W taką porę najlepiej w sadzie... Zdjąć z ramion czarną, świąteczną
wełnę, parzącą jak pokutna włosiennica, zzuć buty i z onuc
wymotać trupio białe stopy, by podciągając nogawki, wreszcie wpuścić świeży
wiew przez uwolnione z troczków gacie. I legnąć na wznak na chłodnej,
lnianej lub konopnej płachcie, w migotliwym, ciemnozielonym
cieniu. W chłodnym zadaszeniu kopca przysiadł kogut, a kury schroniły
się pod krzaki agrestu i w gorącej ciszy słychać tylko leniwe brzęczenie
pszczół i os. Os nawet więcej, bo do gruszek chętniejsze. Drzewa już
dawno przekwitły, a i jabłka, wczesne papierówki, w jakie obfitują
tutejsze sady, zjedzone, gdzieniegdzie tylko, nieco zieleńsze od liści,
wiszą na gałęziach zimówki. Więc teraz prawie same gruszki. Jeszcze nie
wszystkie dojrzałe, ale do tych tam, na wierzchołkach dostępu
nie ma. Można by kulką albo hakiem, ale gospodarze nie pozwalają,
więc tylko osy zażerają się żółtym, gęstym jak syrop sokiem.
A wejść niebezpiecznie, gałęzie na gruszy kruche. Kiedyś
Kazik Kozyrów próbował, to do tej pory kuśtyka na nogę, a i
garb podobno urósł jak rymnął z gałęzi na ziemię. Gałąź była
gruba, a przecież taka krucha. Na jabłonce to by się tylko ugięła,
choćby i pięciu się na niej uwiesiło, jabłonki są giętkie i mocne.
Te rózgi, na których ojciec z przypowieści, tłumaczył synom siłę
w jedności, musiały być z jabłonki - rozmyślałem leżąc obok
gospodarzy na kocyku w sadzie. Na moim kocyku goręcej niż na płachcie
i chłopaki zaczynają się śmiać, że ja znowu tak z pańska, ale gospodarze
uciszają:
- Czego głupie zaczepiacie, a skąd ma płachtę wziąć?
Cichną, a ja leżę strzygąc uszami, zadowolony, że mogę różności
ciekawych się nasłuchać.
Bronek Oliski, z bratem Władysławem, który został się po
kościele, przymknąwszy oczy leniwie se pogadują, kto do kogo
i kiedy pójdzie pomagać przy zwózce zboża. Obaj nie mają koni,
więc wynajmują się na odrobek. Przysiadła pod gruszą, pani Oliska. Znużona
południowym udojem, oparła się o pień , wyciąga bose nogi przed siebie,
starannie obciągając spódnicę i szeroko ziewa.
- Luśka się goni, mało mi mlika nie wylała.
- W taki gorąc, że też jej się chce, ej bratowa, może ją giez uciął
- pan Władysław leniwie obrócił głowę w stronę kobiety.
- Nie, nie - Bronisław nie poznał się na dowcipie - kobita ma rację.
Już wczoraj zaczynała, a czego wy tam - huknął groźnie na chichoczących
bliźniaków. - Trzeba będzie do Kuźmy zaprowadzić.
- Ale skąd zboża. Mówią, że teraz bierze cały metr.
- Zaprowadzi się zaraz po niedzieli, a zapłaci jak się wymłóci. Nie
taki on zły, poczeka.
Nic nie rozumiejąc, przysunąłem się do ciągle jeszcze rozweselonych
bliźniaków.
- Co Kuźma będzie z Luśką robił - zaszeptałem - a oni znowu w chichot.
- No, bo przegonię, jak się nie uspokoicie - zagrzmiał pan Bronisław.
Zamilkli, ale widziałem, że posiadanie tajemnicy mało ich nie
rozsadzi. Kuźma to Ukrainiec, mieszkający na skraju osady, bogaty
gospodarz, ale co on może mieć wspólnego z goniącą się jałówką, nie
mogłem zrozumieć. Nie rozróżniałem wówczas jeszcze gonienia od
górowania i gżenia się. Wiedziałem, że krowy się gżą jak ukąsi je jakiś
bąk, albo górują od koniczyny... Może Kuźma to weterynarz?
- Oj, ty głupi - wyjaśnił mi potem Tosiek. Kuźma ma byka.
- No to z tego - w dalszym ciągu nie mogłem się domyśleć. U nas w domu
samo słowo byk, było przez mamę uważane za podejrzane, prawie
nieprzyzwoite, a co najmniej za takie, którego przy dzieciach nie
powinno się wypowiadać. Tak samo jak i o tych rzeczach, które robią
zwierzęta.
