11.11.1951, poniedziałek.
Byłem wczoraj w Lublinie. Tym razem złożyłem wizytę Irce N. (Też
znajoma z obozu w Zwierzyńcu.) Zasadniczo nic się nie zmieniła, tak samo
jest miła i ładna, może tylko trochę wyprzystojniała. Z dziewczęcia
stała się dorosłą kobietą. I jest bardzo pociągająca tym wdziękiem
dojrzałej kobiety. Żeby znać czyjeś serce, to może puściłbym wodze
fantazji jak kiedyś, ale tak nie warto. Może to wszystko znowu złudzenie.
Z nią bardzo przyjemnie spędza się czas, bez potrzeby alkoholu
można godzinami rozmawiać (a hormonki wróżą, zdejmie majtki czy nie).
Miałbym wielką ochotę pójść z nią do kina lub teatru i oczywiście zbadać
sprawę bliżej. Chociaż w mojej sytuacji kochać się nie warto.
Życie pędzi naprzód. Moje koleżanki i koledzy uczą się na studiach,
a ja nic. Spędzam życie w baraku, przy akompaniamencie wywodów
krzykliwego i bardzo głupiego Grzelki, nadludztwa Świątka itp.
Zarozumialstwo "artystów", piejących dyszkantem jak kurzaje, zatruwa
życie barakowe, ale coraz mniej zwracamy na nich uwagę. Zostają wyrzucani
poza nawias. Kiedyś nawias się zamknie i oni zostaną poza nawiasem.
16.11.1951, piątek.
Oziębiło się. Wiadomo, idzie zima.
19.11.1951, poniedziałek.
Wczoraj na imieninach u Stasi. Wszystko było bardzo pięknie. Dużo
dobrego jedzenia, przyjemne towarzystwo no i pyszne picie. Spotkałem tam
znienacka Pietię. (Oryginała z mojej maturalnej klasy. Wysoki, powolny,
świetny rysownik i kolega.) Zasadniczo nic się nie zmienił, tak samo
dowcipny i wesoły. Studiuje na KUL. Jedyna droga do wyższego
wykształcenia jak i dla mnie. Na żadną inną uczelnię w Polsce by nie
przyjęli. Tylko ja nie miałem, jak to się mówi, możliwości materialnych.
Imieniny jak tyle innych imienin. Najpierw sto lat, a potem już "rzędem
szły" kieliszki. Wraz z ilością kieliszków, naturalnie wzrastał nastrój.
Stawał się coraz weselszy. Był ze mną kolega Marian, przypadło nam
miejsce na kanapie, a między nami posadzono podstarzałe dziewczę zwane
Wiesią. W miarę jak mijały kolejki, karafki i półmiski stawały
się coraz pustsze, policzki się rumieniły jak u wiejskich dziewuch,
następowały zbliżenia. Po jakimś czasie zauważyłem, że błyszczące
oczy Mańka poza piersiami Wieśki nic innego nie widzą. Zająłem
się wtedy lewą stroną. Siedziała tam siostra Stasi, młodziutka
Wiesia (za psami nimi rzucać). Do tej pory nie zwracałem na
nią uwagi, zajęty siedzącą naprzeciw Stasią i pochłaniającą
rozmową z Pietią, tak że nawet kokieteryjne spojrzenia rzucane
przez uroczą Ninę (była też taka, miała azjatycką twarz i okrągły
gładki brzuszek, ale badać się pozwalała tylko do pierwszych włosków),
umykały mojej uwagi. Po pewnym jednak czasie "ściągnęła" moją
uwagę młodziutka, szczupła, przystojna Wiesia. Siostra Stasi.
Zaczęliśmy rozmawiać. Pod wpływem alkoholu wszystko zaczęło
zachodzić mgłą nierzeczywistości, jedna tylko ona z całą wyrazistością
przesłaniała mi ówczesny horyzont myśli i ambicji. Trochę może
postąpiłem nierozsądnie, za mało uwagi zwracając na Stasię,
ale cóż zrobić. Ujął mnie w Wiesi urok świeżości i młodości.
