu się stanie. Głaskała go po
twarzy, przytulała. W takich chwilach czułości rodziców czułem się
skrępowany i odwracałem dyskretnie. Ojciec powoli się uspokajał, ale
jeszcze długo mamrotał:
- Jak można do tego było dopuścić... co te władze robią...
Największą jednak atrakcją i głównym celem naszej lwowskiej wyprawy
była Panorama Racławicka. Mieściła się w wysokim, okrągłym
budynku, przykrytym szklaną kopułą. Trochę oryginalny, ale
nic szczególnego z zewnątrz. Dopiero kiedy weszło się do środka,
a wchodziło się jak do piwnicy, już w ciemnym korytarzyku czuło
się szczególną, trudną do określenia atmosferę czegoś nadzwyczajnego.
Atmosferę wielkiego przeżycia. Z korytarzyka, schodkami do
góry wchodziło się na okrągły, drewniany taras, otoczony żelazną
balustradą. Kiedy po wejściu na górę podniosło się znad schodków
oczy, znikał drewniany pomost, barierka i nagle człowiek znajdował
się nie w budynku lecz w polu, na dworze, na wzgórzu, a wokół
szalała bitwa. Tu strzelają działa, tu walczą na bagnety, ówdzie
wypływają z żołnierskiego brzucha fioletowe, parujące jeszcze
życiem kiszki, tam z urwanej nogi sterczą białe żyły, sikające
krwią... Pomost opadał w dół i była tam druga barierka, znad
której można było z bliższej odległości oglądać pierwszą od
rozbiorów, zwycięską bitwę z Moskalami. "Tylko dla widzów o
mocnych nerwach" - głosił napis przy barierce. Zapominało się
zupełnie, że to wszystko namalowane, że to złudzenie optyczne.
Leżało pół koła od lawety, prawdziwego, a pół było namalowane,
i można było głowę dać, że całe koło jest prawdziwe. Robiono
akurat jakieś pomiary i opuszczano po malowidle tekturowy prostokąt.
Prostokąt był dosłownie tuż, w odległości najwyżej kilku metrów,
i w takiej odległości znajdował się i obraz. A przecież nie do
wiary, nie można było uwierzyć, że to tuż, tuż, wzrok uciekał w
przestrzeń, hen, daleko, gubił się gdzieś, w cienkiej linii horyzontu.
Oglądać można było bez końca. Tu Kościuszko, tam Bartosz Głowacki,
ówdzie zmykający Moskale. Obraz dodawał ducha i budził patriotyzm.
Rozgromienie regularnych, carskich wojsk, wyćwiczonych w długoletnich
bojach, przez garstkę polskich powstańców, wśród których główną i
decydującą siłę stanowili kosynierzy, chłopi od pługa i brony, z kosami
obsadzonymi na sztorc, budziło w oglądających myśl, że nie masz takiej
siły, której by wiara nie zwyciężyła. Z jednej strony armaty,
szybkostrzelne (na ówczesne czasy) karabiny, a z drugiej chłop,
kosa, chorągiew z Matką Boską. I nie pomogła Moskalom musztra,
szyki, bydlęca dyscyplina mużyków rosyjskich; rozleciało się to
wszystko w pył przed wiarą polskiego chłopa. Tak samo jak sto
dwadzieścia sześć lat później, gdy Matka Boska, wzruszona gorącą
modlitwą i wiarą całego narodu, uczyniła cud i ocaliła go od nowej
niewoli.
Potem byliśmy na cmentarzu "Orląt Lwowskich". Długie szeregi
grobów młodych żołnierzy - ochotników, często niewiele starszych ode
mnie, z jednakowymi, po żołniersku, krzyżami. To oni, bohaterowie. Jakże
nieliczni wobec czerwonej nawały ze wschodu, obronili przed bolszewikami
Lwów. Swoją pogardą śmierci, jak Grecy pod Termopilami, postawili zaporę
przed hordami barbarzyńców, niszczących wszelką cywilizację, wszelką
kulturę. To z ich młodych ginących ciał, z ich siewu, wyrosło wielkie
zwycięstwo pod Warszawą - cud nad Wisłą. Dzień był pogodny,
gorący. Pachniało macierzanką i piołunem.
- Sucho tu i przyjemnie, tu mógł bym leżeć - zażartował
ojciec.