- Fuj, syneczku, odwróć się, to nieprzyzwoicie patrzeć się jak ten
pies męczy drugiego, itp. Dlatego każda rzecz naturalna dla
ludzi żyjących na co dzień ze zwierzętami, z naturą, opowiadana
swobodnie, była dla mnie początkowo niezrozumiała, a potem
szokująca, równie jak i wtedy, kiedy dowiedziałem się,
że to czym siusiam, to nie żadne psi, psi, tylko ordynarny
h...
- Byk włazi na krowę - Tosiek z wypiekami na twarzy tłumaczył - a
jeszcze Kuźma ręką podpycha, żeby dobrze trafił. Sam widziałem, choć
przeganiali.
- Iii, przesadzasz. Ręką? Bykowi? - odwróciłem się z niesmakiem.
- Pochwalony - wysoki, lekko pochylony chłop o szczupłej, jakby
ściśniętej twarzy, z długim, jak bulwa czerwonym nosem, przysiadł na
skraju płachty, koło Oliskiego Bronka. Pan Karol Jachymek, nasz
gospodarz i ojciec Tośka, pochylił się nad leżącym Bronisławem i
zajrzał mu w twarz wąskimi jak szparki oczkami.
- Może tak Bronisławie w szubę, hę?
- A wy nie kuście mego starego - drzemiąca pani Oliska nagle się
ocknęła.
- W karty, w niedzielę i jeszcze tu, pod kościołem - dramatycznie
podniosła rękę w kierunku prześwitującej poprzez liście kościelnej
wieży - toż to grzech ciężki, śmiertelny.
- A czego wy kumo, nie do was gadałem - Karol błysnął szparkami
przekrwionych oczu.
- Żeby to tak moja Marynia tak mi się odezwała, to bym
jej pokazał.
- Zobaczycie Karol, że do piekła pójdziecie - pani Oliska nie dawała
za wygraną.
Wszyscy zauważyliśmy, że Karola zaczęła brać złość. Sapał coraz
głośniej, a nos zaczął przechodzić w fiolet. Oliska nie zważała
jednak na to. Widać potrzeba jej było tylko pretekstu, żeby zadawnione
krzywdy teraz mu wygarnąć, a zawsze były, jak to między sąsiadami. I
nie wiadomo jak by się to skończyło, bo i Marynia słysząc, że się ktoś
kłóci z jej chłopem, wyjrzała w halce - w domu gorąc też był okropny -
na ganek, gdyby nie interwencja Bronisława. Trzepnął głośno w płachtę
dłonią i krzyknął:
- Cicho baba, ani słowa.
A kiedy Oliska próbowała jeszcze coś tam wygarnąć od serca,
wrzasnął:
- Cicho baba, do domu. No już, do chałupy - groźnie uniósł się do
siadu.
Oliska mrucząc coś jeszcze pod nosem, nie czekała już dłużej, tylko
czmychnęła w obejście. Bronisław dobry chłop, ale jak trzeba rozumu
babie dodać, to i potrafi pasem przez grzbiet przejechać. Jak to się
robi to już słyszałem. Nieraz w nocy za ścianą tłukł się pan Karol,
szczególnie kiedy późno wracał i krzyczał:" jak nie dasz to
zatłukę" - i słychać było jak tłukł. Nie wiedziałem co chciał,
żeby mu dano i mama mi wyjaśniła, że pan Karol chce pieniędzy
i dlatego bije żonę. Wydawało mi się to dziwne, dlaczego akurat
o drugiej w nocy, kiedy cały dzień krząta się po domu i o pieniądze
nie kłóci, ale wtedy pomimo że dużo czytałem, wiele rzeczy
które działy się wokół, było dla mnie niewyjaśnionych.
Oliska poszła, Bronisław zachował się jak mężczyzna, o to
nikt nie mógł mieć pretensji, ale jakiś uraz w powietrzu pozostał. Zaległo
milczenie i tylko osy zwabione zapachem rozgrzanego ludzkiego
ciała, czując mięso, natarczywie kręciły się wokół.
- Żeby mieć tyle pszczół - pan Władysław przerywa milczenie - to by
było miodu.
- Ale i chodzenia i roboty przy nich, komu tam by się chciało - Karol
zaczął gmerać w kieszonce kamizelki, której nigdy nie zdejmował.