Jej namiętności nie można do niczego porównać. (Wyciągnęła do
kuchni i dawaj całować. Sam się powstrzymywałem, żeby nie było skandalu,
bo nie broniła niczego. Młodsza siostra - chyba około szesnastu - a ja
gość imieninowy i niby sympatia starszej.) Nie wiem jak się
dalej sprawy ułożą, dość że było bardzo przyjemnie. Nieszczęście
chciało, że musieliśmy wpaść. Zapisał nas inspekcyjny. Kukły
na łóżkach odkryte, a my zdemaskowani. Ja samowolne oddalenie
(byłem bez przepustki), a Marian spóźnienie z przepustki. Ale o
tym innym razem, to już zupełnie inna historia jak mawiał Kipling.
28.11.1951, wtorek.
No, tamto skończyło się tylko na gadaniu. W pace nie siedziałem.
W niedzielę 26 w Lublinie ze wszystkimi w kinie. Dziwnym trafem
spotkałem Wiesię i Stasię. Wiesi, czułem że podobałem się (chociaż
to nieładnie tak pisać). Napisałem do Wiesi
list. Coś weszła mi bardzo w głowę. Staje się niebezpieczna.
Dni teraz są coraz chłodniejsze, nie latamy. Na niebie tylko
chmury, nisko pędzą gnane wiatrem. Czarne, poszarpane, złowrogie.
Jednym słowem melancholia. Znowuż w eskadrze panika, że mają
dać zielone mundury. Bractwo się burzy. No, jeszcze poczekamy,
może to nieprawda. [9]
5.12.1951, wtorek.
Deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. Zaczęła się prawdziwa jesień.
Dni teraz monotonne, jak już chyba bardziej monotonne nie mogą być.
Któregoś dnia dostałem list od Wiesi i muszę przyznać, że bardzo mnie
zadziwił. Pomimo wszystko nie spodziewałem się tak "inteligentnego" od
niej listu. W ubiegłą niedzielę tzn. 2. 12 byłem znowu u Wiesi
i Stachy z Józkiem (Graselą ?). Taki sobie przyjemny wieczorek
w dobranym towarzystwie. Później przyszła Nina, która okazała
się jeszcze sympatyczniejsza niż była. Jednym słowem, czas
upłynął przyjemnie i szybko - szkoda tylko, że kosztował tyle
pieniędzy. Panika z mundurami ucichła, za to powstała nowa,
z urlopami. W ogóle to wszystko siedzi w baraku bo pada deszcz
i szerzy najbardziej niewiarygodne plotki.
18.12.1951, wtorek.
Wczoraj zdałem egzaminy państwowe z pilotażu. Ze strefy, akrobacji
otrzymałem bardzo dobrze. Robiłem następujące figury: wiraże płytkie i
głębokie, zwroty bojowe, nurkowania, górki, przewroty, immelmany, pętle,
a na końcu spiralę. Przed rozpoczęciem korkociąg, lewy i prawy po dwie
zwitki. Potem lot po kręgu. Dostałem czwórkę. Przy lądowaniu znowu mi
podskoczył. Już dostaję obsesji gdy przyjdzie lądować z kontrolującym.
No, ale zostałem pilotem. Słabosilnikowym co prawda, ale pilotem. Do tej
chwili wykonałem: - lotów kontrolnych 143
w czasie 37 godzin 4 minut; egzaminacyjnych 11
2 godzin 15 minut; samodzielnych 94
15 godzin 11 minut.
Ogółem lotów 248 w czasie 55 godzin 11 minut.
A dzisiaj gęsta mgła zaścielała lotnisko, czerwieniły się cegły
i ręce którymi nakładaliśmy je na ciężarowki. Tak to piloci
owiani fantazją tajemniczości, poezją, bardzo prozaicznie nosili
cegły. Ostatnie dni spędziłem normalnie. To znaczy niedziela
w Lublinie w miłym towarzystwie Wiesi i Stasi (obie bardzo
mi się podobały, ale Wiesia bardziej, gorętsza), a dni pozostałe
na lotach. Wszyscy teraz chodzą podenerwowani z powodu
zbliżających się świąt. Będą urlopy czy nie - to zagadnienie
które intryguje wszystkich. Chodzą na ten temat najrozmaitsze
wersje.