- Co ty też wygadujesz - oburzyła się mama, która nie uznawała takich
żartów. W tej chwili przestań, chcesz Niuśku wywołać wilka z lasu. A cóż
ja bym bez ciebie ze Zbyszkiem zrobiła.
Ojciec zamilkł i tak staliśmy w ciszy, trochę znużeni upałem,
mama z gołą głową, a ojciec ze zdjętym kapeluszem w ręku, zapatrzeni
w rzędy grobów młodych chłopców, i nikt z nas nie wiedział,
że niewidoczna ręka już wypisuje nasze losy, nieuchronne jak
fatum na uczcie Baltazara. Żadne z nas, zatopione w swoich
myślach, w tej chwili skupienia nad losem poległej młodzieży nie
przeczuwało, że wskazówka zegara powoli lecz nieustannie zbliżała się do
godziny wielkiej ludzkiej tragedii. Staliśmy tam w trójkę, w pełnym
lipcowym słońcu, jak aktorzy na scenie po zakończonym ostatnim
spektaklu, którzy zaraz po zapadnięciu kurtyny rozjadą się, by się już
nigdy nie spotkać. [I w najśmielszej kasandrycznej fantazji
nie można było sobie wyobrazić, że za sześć lat, zwierzęta
w ludzkich ciałach, zasypią cmentarz czterometrową warstwą
ziemi, zniszczą groby urzadzając miejskie wysypisko. Zwierzęta,
bo tylko one nie są obdarzone rozumieniem istnienia i przemijania,
zachowywania pamięci nieżyjących swego gatunku].
Na koniec wycieczki - pamiątka. Zobaczyłem na wystawie
sklepowej armatkę i nie chcę niczego innego tylko to. Małą, ale
wyglądającą jak prawdziwa. Ołowiana lufa i ciężkie szprychowe kółka.
- Proszę pana, jak chłopiec tak bardzo chce, to nie ma się czego
upierać. Już niedługo wyrośnie i o wiele trudniej i drożej będzie
sprawić mu taką przyjemność - sprzedawca w sklepie z zabawkami
przekonuje ojca. - Może on będzie drugi Arciszewski, a może
jaki generał Bem? Nigdy nie wiadomo co z niego wyrośnie. Bo
niezbadane są - podniósł palec wysoko, zadzierając rozłożystą
brodę - wyroki Boskie. A cóż my możemy wiedzieć co mu jest
sądzone? A to jest bardzo piękna armatka, jak prawdziwa. O tu
wkłada się nabój, a tu podpala lont.
Zapalił zapałkę i po chwili z głośnym trzaskiem armatka strzeliła
ołowianym pociskiem, wybijając dziurkę w papierowej tarczy.
- Niezawodna, prima sort - zachwycał się sprzedawca. - Już
pakujemy. Do tego dodajemy amunicję za darmo. Nic pan za nią nie
płaci. Tylko za armatkę. Za droga? No trudno, jak się tak kawalerowi
podoba, niech stracę, płaci pan tylko tyle ile kosztuje ten ołów, z
którego zrobiona jest lufa, a koła, laweta, o nabojach już mówiłem, za
darmo. Ale niech tam, cóż to życie warte.
Ojciec zanim zdążył powiedzieć słowo, ja już miałem pod pachą pudełko,
więc nie pozostało mu nic innego, tylko zapłacić.
Ostatniego wieczoru w hotelu ustawiłem armatkę na parapecie
otwartego okna i oddałem w czerwieniejące zachodem niebo salwę
pożegnalną. Wystrzału jednak nikt nie dosłyszał, zagłuszył go
przedwieczorny gwar wielkiego miasta, a była to może ostatnia polska
salwa na lat...