- Nie siedzielibyście se tak jak teraz, jak bym tu postawił pasiekę
- głos Bronisława przywrócił poprzednią, upalno-przyjacielską atmosferę
- zaraz by się wam do dupy dobrały. Pszczoły nie osy, lepsza
u nich organizacja i ula bardziej pilnują.
- Tosiek - Karol wyciągnął z kieszonki srebrną dwuzłotówkę - skocz
no do Nachima i przynieś ćwiartkę, lemoniadę i papierosów.
- Gorąc Karolowi na głowę uderzył - zaśmiał się przymilnie Władysław.
- A cóż wy Karol - Bronisław aż podniósł się na płachcie - bank
obrabowaliście?
- Nie bójcie się kumy- Karol zmrużył jeszcze bardziej oczka. - Kwiczało
przedwczoraj, kwiczało - kiwnął głową w kierunku chlewika - a teraz nie
kwiczy.
Chciałem biec razem z Tośkiem, ale bałem się mamy, że będzie
krzyczeć. Nie pozwalała mi chodzić po sklepach, a jeszcze po wódkę...
Polecieli więc Olszeszczaki z wyjątkiem Milka, który musiał groszku
przed kurami pilnować.
Pani Oliska obuta już w czarne, giemzowe, wysoko sznurowane trzewiki
i w czarnej chustce na głowie, wychodziła akurat furtką z Marynią
Karolową na nieszpory, kiedy zobaczyła tuman kurzu, a w nim gromadkę
niosącą ćwiartkę i lemoniadę. Pomna jednak widać mężowskiej nauki, nie
odezwała się do leżących w sadzie chłopów, tylko splunęła i cicho
rzekła do Maryni:
- Obraza Boska, ten twój to z piekła nie wylezie. Na chleb nie ma...
Wyprawa Tośka widać nie uszła uwagi i innym, bo zaraz przylazł
gruby, młody chłop, o płomiennej czuprynie. Półprzytomny, z
zapuchniętymi jeszcze widać od snu oczyma, drapał się poprzez rozpiętą
koszulę po białym, znaczonym rudymi i czerwonymi plamkami ciele.
- To muchy wredne tak pocięły.
- E tam, muchy czy pluskwy, ale wyglądacie rzeczywiście, jak byście
się przez sitko opalali.
- Opalali przez sitko, a jeszcze pod przetak z gównem podeszli - Karol
zaśmiał się głośno.
Przybyły skrzywił się nijako. Nie odpowiadał jednak Karolowi,
który był od niego i dużo starszy i wiadomo było, że się go
nie przegada. Można zostać obśmianym na całe życie, a do tego
jeszcze ta ćwiartka w rękach Karola, oglądana przez niego pieczołowicie
ze wszystkich stron.
Przyglądam się rudemu z niezdrową ciekawością. To ten Michalczuk
od Łabajki. Było to w okresie, kiedy hasło "jucać Łabajkę"
nie dawało mi spać. Jak kobieta może przytulć się do takiego ciała. Kostropate,
śmierdzące potem, czy ja wiem zresztą czym jeszcze? I tak ciało do ciała...
Nie, to niemożliwe. Coś tu jest kłamane... A jednak nie
mogłem oderwać wzroku od tego tłustego, młodego chłopa, a wyobraźnia
podsuwała mi najrozmaitrze sceny, jeszcze nie ograniczone doświadczeniem.
Słońce pochyliło się ku zachodowi, powietrze trochę ochłodło,
ale jednocześnie cień drzewa, pod którym siedzieliśmy wydłużył się i
umknął gdzieś w dal, jak zdmuchnięty przez wiatr dym gasnącego ogniska.
Karol podniósł wysoko ćwiartkę i chwilę patrzył jak szkło prześwietlają
słoneczne promienie, nadając mu barwę zielonkawo-złocistą, jakby
wewnątrz butelki odbywało się jakieś misterium odprawiane przez naturę.
W końcu napatrzywszy się, zadowolony, przechylił butelkę szyjką do dołu
i uderzając drugą ręką w denko, zręcznie wybił korek.
- No to po łyczku - podał Władysławowi, ten jednak ze zbolałą miną
pokręcił głową.
- Cosik mnie w środku - pomacał się po brzuchu.
Bronisław też, tyle że przytknął flaszkę do ust i zaraz oddał. Michalczuk
zaś oparł się o gruszę, jedną rękę z fantazją wsadził do kieszeni
spodni, drugą nadal czochra się po pocentkowanej piersi, milczy
ale burymi, w świńsko-blond oprawie oczami, wodzi za wędrującą
butelką jak pies.