21.12.1951, piątek.
Dobrnąłem już do piątku, a z urlopami nic nie wiadomo. Zdaje się
że nie pojedziemy. Zrobiłem się strasznym leniem. Nic mi się
nie chce. Czeka na wysłanie dziesiątki życzeń świątecznych,
ale mi się nie chce. Wypadałoby do Stachy napisać, ale mi się
zupełnie nie chce. Ogarnęła zupełna apatia. Jakiś teraz jestem
inny niż normalnie. Przeważnie są loty, czasami zrobię strefę
treningową. Dostałem list od Kajtka, siedzi w jakiejś szkole
podoficerskiej. Rozleciała się nasza trójka. Trochę przykro,
że Święta zdaje się będą samotne, z dala od wszystkich ludzi
i w ogóle... Rok w wojsku. Szkoda...
24.12.1951, poniedziałek.
Dzisiaj tzw. Wigilia, ale tylko tzw. Urlopów nie dano. Cały dzień
robiliśmy przy rozładunku cegły na dworcu, z wagonów kolejowych.
Podarliśmy rękawiczki i całe nasze ubranie tak wysmarowaliśmy, że
doczyścić nie można. Wzmocniono druty kolczaste i przy każdym
słupie postawiono wartownika, jak byśmy byli kryminalistami,
a nie ochotnikami. Chłopcy płaczą z bezsilności i złości wobec
takiej dla nas pogardy. Ale każdy chce żyć. Nie ma się ochoty
połknąć 7 gram ołowiu.
Rok 1952
2.01.1952, środa.
Nie wytrzymałem i w pierwszy dzień świąt urwałem się na całą noc.
Pojechałem do Zwierzyńca do Mamusi. No i wpadłem. Nieszczęście chciało,
że urlopy dawali właśnie w drugi dzień świąt. Oczywiście urlopu nie dostałem,
dostałem za to cztery tygodnie zakazu opuszczania koszar, pierwszą karę
w wojsku. Cóż poradzić, trzeba będzie odsiedzieć w koszarach.
Nowy Rok. Mamy w baraku starą Agę i słuchaliśmy muzyki sylwestrowej.
Oj smutno, smutno. Strasznie szkoda życia które gdzieś upływa, się toczy,
a tu człowiek 23 lata i jak w więzieniu. Mam teraz dużo czasu i przypominają
się różne zdarzenia z ubiegłego lata. Kiedyś rozpoczynaliśmy
loty o świcie, jeszcze przed wschodem słońca na ziemi. (Astronomiczny wschód,
to gdy słońce 7 stopni pod horyzontem.) Startuje pierwszy samolot. Wszyscy
go obserwują. Podniósł ogon przepisowo i ... nagle traci kierunek o 30
stopni przed oderwaniem. Fajtłapa, ogólny komentarz. Następny przerywa
start. Ki diabeł? Kierownik lotów wysyła dyżurny samochód. Po przejechaniu
stu metrów samochód zatrzymał się. Widzimy jak żołnierze zeskakują i pochylają
się w wysokiej trawie. W końcu cały kwadrat biegnie z ciekawością. Na kocyku
na trawie leży w piżamie jegomość, a przy nim dwie tęgie baby w koszulach.
Koszule co prawda zakrywają kopulaste brzuchy, ale są krótkie i spod nich
sterczą długie czarne kłaki. Wiara aż zawyła, rano po śniadaniu takie czarne
tyłki. Ale wkroczyła służba. Kazano im się wszystkim ubrać i potem baby
za karę przez cały dzień musiały w kuchni obierać ziemniaki, a faceta pijanego
w sztok trzymano koło wartowni... Potem, kiedy doszedł do siebie, zabawiał
wiarę różnymi sztukami z trzema kartami, ruszaniem uchem itp. Taki wesołek.
