odc. 05.k

W taką porę najlepiej w sadzie...  Zdjąć z ramion czarną, świąteczną wełnę, parzącą jak pokutna   włosiennica, zzuć buty i z onuc wymotać trupio białe stopy, by podciągając nogawki, wreszcie wpuścić świeży wiew przez uwolnione z  troczków gacie. I legnąć na wznak na chłodnej, lnianej lub konopnej   płachcie, w migotliwym, ciemnozielonym cieniu. W chłodnym zadaszeniu kopca przysiadł kogut, a kury schroniły   się pod krzaki agrestu i w gorącej ciszy słychać tylko leniwe brzęczenie   pszczół i os. Os nawet więcej, bo do gruszek chętniejsze. Drzewa już   dawno przekwitły, a i jabłka, wczesne papierówki, w jakie obfitują   tutejsze sady, zjedzone, gdzieniegdzie tylko, nieco zieleńsze od liści,   wiszą na gałęziach zimówki. Więc teraz prawie same gruszki. Jeszcze nie wszystkie dojrzałe, ale do   tych tam, na wierzchołkach dostępu nie ma. Można by kulką albo hakiem,   ale gospodarze nie pozwalają, więc tylko osy zażerają się żółtym,   gęstym jak syrop sokiem. A wejść niebezpiecznie, gałęzie na gruszy   kruche.  Kiedyś Kazik Kozyrów próbował, to do tej pory kuśtyka na   nogę, a i garb podobno urósł jak rymnął z gałęzi na ziemię. Gałąź była   gruba, a przecież taka krucha. Na jabłonce to by się tylko ugięła,  choćby i pięciu się na niej uwiesiło, jabłonki  są giętkie i mocne.
Te  rózgi, na których ojciec z przypowieści, tłumaczył synom siłę w   jedności, musiały być z jabłonki - rozmyślałem leżąc obok gospodarzy na  kocyku w sadzie. Na moim kocyku goręcej niż na płachcie i chłopaki zaczynają się śmiać, że ja znowu tak z pańska, ale gospodarze uciszają:
- Czego głupie zaczepiacie, a skąd ma płachtę wziąć?
Cichną, a ja leżę strzygąc uszami, zadowolony, że mogę różności   ciekawych się nasłuchać.
Bronek Oliski, z bratem Władysławem, który   został się po kościele, przymknąwszy oczy leniwie se pogadują, kto do   kogo i kiedy pójdzie pomagać przy zwózce zboża. Obaj nie mają koni,   więc wynajmują się na odrobek. Przysiadła pod gruszą, pani Oliska. Znużona południowym udojem, oparła się o pień , wyciąga bose nogi przed  siebie, starannie obciągając spódnicę i szeroko ziewa.
- Luśka się goni, mało mi mlika nie wylała.
- W taki gorąc, że też jej się chce, ej bratowa, może ją giez uciął -   pan Władysław leniwie obrócił głowę w stronę kobiety.
- Nie, nie - Bronisław nie poznał się na dowcipie - kobita ma rację. Już wczoraj zaczynała, a czego wy tam - huknął groźnie na chichoczących   bliźniaków. - Trzeba będzie do Kuźmy zaprowadzić.
- Ale skąd zboża. Mówią, że teraz bierze cały metr.
- Zaprowadzi się zaraz po niedzieli, a zapłaci jak się wymłóci. Nie   taki on zły, poczeka.
Nic nie rozumiejąc, przysunąłem się do ciągle jeszcze rozweselonych   bliźniaków.
- Co Kuźma będzie z Luśką robił - zaszeptałem - a oni znowu w chichot.
- No, bo przegonię, jak się nie uspokoicie - zagrzmiał pan Bronisław.
Zamilkli, ale widziałem, że posiadanie tajemnicy mało ich nie   rozsadzi. Kuźma to Ukrainiec, mieszkający na skraju osady, bogaty   gospodarz, ale co on może mieć wspólnego z goniącą się jałówką, nie   mogłem zrozumieć. Nie rozróżniałem wówczas jeszcze gonienia od   górowania i gżenia się. Wiedziałem, że krowy się gżą jak ukąsi je jakiś   bąk, albo górują od koniczyny...  Może Kuźma to weterynarz?
- Oj, ty głupi - wyjaśnił mi potem Tosiek. Kuźma ma byka.
- No to z tego - w dalszym ciągu nie mogłem się domyśleć. U nas w domu   samo słowo byk, było przez mamę uważane za podejrzane, prawie   nieprzyzwoite, a co najmniej za takie, którego przy dzieciach nie   powinno się wypowiadać. Tak samo jak i o tych rzeczach, które robią   zwierzęta.
- Fuj, syneczku, odwróć się, to nieprzyzwoicie patrzeć się jak ten pies   męczy drugiego, itp. Dlatego każda rzecz naturalna dla ludzi żyjących na co dzień ze   zwierzętami, z naturą, opowiadana swobodnie, była dla mnie początkowo   niezrozumiała, a potem szokująca,  równie jak i wtedy, kiedy   dowiedziałem się, że to czym siusiam, to nie żadne psi, psi, tylko   ordynarny h...
- Byk włazi na krowę - Tosiek z wypiekami na twarzy tłumaczył - a   jeszcze Kuźma ręką podpycha, żeby dobrze trafił. Sam widziałem, choć   przeganiali.
- Iii, przesadzasz. Ręką? Bykowi? - odwróciłem się z niesmakiem.