- Siadajcie Michalczuk - zaprasza Karol, podkreślając tonem głosu
łaskę, jaką mu czyni. Pociąga z butelki duży haust wódki i otarłszy
grzbietem dłoni usta, podaje butelkę Michalczukowi.
- Troszkę se łyknijcie - to troszkę wymawia ze specjalnym naciskiem.
Michalczuk rozumie, bo choć gardło ma przepastne, gęba też jak u
hipopotama, pociąga przecież z umiarem, nie za dużo i nie za mało.
- Haaa - Karol odsapuje i wyciąga papierosy "Egipskie". Po papierosy
wyciągają ręce wszyscy. Taki papieros to rarytas. Popalić takiego
papierosa, okazja trafia się raz na rok, albo i nie.
- Macie, palcie, ja dziś funduję - Karolowi zaczyna czerwienić się
nos, może od słońca? Podrzuca nam butelkę lemoniady:
- Napijcie się i wy.
Butelka jest kwadratowa z ciemnobrunatnego szkła, zamykana sprężynowym,
porcelanowym kapslem. Mieści się w niej trzy ćwiartki płynu, słodkiego,
gazowanego. Popijamy po kolei, puszczając nosem bąbelki gazu i krzywiąc
się jak starzy po wódce. Lemoniada jest słodka, orzeźwiająca. Z
najlepszej wytwórni wód gazowanych w Zamościu. Nie ma lepszej lemoniady
w całej Polsce, a może i na świecie...
- Nu, wystarczy popatrzeć co tu na butelce wymalowane. Fontanna. No
właśnie, fontanna, a lemoniada jest jak dziesięć takich fontann, co ja
mówię dziesięć, jak sto, jak tysiąc - kiedy piję, jakbym słyszał głos
Nachima.
Wyrywamy sobie butelkę z tym najbardziej przez nas pożądanym napojem,
ale po cichu bez awantury, żeby nas nie przepędzono.
Starzy zamilkli, odurzeni upałem i alkoholem i tylko dymki z
papierosów, cienkie a proste, podobne nitkom zszywającym ziemię z
niebem, w nieruchomym powietrzu unosząc się w górę, świadczą że nie
śpią. Os coraz mniej, cisza powszechna i tylko od kościoła falami
dochodzą nieszporne śpiewy. Chłodniej. Kot wylazł spod okapu kopca i
obwąchuje pustą butelkę po lemoniadzie, prychając na łażące po niej
osy. Kury ruszyły się spod agrestu i Milek ma zajęcie, odganiając je
witką. Chytre, dziobią spokojnie na podwórzu i tylko prawie
niewidocznie przekrzywiają głowy podglądając, gdzie ten Milek. Wystarczy,
że się odwróci, lub też kilka kroków odejdzie, a te zaraz biegiem
prosto do zakazanego ogródka.
- A wiecie chłopy, że przyszły powiastki do wojska - Oliska z
Marynią Jachymkową zeszły po skarpie na przełaj z kościoła.
- No i nasz cioteczny, z Przedmieścia, też dostał. Dobrze że dziewczyn
nie biorą - Marynia wzruszona otarła końcem chustki oczy. Przez chwilę
pomyślała, co by było, jak by jej najstarsze dzieci, Mila i Lodzia, były
chłopcami. Tosiek młodszy, jeszcze się nie liczy, ale tamte obie, panny
całą gębą. Ścisnęło się jej serce, ale zaraz przeszło, boć przecież
dzieciom nic nie grozi, a i staremu też, bo za stary.
Oliskiej chłop młodszy, ale też już dawno wiek poborowy
przekroczył, choć nigdy nic nie wiadomo.
- Będzie to wojna, co powiecie? - dopytuje się z niepokojem w głosie.
- A wy Michalczuk nie dostaliście karty?
- Ano nie. Michalczuk rozciąga się błogo na wznak. Z rozpiętej koszuli
wygląda tłusta kopuła brzucha, pocentkowana jak siemieniatka.
- Nie dostałem, ale jak dostanę, to co mi tam. Wojna, wojna, to taka
gra, jednemu weźmie, drugiemu da... zanucił ostatni przebój Paradisu.
- Czego tam się strachać, wykopiemy jamy w wądołach, jak w osiemnastym,
i te kilka dni, jak się będą biły, to przesiedzimy. Ino żeby nafty i
soli nie brakło. Albo to przyjdą tu się bić? Dadzą to Niemcom tyle
kraju, żeby do nas doszli?
- Niech no tylko zaczną, to ani się obejrzą, jak z samego Berlina ich
chłopcy przegonią i Niemrom pod pierzynę wlezą.