Ale chłopaków najbardziej interesowało czy ruchał baby po kolei czy jednocześnie
dogadzał. Tego jednak nie chciał zdradzić. Wieczorem, po sprawdzeniu, że
to z naszej budowy, a nie żadni szpiedzy, wypuszczono ich.
5.01.1952 sobota.
Życie płynie normalnie, tzn. sennie, nudno, jesiennie. Tydzień:
6 dni roboczych, łaźnia i zazwyczaj w niedzielę warta. (Z wartowniczej
w niedzielę idą na przepustki.) Wczoraj po "małym nieporozumieniu
towarzyskim", niejaki Śliwka trzasnął mnie w twarz. Leżałem już w łóżku
i zasypiałem, gdy tak mnie zaskoczył. Wyskoczyłem boso z łóżka i jedną
ręką przytrzymując opadające kalesony, drugą odparowałem cios metalowej
łopatki (łopatki od węgla, Ś. akurat był dyżurnym palaczem). Potem już
nastąpiła normalna wymiana ciosów. Wyszedłem z niej bez szwanku; Śliwa
(Śliwiński, jeden z naszych akordeonistów) przeleżał dzisiejszy dzień w
łóżku z obandażowaną głową, ale zdaje się za tydzień wyzdrowieje. (Trochę
udawał, bo poza podbitym okiem i spuchnięty nosem, żadnych obrażeń nie
odniósł. Wtedy dopiero zobaczyłem, że cherlawość wywróżona przez szkolnego
lekarza była nieprawdziwa. Nie tylko potrafiłem latać ale i dać...)
Strasznie nudno. Jesiennie. Tydzień, sześć dni roboczych. W sobotę
łaźnia, w niedzielę warta. Śnieg zaczyna popadywać, zdaje się będzie zima.
Byłem w łaźni i urwałem się. Wiesia była w rozkosznym nastroju. Jak by
czekała na mnie. Nikogo w domu. Fantastycznie. Wiesia ma grecki profil
i pięknie uczesane włosy do góry. Pachnie jakoś dziwnie znajomo, podniecająco.
Cała jest jędrna, a przy tym skórę ma taką delikatną. Nie mogliśmy skończyć.
Nie wstydziła się nic. Była taka naturalna. Wspaniała. Stasia jednak takiego
ciała nie ma. Musiałem jednak się spieszyć, żeby zabrać się z drugą turą
samochodem. Mam przecież karę i jak by złapali, że jeszcze podczas kary...
lepiej nie myśleć. Dostałem pocztówkę od Wieśki F. ze
Szczecina. Pamięta.
8.01.1952, wtorek.
Nareszcie znowu dzisiaj odnalazłem siebie. Kupiłem sobie wieczne
pióro i (zielony, ulubiony ale nietrwały) atrament i mam nadzieję, że moje
pisanie polepszy się jakościowo i ilościowo. (Uwaga! Rodzi się grafoman
całą gębą.) Niedziela upłynęła normalnie. Nawet wziąłem na ochotnika służbę.
Zresztą i tak nikt się nie urywał. Po wielkich trudach napisałem listy:
do Heli i Wieśki. Teraz już wszystko pójdzie łatwiej i prościej. Korespondencja
itp. będzie odwalana. Trochę smutno. Płyną dni monotonne,
beznadziejne szare. Człowiek zapomina, że gdzieś może być normalne życie.
Że mógłby jak inni chodzić ulicami miasta, oglądać wystawy. Wdychać wieczorny
zapach lokali, kobiet... Tak jak ludzie w normalnym świecie umawiać się
na kawę, nie kryć radości, robić na co się ma ochotę... A u
nas nic nie można okazać na zewnątrz. Wszystko nagina się do suchych, surowych
regulaminów. Zazwyczaj wesołe, dzisiaj też jakieś smętne tony harmonii
zawodzą. Dlaczego tak jest w życiu człowieka, że więcej w nim chwil smutnych?