Do Komarowa wracałem z radością, a i rodzice chyba też. Źle
czuliśmy się w dużym mieście, wszystko jakieś nieznajome, obce, a tutaj
już poznałem nie tylko ulice ale i uliczki, przejścia, których
szczególnie w żydowskiej dzielnicy było bez liku. Czułem się jak w domu,
swojsko i bezpiecznie. W osadzie - miasteczku było około
tysiąca Żydów. Zamieszkiwali przeważnie w centrum. Ich drewniane
rudery i różnego rodzaju klitki otaczały z trzech stron kościół
i tworzyły prawdziwy gąszcz wąskich, niebrukowanych uliczek
i przejść. Po ich gliniastych nawierzchniach płynęły strugi
brudnej wody, mydlin, odchodów. W lecie ściekało to wszystko
na krawędź skarpy i niżej, aż do sadów, w naturalny sposób je
nawożąc. Zimą natomiast mróz czynił z nich bardzo kolorowe tafle lodu
lub malowniczo zwisające nad skarpą sople. Pokryte lodem uliczki
były by rajem dla nas, ulicznych łyżwiarzy, gdyby nie wystające,
twarde jak kamienie, brunatne g... Wystarczyło zaczepić łyżwą,
by wyrżnąć jak długi na "pachnący lód". Ale gdy nie było gdzie,
jeździło się i po gównach. Latem natomiast uliczki były zawsze
z tego powodu wilgotne i bardzo cuchnące. Tak więc choć była
to najkrótsza droga do kościoła - wystarczyło wdrapać się przez
Podgórze na skarpę i potem przez żydowską dzielnicę - to jednak
mało było na nią chętnych. Najczęściej chodziło się trochę
dłuższą, "okrężną" drogą, która prowadziła ulicą Tomaszowską,
a potem Zamojską. Ulice były na ówczesną miarę szerokie, wyłożone w
jodełkę gładkim klinkierem. W Komarowie zresztą wszystkie drogi wyłożone
były klinkierem (rodzaj cegły bardzo twardej i trwałej), chociaż w
okolicznych miasteczkach spotykało się i inne nawierzchnie. Np. w
Tomaszowie Lubelskim mieście powiatowym , ulice były wyłożone
drewnianymi klepkami, a taki sposób "brukowania" nie był wcale
wyjątkiem.
Ulica Zamojska, jak sama nazwa wskazuje, prowadziła do
Zamościa. Od połowy, to znaczy od Rynku zmieniała nazwę na Tyszowiecką,
co jak sama nazwa... Na skrzyżowaniu ulic Tomaszowskiej i Zamojskiej
stał duży, drewniany budynek, z rozległą werandą, podpartą
ozdobnie rzeźbionymi słupami. Wisiały pod jej dachem różne
niezwykłe stwory. Początkowo nie mogłem się zorientować, co
to też może być. Różnokolorowe, o nadymanych kształtach, podobne
były do dziwolągowatych balonów. Z czasem dopiero się dowiedziałem,
że są to suszące się, nadmuchiwane bebechy. Różne zwierzęce
pęcherze, kiszki, żołądki. Bowiem właściciel domu i werandy
był rzeźnikiem. Musiał być bogatym rzeźnikiem. Bo zwracano się do niego
- słuchajcie Nachim, albo nawet panie Nachim, a nie jak powszechnie - ej
tam, Żydzie. Bogactwo i wygląd, rozłożysta siwa broda, dodawały
splendoru i co pomniejsi pobratymcy w wierze, tytułowali go
nawet rabbi. Dalej, za domem Nachima, ulicą Zamojską trochę
pod górę, zaczynał się trotuar (betonowy, nie drewniany), którym
idąc, mijało się po lewej budynek policji państwowej - dwóch
policjantów i komendant - mój ojciec, a po prawej dochodziło
się do stojącego już na skraju rynku przysadzistego, rozłożystego,
w stylu belwederu, białego budynku. Mieściła się w nim gmina.
Urzędy, siedziba wójta i samorządu gminnego.
Na środku Rynku, na podwyższeniu, przy szosie, stała
murowana, piętrowa budowla. Była jakby z innego świata. Wysoki parter
obudowany podcieniami mieścił szereg sklepików, a w suterenie jakieś
magazyny. Mieszkali tam też Żydzi. Dom zbudowany z cegły, z dachem
pokrytym czerwoną dachówką oraz okrągłymi - na piętrze - jak iluminatory
na statku - oknami, z daleka rzucał się w oczy swoją oryginalnością.
Mnie przypominał okręt, z racji chyba tych okrągłych okien. Gdy
opowiadałem kolegom książki o morzu, okręty wydawały mi się tak ogromne
jak ten stary gmach. Chłopcy mieli jednak wątpliwości, jak taki duży
może pływać, musi być mniejszy, nie dowierzali, trzeba mi się przyznać
że i ja w duchu też nie byłem za pewny. Sądziłem, że przesadzam ale
chodziło o wrażenie. Po latach przekonałem się, jak ograniczoną mam
wyobraźnię. Dom można by porównywać zaledwie do niewielkiego statku o
200-400 BRT, a co tu mówić o średnim pięcio- czy piętnastotysięczniku.