- Wstydzilibyście się Michalczuk, wam zawsze tylko baby w głowie.
- A wyście o chłopach już zapomnieli, ale se przypomnicie.
Marynia zarumieniła się i szybko poszła do domu. Była to wysoka, chuda
jak jej mąż Karol, starsza kobieta. Okrągłe i nadzwyczaj świeże
policzki kontrastowały z resztą ciała na którym czas pozostawił już
swój ślad, przypominały dawną, dziewczęcą urodę. Potwierdzeniem zresztą
mogły być jej córy. Obie hoże, o delikatnej cerze i tak ładne, że
trudno w okolicy było by znaleźć dla której rywalkę.
- Przyjdą, nie przyjdą, a ja wam mówię, że trza jamy rychtować -
Oliski sięgnął po nowego "Egipskiego" do leżącego na płachcie
pudełka. Ten drugi już mniej smakował, ale palił przez przekorę, bo
choć nie ma tego dechu co machorkowy, nawet z domieszką Virginii, i
napalić się nie można, to jednak fason inny, a i okazja nie często się
trafia.
- Olaboga, a gdzież my się z dobytkiem podziejemy - zatroskała się
Oliska.
- Gadzinę w wądół, w krzaki się wyprowadzi, w ten najwęższy, Kulasowej,
jak w tamtą wojnę, pamiętacie przecie. Szrapnel tam nie doleci, a jak by
nawet, to loftki na krzakach się zatrzymają, ino żeby tylko mieć soli i
nafty - rozważał Władysław. - Żeby tylko nie palili, to najgorsze.
- A co mają palić. Dwie wojny tu były, a nic się nie spaliło, chyba
żeby liczyć te kilka kuczek żydowskich. Wyście jeszcze bez portek
latali, jak ja tu se z ojcem gospodarki pilnowałem - Karol popatrzył na
pustą butelkę i potrząsnął siwą grzywą. Dużo by opowiadać - w jego
głosie brzmiało oczekiwanie na zachętę, na prośbę.
Wyczuliśmy to i z tym większą uwagą nastawiliśmy uszu,
ale nikt z chłopaków nie śmiał go o to poprosić. Pomiędzy gospodarzem,
dorosłym, a chłopakiem, synem czy parobkiem, stała niewidoczna
bariera posłuszeństwa i godności, której naruszenie kończyło
się zazwyczaj smutnymi konsekwencjami dla naruszającego. Na szczęście,
nie tylko my, chłopaki, byliśmy ciekawi jak to wojna wygląda.
Potencjalny kandydat aż się skręcał z ciekawości i nie było
się czemu dziwić. Ostatecznie to jego miała czekać ta wielka przygoda.
Z góry zazdrościliśmy mu, że gdy będzie na wojnie, my będziemy musieli
iść do szkoły, uczyć się. Jedyne pocieszenie to to, że może wojna
potrwa tak długo, że i nas wezmą do wojska. Nadzieje te jednak rozwiał
pan Władysław, który w dwudziestym służył w piechocie i był
na froncie z bolszewikami.
- Tera to wojna szybko się skończy. Nie to co tamta, cztery lata była.
Aeroplany, kulomioty, a jeszcze gazy na pewno powymyślali takie, że
żadna maska nie ochroni. Ludzi nie wystarczy. W dwa miesiące wybiją i
będzie po wojnie.
- Jaka będzie to ja wam nie powiem, bo to tylko jeden Bóg wie, ale
jaka była tu, w Komarowie, to dobrze pamiętam. Przeciem już
wtedy chował się z Maryśką - Karol łypnął nieznacznie na leżącą
pustą butelkę i powtórzył - dobrze pamiętam i było by co opowiadać...
- zawiesił głos.
- No to gadajcie - wyrwał się płonąc z ciekawości Michalczuk. Karol
jednak zamilkł i posłał tylko długie spojrzenie na pustą butelkę,
a twarz jego przybrała wyraz melancholijnej zadumy, jak by zanurzył się
we wspomnieniach przed rozpoczęciem opowieści. Ta jednak nie
następowała. Wszyscy świadomie, lub mniej, w oczekiwaniu zawiśli
wzrokiem na ustach Karola, one jednak pozostawały zaciśnięte, w jakimś
dziwnym, ironiczno-smętnym wyrazie. Bronisław z Władysławem ze zrozumieniem
sytuacji uśmiechali się, ale że niepijący, nie bardzo kwapili
się z inicjatywą. Oliska, widząc, że chłopy straciły wątek,
zaczęła ogarniać spódnicę i zbierać się do gospodarstwa. Krowy
trza wygonić, choćby na rów, niech trochę poskubią w chłodku.