Czyżby to tkwiło w istocie człowieka? Ale przecież my, materialiści, wiemy
że wszystko można stworzyć więc powinniśmy stworzyć takie warunki, by człowiek
odczuwał wiecej radości, szczęścia. A tymczasem ciągle te smutki, melancholie,
jakaś burżuazyjna metafizyka dręczy człowieka. Człowiek ma w sobie coś,
co trudno wykorzenić, ale może kiedyś się uda...
9.01.19952, środa.
Żyjesz, i po co? Dla kogo, dla czego? Obskurny barak, 28 łóżek.
28 najrozmaitszych typów i charakterów, twarzy, włosów, par oczu... Kłótliwe
to wszystko, podniecone, chyba niewyspaniem. Skore do śmiechu ale i awantur.
Pomimo wszystko przyzwyczaiłem się do tego towarzystwa. Nie darmo łacińskie
przysłowie mówi: "homo animal sociale est".
10.01.1952, czwartek.
Zimy raczej nie ma, wygląda raczej na wczesną wiosnę. Śniegu nie
ma, mrozu nie ma, na polach czarno i mglisto. Kazano nam zdawać lotne rzeczy.
Pierwsza zapowiedź rychłego wyjazdu. Już naprawdę znudził mi się ten Świdnik.
Bractwo ściąga, co brakuje, jeden drugiemu, jak to przy zdawaniu. Żeby
tylko "stan" się zgadzał. (Nazwanie tego kradzieżą potraktowane byłoby
jako śmiertelna obraza.)
13.01.1952, niedziela.
Jak w prawie każdą niedzielę jestem na warcie. (Wartownicy chodzą
na przepustki lub urlopy, bo oni są wojsko, a my?) Tym razem mam funkcję
dowódcy warty. Wartownię mamy z pudła po samolocie. Taka dyktowa skrzynia.
Na dworze wiatr pędzi tumany śniegu, zadymka. Ja, jako dowódca nie muszę
wychodzić na posterunek. Leżę na pryczy najbliżej piecyka i jestem właściwie
nieprzytomny. Od ciepła i smrodu. A gdzieś tam w Lublinie siedzą sobie
ludzie przy herbatce. Mówią o filmach, sztukach i że ta pani z tamtym panem
hi, hi, hi! Młodzi zazwyczaj nic nie mówią, siedzą i patrzą na siebie łakomymi
oczami. Rozmawiać będą później, wieczorem, w nieodłącznej dekoracji zmierzchu
sprzyjającej zaklęciom: że zawsze... że najdroższa (y)... że poważnie itd.
itd. Przyrzekają, przysięgają, przeżywają fascynacje
i rozczarowania pierwszych świeżych miłości... Jednym słowem ludzie wolni
- żyją. Chociaż te "miłości" różnie wyglądają. W gorącym zaduchu niewielkiej
skrzyni przypomina mi się historia, jeszcze z lata, z czasów kwaterowania
w namiotach, która zdarzyła się pewnej upalnej niedzieli...
Swego czasu narobiła dużo zamieszania i pobudzenia erotycznego w
eskadrze. A wszystko za sprawą Oliwy, który o niej wszystkim opowiedział.
Było to paskudne, ale wiara była tak spragniona kobiety, że nikt nie miał
siły przestać słuchać. W kantynie - była nią skrzynia z dykty po
samolocie - bufetowa nie była ani inteligentna ani ładna. Wykształcenie
jej sprowadzało się do podliczania rachunków, a wychowanie do śmiania się
z niewybrednych żołnierskich dowcipów w rodzaju: "przeszedł kierowca do
baby, a ta smaruje se wazeliną. Wtedy on z torby łańcuch i zaczyna owijać
sobie. Co ty robisz? - pyta baba. Zakładam łańcuch żeby nie wpaść w poślizg."