W podcieniach, przy rogu budynku mieściła się owocarnia,
a w niej lody i owoce. W niedzielę, kiedy wychodziliśmy z kościoła,
naprzykrzałem się ojcu o dwugroszówkę, na loda. Czasami w dobrym humorze
dawał i pięć groszy. Za pięć groszy można było kupić banana. Taki banan,
był co prawda z najmniejszych i trochę nadpsuty, ale zawsze banan.
W owocarni pomagała nieraz właścicielce Żydówce, jej córka, Judka.
Starsza ode mnie, miała chyba wtedy ze trzynaście lat, a ponieważ
Żydówki dojrzewały wcześnie, była już panną całą gębą. Jej
smoliście czarny warkocz, sięgający pasa i wypukłe, czarne
przepastne oczy z brunatnymi gdzieś w głębi ognikami tak mnie
fascynowały, że zapominałem o trzymanym lodzie, który kapał z wafla na
kamienną podłogę.
Judki nie było czuć żydowskim zapachem, za to pachniała
bananami, pomarańczami, miętą. Trudno było mi wyjść z owocarni, w tak
dziwny sposób oddziaływała na mnie, że patrzyłem na nią jak, urzeczony,
jak mysz w paszczę węża. Judka unikała mego wzroku, ale kiedy
przypadkiem spotkały się nasze oczy, rumieniła się, i zmieszana
pochylała nad ladą. Teraz po latach dojrzałemu, a nawet przejrzałemu
mężczyźnie takie zafascynowanie wydaje się dziwne wręcz nieprawdopobne.
Dziesięcioletni szczeniak i dziewczyna, której biust już z
trudem utrzymywały guziki szkolnej bluzki, nie patrzący, a
wpatrzeni w siebie. Taką niemą randkę najczęściej przerywała
matka. Czarnosiwa Żydówka, z krogulczym, zakręconym nosem.
Wydawała mi się wiedźmą, a nie matką tego uroczego zjawiska.
- Nu szkolniak, kupił loda - przerywała moje zapatrzenie - zjadł, to
niech idzie do domu. Za młody jest żeby tak patrzeć. Judka to nie
koleżanka dla niego. Nu, niech idzie, bo poskarżę się panu komendantowi,
że zaczepia Judkę.
Oburzony na taką niesprawiedliwość, umykałem czym prędzej. Ojciec
jeszcze pół biedy, może bym mu jakoś wytłumaczył, że nie zaczepiałem
tylko patrzyłem, bo dziewczyna bardzo ładna. Ale mama, jak by się
dowiedziała mama, to awantura gotowa. Zaraz dała by Żydówce do wiwatu.
Kto śmiał taką potwarz rzucać na jej niewinnego chłopaczka. Najlepszego,
najczystszego pod słońcem cherubinka. On i dziewczyna. Jak można takie
dziecko... Ale tak między nami, to stara Żydówica miała nosa...
Dalej ulica przechodziła przez rozległy, niezabudowany plac,
pełen kałuż i wybojów, rozcinając go na dwie części.
Wznoszącą się powyżej, górną, gdzie były stałe kramy handlarzy, i dolną,
opadającą aż do pobliskich łąk. Na dolnej odbywał się handel końmi,
bydłem, świniami. Cały Rynek obudowany był mniej lub bardziej
podniszczonymi, drewnianymi domami, żeby nie powiedzieć ruderami,
zajmowanymi przez starozakonnych. Mieściły się w nich sklepy, bary i
różne restauracje. Były nawet takie, gdzie co noc grała muzyka,
i można było potańczyć, a jeszcze oprócz tego pograć w bilard
czy kręgle. A w jednej najsłynniejszej restauracji - w Paradisie,
podobno były gabinety, gdzie można było w kameralnym gronie
zjeść obiad. Tam też urzędowała Łabajka.
Nazwisko to czy imię, a może zwyczajne przezwisko, już przy
wymawianiu wywoływało wśród nas, chłopaków, niezdrowy rumieniec
podniecenia. Było bowiem synonimem czegoś grzesznego, potępianego, a w
ukryciu pożądanego. Że dzieci rodzą się z tego, że mężczyzna i
kobieta...nie wiedziałem, ale że to jest przyjemne pokazała mi już dawno
Zdzisia. Więc wszystko co się z tym łączyło, podniecało i było ciągłym
tematem "męskich rozmów", między chłopakami. Jej imię czy nazwisko
usłyszałem pierwszy raz w nocy, kiedy obudził nas gwałtowny
krzyk sąsiadki, Michalczukowej. Michalczukowa, młoda, zdrowa
kobieta, głos miała donośny, tak że obudziła całą ulicę Tomaszowską.