- Chyba stara nie wróciła jeszcze z nieszporów - głośno zastanawiał
się Michalczuk. Szybko podniósł się i przeskoczył przez płot
do swojego obejścia. Michalczukowie sąsiadowali z Jachymkami,
z drugiej niż Oliscy strony.
- Zaraz posłyszym jak dostaje wałkiem święcone od Michalczuczki -
zaśmiał się Bronisław, ale nic takiego się nie zdarzyło. Michalczukowa
widać nie przyszła jeszcze z kościoła, bo Rudy wrócił niosąc z pół kopy
jaj w ściągniętej z grzbietu koszuli.
- Puśćcie Tośka Karolu do Żyda, stara tamtędy może wracać. Karol rozszerzył
jeno oko i przekrzywił głowę jak kura, gdy zobaczy ziarnko
pszenicy.
- Z czym on ma iść do Żyda?
- No z tym - Rudy lekko poruszył węzełkiem - a resztę, co będzie
brakować niech zapisze - dodał szybko. - Tosiek, powiedz mu, że za dwa
dni oddam, to i tamto dawniejsze.
Pobiegłem za Tośkiem. Mama pozwoliła odnieść Nachimowi jajka,
choć nie pochwalała żadnych transakcji handlowych wykonywanych w
niedzielę.
- Czy Żyd wam sprzeda w szabas, w sobotę - spierała się nieraz z
chodzącymi do żydowskich sklepów w niedzielę. W sobotę idziecie do
chrześcijanina, choć nieraz drożej, ale w niedzielę już nie możecie
wytrzymać i lecicie do Żyda...
- To nie tak, pani komendantowo - tłumaczono. Dobry Żyd w szabas sprzeda,
tylko on niczego nie dotknie rękami. On da klucz do sklepu i tylko
patrzy. Trzeba sobie samemu otworzyć, wziąć co trzeba, położyć
pieniądze i zamknąć. On tylko klucz z powrotem weźmie, za to grzechu
nie ma.
Nachim mieszkał w "połówkowym domku", jednym z wielu takich w
naszym mieście. Do drewnianej budki, w której mieścił się sklep,
dolepiona była izba z gliny. Glina tu była dobra do lepienia
i po wyschnięciu ściany były mocne i trzymały ciepło. Gorzej
kiedy przyszły deszcze. Wtedy mimo że był duży, spadzisty dach
z kityci, nie zawsze zdołał je przed wilgocią ochronić.
Weszliśmy do izby. Było prawie ciemno, ciężki duszący zapach
cebuli i brudu. Pod ścianą na kupie betów siedziała czarna, rozkudłana
Żydówka i karmiła olśniewająco białą piersią dziecko. Nachim, w czarnej,
wyszmelcowanej jarmułce i takiegoż koloru chałacie spojrzał
na węzełek z jajkami.
- Nu, co ty chłopak chcesz? Po co ty mi to przynosisz?
- To od pana Michalczuka - zaczął Tosiek.
- Po co ty mi to mówisz? Czy ja nie widzę? Czy ja nie znam tej koszuli?
Nu, po co mi te jajka? Nikt ich nie kupuje. Co ja z nimi zrobię?
Zabieraj sobie, ja ci za nie nic nie sprzedam...
- Pan Michalczuk mówił, że to ma być ćwiartka.
- Za co ćwiartka? Co un wygaduje, un zwariował. Za te kilka jajek,
których nikt nie chce, ma być ćwiartka? Nachim rozłożył szeroko ręce. -
To niech un powie, że chce za darmo, że chce żeby biedny Żyd umarł z
głodu, i jego żona, i jego dzieci, jak un tak mówi. - Ryfka - zawołał do
karmiącej kobiety - ty słyszysz co to się dzieje? Tu grabież
w biały dzień. Uni chcą mnie zamordować, aj waj, przez tego
Michalczuka to wszystkich na kirkut wyniosą...
- Cichaj Żydzie - Tosiek starał się naśladować ojca, kiedy targował
się z kupcami. Weź te jajka i resztę zapisz na krechę, powiedział,
że pojutrze odda.
- Aj, aj, aj, - Nachim złapał się za głowę - co un mi odda, ile mi
odda? Znowu przyniesie mi jajek, a po co mi jajka... Pomimo lamentów
wyjął jajka i podreptał przez sień do sklepu. Z ulgą wyszedłem na powietrze.