Była jednak młoda i niebrzydka, dopóki nie otworzyła ust. Wtedy
lepiej było patrzeć na wiecznie wystające z rozpiętego dekoltu kształtne
piersi. Bo w ustach, zamiast przedniego zęba ukazywała się szczerba, przez
którą gdy śmiała się lub mówiła lubiła tryskać ślina. Ale że na bezrybiu
i rak ryba, pomimo tego była ogólnym przedmiotem pożądania. Zresztą pięć
tysięcy kalorii codziennie ładowane w dwudziestoletnie ciała gwałtownie
szukało zużycia.
Oliwa, bardzo miernej postury, z dużą głową, aż dziw brał że komisja
zakwalifikowała go na pilotaż - podobno jest kuzynem znanego generała -
ładnie śpiewa i gra na gitarze, zapałał do niej uczuciem. Przesiadywał
w bufecie, ale jak się okazało bez skutku. Pewnego
niedzielnego południa, gdy bufetowa w przerwie poszła w krzaki, ruszył
za nią. Na małej polance usiadła na trawie i już chciał podejść, gdy zauważył
siedzącego obok jednego z instruktorów. Stanął za krzakiem i przyglądał
się. Po chwili nadszedł drugi instruktor i usiadł po jej drugiej stronie.
Siedzieli bez słowa. Bufetowej widocznie zrobiło się gorąco bo zdjęła sukienkę
i położyła na kolanach przykrywając skąpe dessous. Słońce paliło niemiłosiernie,
ale może nie tylko słońce, bo po chwili swobodnym ruchem zsunęła biustonosz
z dość jędrnych piersi i ze słowami "słońce to zdrowie", rozkosznym ruchem
wyciągnęła się na wznak. Jeden z nich zrobił uwagę: - Może by pani majtki
jeszcze zdjęła. - Czy to prośba czy rozkaz? - Prośba. - Jak przyjdzie czas
to zdejmę. Siedzieli jakiś czas w milczeniu. Potem ten co zagadywał o majtkach,
pochylił się do niej i zaczął pieścić ręką jej piersi i całować bezzębne,
zaślinione usta. Drugi siedział obojętnie paląc papierosa.
Pomału zsunęła się z kolan sukienka, w ślad za nią skrawek tkaniny zakrywający
podbrzusze i rozgorączkowany Oliwa zobaczył między jej nogami goły tyłek
instruktora ruszający się rytmicznie gdy wspólnie podrygując w miłosnych
skurczach zaczęli ugniatać leśne runo. Po pewnym
czasie, Oliwie wydawało się że chyba rżnął z godzinę, wstał, naciągnął
spodnie i zapalił papierosa. Bufetowa odwróciła się na bok i leżała naga,
tylko z biustonoszem zsuniętym na szyję. Nie chciało się jej nawet narzucić
sukienki. Drugi instruktor odrzucił papierosa i zaczął od tyłu głaskać
ją po nogach. Po chwili odwróciła się do niego i przybrała poprzednią pozycję.
Miał widać jednak inny temperament od poprzednika, bo wbiła się paznokciami
w jego plecy i boleśnie pojękiwała. Szybko jednak się zakończyło, za szybko,
bo kiedy zsuwał się z niej próbowała go przytrzymać. Tamten jednak zdecydowanie
wstał i poszedł na skraj polany się odlać. Potem położył się w pobliżu
i jak martwy patrzył w niebo. Pierwszy leżał po drugiej jej stronie z rozpiętymi
spodniami i w nie wsadziła rękę bufetowa. Na reakcję nie trzeba było długo
czekać, zaraz wlazła na niego. Drugi się ocknął, popatrzył, podniósł się
splunął i ruszył ścieżką w stronę ukrytego Oliwy. Ten uciekł, ale nikomu
nic nie powiedział. Dopiero na drugi dzień w bufecie,
przy wszystkich, nachylił się przez bufet starając się złapać ją za pierś.