- Ty draniu, zatłukę jak psa - krzyczała.
Ojca nie było w domu, więc z mamą, zaciekawieni wyjrzeliśmy
oknem. W księżycowej poświacie, na schodkach sąsiedniego domu,
postać w bieli jak cmentarna zjawa.
- Wracaj tam, skąd przyszedłeś - darła się postać. Jak do północy
Łabajkę jucałeś, to teraz nie właź mi do łóżka. Wracaj do Paradisu,
niech tam cię ugoszczą. Wyniosłeś jajka, wszystkie co do jednego,
jedniusieńkiego, to teraz won. A ja temu Żydowi i tak tą budę spalę.
Jakiś cień spod drzewa w sadzie próbował coś cicho perswadować, ale
widać nie trafiło to do przekonania, bo zjawa nagle odwróciła się tyłem
i zadarła zwiewną szatę.
- O tu mnie pocałuj... - rozpoczęła od nowa, chwytając się rękoma za
tłuste pośladki.
I w tym najciekawszym momencie mama energicznie zamknęła okno, każąc
mi iść spać.
Widowisko skończyło się, ale "jucałeś Łabajkę" dziwnie
utkwiło mi w pamięci. Te dwa słowa prześladowały mnie jak nieprzyjemny
zapach, który budzi wstręt a zniewala do wąchania, podniecały i pobudzały
wyobraźnię ,ukazując , tłuste, serowate pośladki Michalczukowej.
Najgorzej było wieczorem przed zaśnięciem. Szczyt opętania.
Te dwa słowa wykrzyczane w nocy przez Michalczukową, wywoływały
nieuświadomione jeszcze przeze mnie pożądanie, które długo nie dawało
zasnąć, a w dziwnym stanie jaki ogarniał mnie podczas ,udo do uda, zamiast
anielskiego uśmiechu Bogdy, zaczęła pojawiać się okrągła jak
szaflik biała dupa Michalczukowej.
Za Rynkiem domy znowu schodzą się do ulicy. Zaczynają się
porządne kamienice, wystawione przez miejscowych bogaczy z Przedmieścia.
Przedmieściem nazywa się ta część osady, przy szosie, która ciągnie się
za kościołem w stronę Tyszowiec. Miejscowi bogacze to handlarze świń.
Ziemia wydajna, wiadomo, jedna z najżyźniejszych w Polsce, a może i w
Europie - less - paszy nie brakuje. Zamość też nie daleko, i
przechodzący przez niego trakt.
Stary, odwieczny, kupiecki trakt. Północ - południe. Od morza
do morza. Jeszcze za starożytnych Rzymian, jak to się mówi, ciągnęli
kupcy z jantarem, wioząc w zamian purpury i różne świecidełka. Teraz też
szlak żyje. Od Gdańska do Lwowa, przez Tarnopol, Zaleszczyki, tylko że
już nie do Odessy. W miejsce tamtego kraju olbrzymia plama na mapie,
zielona z czarnym napisie - ZSRR - jakby wodo-ląd - pokrywa
ziemię. Kraina zniknęła. Po prostu nie istnieje. Europa kończy się na
Stanisławowie.
Ale druga odnoga tej kupieckiej arterii jest czynna. Przez
Czerniowce, Bukareszt pulsuje do Konstancy. Płyną nią towary
i między innymi świnie. Jest interes, są pieniądze. Są pieniądze
są i bryczki przed kościołem, i synowie w giemzowych pantoflach, in spe
doktorzy, aptekarze, weterynarze i cała nowa rosnąca w osadzie "świńska"
inteligencja.
Znowu nieduży placyk. Na lewo troszeczkę poniżej - plebania,
a vis a vis, na najwyższym punkcie skarpy, kościół. Z czerwonej cegły,
smukły, strzelisty, gotycki. Kiedy patrzy się na krzyż wieńczący okutą,
miedzianą wieżę, prosto w niebo, to wydaje się jakby cała wieża uciekała
z ziemi do nieba, aż się w głowie kręci.
- To tędy modlitwy - Kazek, syn kościelnego mówi wskazując
na wieżę - idą do nieba, do Pana Boga.
- Głupiś, przecież ołtarz jest z przodu.