Zaduch jaki panował w mieszkaniu przyprawiał o mdłości. Byłem
bardzo wrażliwy na zapachy i dużo wysiłku mnie kosztowało,
by powstrzymać się przed okazaniem, że coś mi śmierdzi. Być
może brało się to stąd, że wychowywałem się w zapachach, które
potem uważałem za zwyczajne, za normę, zapachy które lubiłem, takie jak
zapach podłogi świeżo wypastowanej, czy mydła palmolive, którym mama
pachniała, czy orzeźwiający zapach wody kolońskiej, który szedł od
ojca. A może z natury byłem taki wrażliwy? Dość, że "otoczenie"
zazwyczaj mi śmierdziało. Nawet u cioci Maryni, w Hajnówce, mieszkanie
"śmierdziało" mi świniami. Potem doszedłem do wniosku, że taki zapach
miały parowane kartofle. Widać z tego, że zapachy były raczej naturalne
i nikt prócz mnie ich nie zauważał, a już na pewno nie robił z tego
powodu tragedii. Ja jednak nie mogłem ich znieść. Kobiety i mężczyźni
też przeważnie mi śmierdzieli, więc można sobie wyobrazić, co czułem w
dusznej, pełnej najrozmaitszych po prostu smrodków, chałupie Nachima. Do
tego ten dominujący, specyficzny zapach nędzy. Są takie zapachy,
jedyne w swoim rodzaju, które niezależnie od miejsca i czasu są
jednakowe. Zapach trupi i zapach nędzy właśnie. Trudno określić, co się
właściwie na niego składa, wyróżnić jakieś składniki, po prostu
jest to zapach nędzy. Gdy raz się poczuje zapamięta na całe
życie. Jak by nędza była realną rzeczą, a nie abstrakcyjną
nazwą. Taki sam jej smród poczułem jeszcze dwa razy w życiu. W roku
1952, w chałupie wiejskiej na Kielecczyźnie, podczas agitacji
do "wyborów" i w roku 1955, w mieszkaniu pewnego malarza w
Poznaniu, którego Państwo skazało na śmierć głodową. Wszystkie trzy, pochodzące
z różnych miejsc i z różnych czasów były jednakowe. Jest to okropny zapach,
którego nie można się pozbyć inaczej niż przez pozbycie się
nędzy, podobnie jak zapachu starego człowieka, jedynie przez
zmianę ciała. Najczęściej przeprowadzenie obu spraw jest bardzo
trudne lub wręcz niemożliwe. Z wiekiem jednak wrażliwość mija i sprawa
zapachów traci na znaczeniu, jak i wiele innych rzeczy...
Nasz powrót Michalczuk powitał z ulgą. Szybko chwycił
koszulę.
- Nie mogę już wytrzymać z tym robactwem - zawołał wymachując rękami,
klepiąc się po tłustych, muskularnych barkach, do których, między rude,
spocone włosy pokrywające ramiona, leciało wszystko co fruwa: muchy,
bąki, osy, nawet wychylające się ze swych dziennych leży, komary. - Drogo
mnie ta ćwiartka kosztuje - mruczał naciągając na pocięte do
krwi ciało, koszulę. - W wasze ręce - podał Karolowi przyniesioną butelkę.
Karol wziął w rękę, podniósł ją jak poprzednią, pod słońce,
chwilę patrzył na złociste ogniki błyskające w szkle, westchnął,
i jednym uderzeniem wybił korek.
- Buteleczka mała i wódka słaba - zaczął, kiedy zagulgotało już z
szyjki, aż Michalczuk trwożnie spojrzał, czy nie za szybko ubywa z niej
zawartości - nie to co za dawnych czasów bywało. Jak w wojnę naszło się
Kozaków, co na Austriaków szli, to dopiero ci pokazali jak
się pije. Wszystką, albo prawie wszystką, co żydki nie zdążyli
schować, okowitę, wina, miody, wszystko wypili. Zachodzili do
Żyda, wyciągali szablę i weto: dajesz Żydzie wódy, albo pejsy i broda
pod nóż. Najczęściej dawali, bo u Żyda pejsy, a u niektórych i broda
rzecz święta, ale byli i tacy, co nie mieli czym pana kozaka ugościć. Wtedy
trudno, kozak chwytał jedną ręką za brodę, kładł na stół, ciach
szablą i brody już nie ma. Gewałt był przy tym okropny, Żyd przy takiej
operacji mdlał, bo myślał, że to już jego ostatnia godzina. - Nu, jak by
tak panu Kozak szabla się odwinęła... - Rzeczywiście - zastanawiał
się Karol - ale przypadku takiego nie było, za to starania
o butelczynę, żeby było czym kozaka ugościć - wielkie. Oj,
Kozacy Żydów nie lubili, oj nie lubili. A jak spotkali Żydówkę,
taką młodszą i ładniejszą od starej miotły to... Karol popatrzył
na nas powoli, badawczo i zamilkł. Zaczął się drapać po brodzie.