- Co pan, co pan - oburzyła się. - A coś taka niedostępna. Wczoraj na polance
po kolei dawała dupy, a dzisiaj cyca nie da pomacać. Trzasnęła go dłonią
w twarz i zanim się zorientował z płaczem uciekła do komórki za ladą. A
ten wtedy zaczął opowiadać.Historia zakończyła się tym że: Oliwa dostał
trzy dni zakazu opuszczania koszar za ubliżenie kobiecie, a bufetowa już
więcej się nie pokazała.
14.01.1952, poniedziałek.
Ciemna noc. Lodowaty wicher świszcząc pędzi kawałki lodu po czarnej,
jeszcze zamarzniętej ziemi. Pogoda jak się to mówi "psa nie wygoni", a
my bohatersko kręcimy się przy wagonach i wyładowujemy "beleczki" betonowe
po 300 kg każda. Ostatecznie człowiek wszystko może zrozumieć, ale w niedzielę
nawet nie dostanie przepustki, a robi tak jak nawet batalion roboczy nie
robi. I do tego nie traktują w ogóle jak człowieka. Już nawet mowy nie
ma o tym, że jesteśmy jak by nie było podchorążymi pilotami.
Normalnie w czwartek kopałem słupy, w piątek nosiłem zaprawę, w sobotę
i niedzielę byłem na warcie, a dzisiaj w poniedziałek wyładowywałem wagony.
Jednym słowem nic się nie uczę, i nie wiem jak to będzie z egzaminem. Może
warunki się zmienią... A mamy do opanowania silnik Jaka WK-105 i WK-107.
Płatowiec i osprzęt Jak 7 i 9.
15.01.1952, wtorek.
Nastały teraz ciężkie czasy. Za dziesięć dni egzamin państwowy,
a tu nauki własnej nie ma, tylko wykłady po 10-12 godzin. Chaos. Pogody
w dalszym ciągu nie ma.
16.01.1952, środa.
Czasy się pogarszają. Aktualnie coraz mniej snu. Nowy rozkład daje
teoretycznie 7 godzin, a w praktyce 6. Myślą, że w ten sposób nauczymy
się wiecej. Trudno, musimy jakoś to wszystko przetrwać. Nieraz myślę i
po prostu wstyd mi, że ogarniają takie nierealne marzenia: Cichy ciepły
pokoik. Spokój. Etażerka pełna książek. Encyklopedia. Tapczan. Być niezależnym
materialnie i móc pisać. Móc tak jak kiedyś, wciągnąć płaszcz, nacisnąć
kapelusz i wyjść w wieczór oświetlony neonami, w deszcz zacinający twarz
chłodnymi kropelkami. I iść, i oddychać wilgotnym powietrzem. I czuć się
wolnym. Mieć czas i iść bez celu. A czasami można by spotkać kogoś z jasnymi
włosami. Pachnącą, zgrabną, przytulić, porozmawiać. Cieszyć się, że jest
inteligentna, podziwiać jej intelekt. A potem cisza w małym pokoiku. Żarówka
pod zielonym kloszem i arkusze czystego papieru i dobre wieczne pióro.
[10] Mam teraz znajomego Henryka Nowaka. Jest kapitalnie mały
i posiada dużą głowę, ale bardzo inteligentny. Posiada zdumiewającą ilość
wiadomości z dziedziny lotnictwa. W ogóle jest dość oczytany, szczególnie
z literatury fachowej. Sympatyczny. Ma dar wymowy, raczej o kierunku narracyjnym.
Może kiedyś z niego coś być. Zwłaszcza, że wykazuje nieprzeciętne zdolności
rysunkowe. Zobaczymy. W ogóle na sali atmosfera staje
się coraz bardziej nerwowa. Często dochodzi do bijatyk. Każdy czeka, żeby
jak najprędzej wyjechać. Nieraz nasuwa się pytanie: dlaczego człowiek musi
się tak męczyć? Czyż wreszcie nastąpi ta chwila, gdy człowiek poczuje się
choć trochę szczęśliwym. Zobaczymy. Tylko... tylko szkoda życia. Żyje się
tylko raz. Mam jakiś dziwny nastrój. I do not understend.
do 05s