- Prawda, potwierdza, idą one przez ołtarz, ale potem po tym łuku -
z całą powagą wskazuje na pokryte gwiazdami, łukowate sklepienie
- wędrują aż na chór i potem już prosto do wieży i do nieba.
Po to przecież buduje się w kościołach wieże, żeby było bliżej
do Pana Boga.
Wieża naszego kościoła, najwyższy punkt w rozległej okolicy,
może imponować swoją urodą. Wysoka, strzelista, zda się dotyka
nieboskłonu szpiczastym, zielono-złotym, miedzianym dachem. Kościół z
którego wyrasta jest ledwie nikłą podstawą dla jej okazałości. Wszedłem
kiedyś na nią. Kazik Kozyra, syn naszego kościelnego, wyciągnął po
kryjomu ojcu z kamizelki klucze od tajemniczej klapy na chórze. Było to
po sumie, w niedzielę. Ludzie wyszli już z kościoła, ale nie zamykano go
w oczekiwaniu na wieczorne nieszpory.
Szybko przemknęliśmy przez pusty chór i z drżeniem serc, bo
Kazik, który choć twierdził, że był już na wieży, emocje przeżywał
równe moim chociaż z innego powodu - jak by tak stary zauważył
brak kluczy...
Otworzyliśmy zamkniętą na klucz, zbitą z grubych desek klapę
i wspólnymi siłami, z trudem odchyliliśmy do góry. Klapa oparła się o
schodki, zakrywając je tak, że "pierwsze kroki" w górę musieliśmy zrobić
wciągając się na rękach po szorstkich deskach. Naturalnie koszule
nie były przystosowane do takich eskapad, o czym pouczenie
czekało nas później, w domu, ale na razie, po osiągnięciu pierwszych
schodków, przejęci wyprawą, wspinaliśmy się nie myśląc o takich
drobiazgach.
Było prawie ciemno i pachniało kurzem. Wchodziliśmy po
wąskich, krętych schodkach, trzymając się jedynego oparcia, grubego,
drewnianego słupa, wokół którego wiły się schodki w górę. Krok po kroku
doszliśmy do pomostu. Zrobiło się widniej, był on bowiem oświetlony
czterema okienkami, wychodzącymi na wszystkie strony świata. Nad
pomostem wisiały dzwony. Zobaczyłem je pierwszy raz, choć dzwonić nieraz
pomagałem, ciągnąc za sznury zwisające na chórze.
Mała sygnaturka, wydzwaniająca na Anioł Pański i zwołująca na
nabożeństwa, nazywana przez chłopaków panienką, potem kilka średniej
wielkości -"rodzinka" i największa atrakcja - olbrzymi dzwon o dźwięku
powolnym, a głębokim, przezwany pradziadem. Dzwonienie pradziadem było
wielką frajdą. Jego waga była tak duża, że chcąc go poruszyć, za linę
musiało chwycić co najmniej dwóch takich jak my mikrusów. Chwytało się
linę jak najwyżej, z podskoku, by swoim ciężarem pociągnąć ją do dołu.
W miarę jak dzwon się przechylał i lina opuszczała,
z podskoku chwytało się ją coraz wyżej. Wtedy dzwon pod ciężarem
ciała powoli wychylał się coraz więcej, zaczynał się rozkołysywać.
Kiedy jego wahania osiągały taką amplitudę, że zawieszonego na linie unosił
pod sufit - wydawał dźwięk. Niski, basowy, donośny. Głos jego
niósł bardzo daleko i mówiono, że słychać go aż w Janówce.
A do Janówki było co najmniej piętnaście kilometrów lotem ptaka.
Dopadłem okienek. Ojej, jak wysoko, aż się w głowie kręci. Z
ulgą, że już wspinanie się skończyło, chciałem napawać się widokiem
lecz Kazik skrzywił się pogardliwie:
- Coś ty, nawet w połowie nie jesteśmy. Szkoda czasu, idziemy
wyżej.
Struchlałem. Jak to wyżej, kiedy dalej nie ma schodów.
- Co, strach cię obleciał? - z satysfakcją w głosie Kazik wskazał na
zwyczajne belki, promieniście wspierające się na wznoszącym się dalej
słupie.