- To co robili, gadajcieże - Michalczuk potrząsnął Karola za rękę.
Był czerwony na twarzy od słońca i alkoholu.
- Zara - otrząsnął się z ręki Michalczuka Karol - chłopaków trza
przegonić. Rozżaleni, że pozbawia nas najciekawszego, spojrzeliśmy z błaganiem
na Władysława. Był dla nas najbardziej obcy, więc zazwyczaj
największa w nim nadzieja. Intuicja nas nie zawiodła.
- Po co ich zaraz przeganiać. Póki co, Karol, niech odsuną się trochę,
a sami powiecie, kiedy mogą z powrotem - powiedział Władysław.
Skwapliwie odsunęliśmy się tyłkami po trawie na taką odległość, żeby
oczywiście wszystko dobrze słyszeć.
- To nie wiecie co robili - Karol odpowiedział - to co robi chłop z
babą, kiedy wlizie pod pierzynę. Ale żydki chytre, najchytrzejszy to
chyba naród na świecie, robili różne psikusy Kozakom, żeby wyjść na
swoje. Jedzie raz kozak na koniu i patrzy idzie Żyd z Żydówką. Podjechał,
Żydówce chustkę z głowy i patrzy - ładna, młoda, kto ona -
pyta. - Nu, to moja żona, ona grzeczna, posłuszna, jak Pan Bóg przykazał
kobiecie. - Masz tu rubla i rób co ci każę. - Ja zawsze dla pana kozak
- Żyd skłonił się nisko - do usług - chociaż rubel to pieniądz
nieparzysty. Jemu przyjemniej w parze... Kozak zdjął płaszcz, rzucił
na ziemię, podprowadził konia tak, żeby stanął na płaszczu
i przykazał: - Masz tu Żydzie trzymać konia tak - podał mu
uzdę - żeby wszystkimi kopytami na płaszczu stał, broń Boże
na ziemi, bo się przeziębi, pamiętaj. A ty - wziął Żydówkę
za rękę - pójdziesz ze mną za ten krzak szczaw zbierać. Za
pół godziny wraca zadowolony kozak z Żydówką, bierze od Żyda konia,
podnosi płaszcz i odjeżdża, a Żyd pyta: - Nu, Srulko, co un
za tym krzakiem od ciebie chciał? - E, nic takiego. To taki
mysige, bo tam żadnego szczawiu nie było, nic nie robiłam.
Kazał mi się położyć na trawie i tak se leżałam, a un jeszcze
głupi za to leżenie dał mi rubla, o widzisz mamy dwa do pary. Żyd pokręcił
głową niedowierzająco. - I nic więcej nie chciał? - Un głupi
chciał. Un położył się na mnie i chciał, żebym jak un brzuchem
w dół, to ja tyłkiem w dół, a jak un do góry to i ja do góry,
a ja mu wszystko odwrotnie. - A po co mu to było? - Widać jakaś
ich taka gimnastyka. - Uj, całe szczęście, bo ja już myślałem, że un ciebie
p... Ale głupi kozak, jego koń też cały czas bosymi kopytami
na gołej ziemi stał, niech se nie myśli, że Żyd za rubla będzie
się go słuchał.
- Tosiek - zaszeptałem nierozumiejący - Żydówka wykiwała kozaka? No
bo jak...
- Głupiś - Tosiek wykonał dłońmi wymowny ruch, wyjaśniający wszystko.
- Kozakom to było dobrze - westchnął Michalczuk - teraz jak by Żydówkę
ruszył, to by całe miasto zleciało się i jeszcze by zatłukli. Shardzieli
za niepodległości, a podobno gorące bardzo...
- E tam, nie gadaj żeś nie macał, ciągle latasz do Paradisu - zaśmiał
się Bronisław.
- A gdzież tam kum znajdzie Żydówkę. Knajpa Żyda ale kurwy polskie.
- Ma rację - podjął Karol, zły że mu przerwał wątek - jak długo żyję
to nie słyszałem, żeby kurwą była Żydówka, ale może by inaczej
było, gdybyśmy się w dwudziestym nie obronili przed Moskalami.
06k