Belki były rozmieszczone w odległości co najmniej półtora metra jedna
od drugiej, każda wyżej od poprzedniej, tworząc rusztowanie, podobne do
rozciągniętych w spiralę schodów. Takich schodów dla olbrzyma. Nie przejawiałem
specjalnej sprawności fizycznej, bywało, że młodsi i mniejsi
bili mnie na głowę w chodzeniu po drzewach, skakaniu przez rowy
itp. Więc kiedy stawałem przed próbą, zawsze gdzieś wewnątrz pojawiał
się lęk, i w miarę zastanawiania, tak się potęgował, że bałem się nie
tylko samego skoku, ale choćby próby. Skoczyć - wydawało by się - cóż strasznego.
W najgorszym wypadku można wpaść do rowu, zamoczyć trochę nogi?
Cóż by się stało? Nic. I tak by wynikało z rozsądnego myślenia,
ale spróbuj człowieku szukać rozsądku gdy strach paraliżuje:
nogi sztywnieją, nawet kroku zrobić nie można. Śmieją się: niedorajda,
tchórz. Czerwienisz się ze wstydu, usta krzywią się w podkówkę,
a przezwyciężyć strachu nie możesz. Teraz też stoję przed pierwszą belką,
na wysokości piersi i czuję ten paraliżujący bezwład. Ta belka
to jeszcze nic, ale gdy spojrzeć w górę, tylko takie same pojedyncze
belki, żadnej poręczy, żadnej szerszej deski. W nogi wlewa się ołów,
ani ruszyć. Kazik spluwa w ręce i ze zręcznością małpy wciąga swój
garbaty tułów na pierwszą belkę. Staje na niej niby nigdy nic i pochylając
się skosem chwyta następną. Jest już na trzeciej, kiedy drżącymi
ze strachy rękami wciągam się na pierwszą. Staram się nie patrzeć
ani w dół ani w górę. Wmawiam sobie, że to tylko jeszcze jedna
belka, na którą należy się wspiąć. Po przerzucie na drugą - muszę się
na nią dostać, jestem przecież nie mniejszy od Kazika. Powoli przechodzi
drżenie rąk. Nabieram pewności i choć coraz ciaśniej i
duszniej, chwilami zaczyna nawet brakować tchu, z zaciśniętymi ustami
wspinam się za Kazikiem. Wieża coraz bardziej się zwęża. Dochodzimy do
miejsca, gdzie kończy się mur, a dalej już tylko czerń dachowej blachy.
Na szczęście belki też się kończą i wyżej, pośród żelaznego
rusztowania, wiedzie żelazna drabinka.
- Już niedaleko, zasapany Kazik pociesza mnie, a może i siebie.
Stoimy na ostatniej belce, odpoczywając, a ponad nami ciemny,
dziesięciometrowy szpic, rozjaśniony u wierzchołka słabą poświatą.
Po co tam włazić, ciemno, duszno, i nic nie będzie widać. Blacha
to nie ewentualne gonty, szczelna. Nie mówię jednak nic, a
niech tam. Włażę za Kazikiem po żelaznej drabince, w milczeniu.
Dochodzimy do nasady wielkiego krzyża wieńczącego wieżę i kiedy
koniec dachu, że ręką sięgnąć, spostrzegam wycięte i osłonięte
szybkami cztery malutkie okienka. Wystarczy przesunąć po żelaznej
żerdzi i odsunąć szybkę, a już świeży powiew dodaje sił A widok?
Aż nogi drżą i w głowie się kręci. Wydaje się, jakby cała wieża
pochylała się coraz bardziej i zaraz miała runąć.
- Trzeba się mocno chwycić ramy i na chwilę zamknąć oczy
- radzi Kazik.
Rzeczywiście, pomaga. Można już spokojniej spoglądać w dół, choć
jeszcze czuje się chłód od dołu, od brzucha, kurczący serce. Wieża stała
jakby w środku olbrzymiej czaszy, na dnie której widać niewielkie
skupisko domków i budek. To "śródmieście", które kiedy wypadało
mi przez nie przechodzić, swoimi niekończącymi się uliczkami i
wąziutkimi przejściami, przyprawiało zawsze o dreszcz emocji, żeby nie
powiedzieć strachu. Gdy było się w nim, tam w dole, wydawało się ogromne
i budziło niepokój czy za którąś ścianą drewnianych ruder - klitek nie
czai się niebezpieczna przygoda. W duszy błąkał się ciągle
lęk przed beczką nabijaną gwoździami. Teraz oglądane z wieży wydawało
się małe, podobne do kretowiska pośród rozległego krajobrazu
i dawny lęk przed jego niesamowitością, zniknął bez śladu.
Odczuwałem nawet rozczarowanie, jak zwykle, gdy pod tajemnicą
kryje się banał i małość. Za szarą zabudową śródmieścia, w kierunku
południowym, poniżej pomniejszonej wysokością skarpy, widać
cienki pasek ulicy Tomaszowskiej z gęstą wzdłuż niej zielenią sadów.
Krótka ulica kończy się niewielką dolinką, w której brązowieją
strzechy gospodarskich zabudowań Ukraińca - Kuźmy, właściciela
olbrzymiego byka. Dalej ulica - szosa, zamienia się w wiejską
drogę prowadzącą do Wsi Komarowskiej. Na końcu wsi błyszczy
blaszany dach nowej szkoły. Pójdę do niej po wakacjach. Od zabudowań gospodarstwa
Kuźmy i południowego skraju Wsi Komarowskiej wyrastają wzgórza.
Początek Roztocza Lwowsko - Tomaszowskiego, jedna z wielu nazw geograficznych
bogatej rzeźby kraju, które trzeba na lekcji geografii wykuwać na
pamięć. Tym razem łatwiej to przychodzi, bo człowiek uczy się na tym co
widać, co można "zmierzyć nogami" Wzgórza pokryte kolorowymi
zagonami, wyglądają bardzo malowniczo. Jakby łowiczanka przykryła
je swoją spódnicą. Po przeciwległej stronie, w kierunku północnym, wąski
pas ogrodów, przechodzący w ginące w oddaleniu, rozległe łąki. Zielono
szara równina pocięta gdzieniegdzie prostokątami torfowisk,
jak kamieniami domina. Miejscowe zagłębie energetyczne. Lasy odległe,
drzewa niewiele, przeważnie starcza na rozpałkę , pali się więc torfem.
Kosztuje tyle co wykopanie i wysuszenie. Blisko i tanio, nie
to co węgiel, który sprzedają na worki. Kraniec łąki ginie
gdzieś w niebieskawej mgiełce, w której zaciera się granica
między niebem a ziemią. Od czasu do czasu mgiełka ciemnieje
pióropuszem dymu, to ślad przejazdu pociągu po torze Zamość -
Hrubieszów. Gdzieś tam, gdzie dym widać wyraźniej, jest stacja kolejowa
i osada Miączyn, niewidoczna jednak, zakryta odległością. Patrzyło by się,
patrzyło, świat bowiem widać ogromny, lecz dłuższemu patrzeniu
przeszkadza niespokojna myśl o powrotnej drodze. Znowu drabina
i te belki... brrr, nogi znów stają się miękkie. Całe szczęście,
że strachu nie widać, schowany głęboko, pod sercem. Ostrożniutko więc,
Kazik już dawno na schodach, naprężony, bojąc się wydać najmniejszy
dźwięk, żeby nie stracić równowagi, z ulgą zszedłem do pomostu
dzwonnicy. Odsapnąłem, a kiedy duma z "wyczynu" wyparła chowany
pod sercem strach, znowu poczułem się mocny i odważny. I potem, kiedy
kiedykolwiek popatrzyłem na wieżę, ogarniał mnie podziw dla
samego siebie, że to ja tam byłem, co poprawiało mi samopoczucie,
że nie jestem ostatnim ciamajdą, za jakiego wobec chłopaków
trochę się uważałem. Dodawałem więc sobie ducha, i jak będzie
trzeba to dopiero pokażę... To "będzie trzeba" miało usprawiedliwiać teraźniejszą
nieporadność i przekonać, że to nie lęk jest źródłem moich
niepowodzeń, ale brak woli, " bo jak będzie trzeba"...
A to już ostatnia sierpniowa niedziela. Ostatnia wakacyjna. Nawet
nie przypuszczam, że mój sukces będzie tak krótkotrwały, zblednie,
odejdzie w niepamięć, przesłonięty innymi, "prawdziwymi", nierównie
dramatyczniejszymi wydarzeniami. Nikt zresztą, mający nawet
największą wyobraźnię, nie może tego przewidzieć. To co nadchodzi, jest
poza ludzką wyobraźnią...
Ale na razie upał. Sierpniowy duszący upał. Kiedy po sumie wychodzi
się z kościoła, jak oddech rozżarzonego do białości żelaza,
oblewa ciało piekącym potem, do utraty głosu wysusza gardło,
a każdy krok w niedzielnych trzewikach upodabnia się do stąpania
bosymi stopami po rozpalonej blasze.
05k