- Pochwalony - wysoki, lekko pochylony chłop o szczupłej, jakby   ściśniętej twarzy, z długim, jak bulwa czerwonym nosem, przysiadł na   skraju płachty, koło Oliskiego Bronka. Pan Karol Jachymek, nasz   gospodarz i ojciec Tośka, pochylił się nad leżącym Bronisławem i   zajrzał mu w twarz wąskimi jak szparki oczkami.
- Może tak Bronisławie w szubę, hę?
- A wy nie kuście mego starego - drzemiąca pani Oliska nagle się   ocknęła.
- W karty, w niedzielę i jeszcze tu, pod kościołem - dramatycznie   podniosła rękę w kierunku prześwitującej poprzez liście kościelnej   wieży - toż to grzech ciężki, śmiertelny.
- A czego wy kumo, nie do was gadałem - Karol błysnął szparkami   przekrwionych oczu.
- Żeby to tak moja Marynia tak mi się odezwała, to   bym jej pokazał.
- Zobaczycie Karol, że do piekła pójdziecie - pani Oliska nie dawała   za wygraną.
Wszyscy zauważyliśmy, że Karola zaczęła brać złość. Sapał coraz   głośniej, a nos zaczął przechodzić w fiolet. Oliska nie zważała   jednak na to. Widać potrzeba jej było tylko pretekstu, żeby zadawnione   krzywdy teraz mu wygarnąć, a zawsze były, jak to między sąsiadami. I   nie wiadomo jak by się to skończyło, bo i Marynia słysząc, że się ktoś  kłóci z jej chłopem, wyjrzała w halce - w domu gorąc też był okropny -   na ganek, gdyby nie interwencja Bronisława. Trzepnął głośno w płachtę   dłonią i krzyknął:
- Cicho baba, ani słowa.
A kiedy Oliska próbowała jeszcze coś tam wygarnąć od serca,   wrzasnął:
- Cicho baba, do domu. No już, do chałupy - groźnie uniósł się do   siadu.
Oliska mrucząc coś jeszcze pod nosem, nie czekała już dłużej, tylko czmychnęła w obejście. Bronisław dobry chłop, ale jak trzeba rozumu   babie dodać, to i potrafi pasem przez grzbiet przejechać. Jak to się   robi to już słyszałem.  Nieraz w nocy za ścianą tłukł się pan Karol, szczególnie   kiedy późno wracał i krzyczał:" jak nie dasz to zatłukę" - i słychać   było jak tłukł. Nie wiedziałem co chciał, żeby mu dano i mama mi   wyjaśniła, że pan Karol chce pieniędzy i dlatego bije żonę. Wydawało mi   się to dziwne, dlaczego akurat o drugiej w nocy, kiedy cały dzień   krząta się po domu i o pieniądze nie kłóci, ale wtedy pomimo że dużo   czytałem, wiele rzeczy które działy się wokół, było dla mnie niewyjaśnionych.
 Oliska poszła, Bronisław zachował się jak mężczyzna, o to   nikt nie mógł mieć pretensji, ale jakiś uraz w powietrzu pozostał. Zaległo milczenie i tylko osy zwabione zapachem rozgrzanego ludzkiego   ciała, czując mięso, natarczywie kręciły się wokół.
- Żeby mieć tyle pszczół - pan Władysław przerywa milczenie - to by   było miodu.
- Ale i chodzenia i roboty przy nich, komu tam by się chciało - Karol   zaczął gmerać w kieszonce kamizelki, której nigdy nie zdejmował.
- Nie siedzielibyście se tak jak teraz, jak bym tu postawił pasiekę - głos Bronisława przywrócił poprzednią, upalno-przyjacielską atmosferę -   zaraz by się wam do dupy dobrały. Pszczoły nie osy, lepsza u nich   organizacja i ula bardziej pilnują.
- Tosiek - Karol wyciągnął z kieszonki srebrną dwuzłotówkę - skocz no   do Nachima i przynieś ćwiartkę, lemoniadę i papierosów.
- Gorąc Karolowi na głowę uderzył - zaśmiał się przymilnie Władysław.
- A cóż wy Karol - Bronisław aż podniósł się na płachcie - bank   obrabowaliście?
- Nie bójcie się kumy- Karol zmrużył jeszcze bardziej oczka. - Kwiczało   przedwczoraj, kwiczało - kiwnął głową w kierunku chlewika - a teraz nie   kwiczy.
 Chciałem biec razem z Tośkiem, ale bałem się mamy, że będzie krzyczeć. Nie pozwalała mi chodzić po sklepach, a jeszcze po wódkę...  Polecieli więc Olszeszczaki z wyjątkiem Milka, który musiał groszku   przed kurami pilnować.
Pani Oliska obuta już w czarne, giemzowe, wysoko sznurowane trzewiki   i w czarnej chustce na głowie, wychodziła akurat furtką z Marynią   Karolową na nieszpory, kiedy zobaczyła tuman kurzu, a w nim gromadkę  niosącą ćwiartkę i lemoniadę. Pomna jednak widać mężowskiej nauki, nie   odezwała się do leżących w sadzie chłopów, tylko splunęła i cicho  rzekła do Maryni:
- Obraza Boska, ten twój to z piekła nie wylezie. Na chleb nie ma...
Wyprawa Tośka widać nie uszła uwagi i innym, bo zaraz   przylazł gruby, młody chłop, o płomiennej czuprynie. Półprzytomny, z   zapuchniętymi jeszcze widać od snu oczyma, drapał się poprzez rozpiętą   koszulę po białym, znaczonym rudymi i czerwonymi plamkami ciele.
- To muchy wredne tak pocięły.
- E tam, muchy czy pluskwy, ale wyglądacie rzeczywiście, jak byście się   przez sitko opalali.
- Opalali przez sitko, a jeszcze pod przetak z gównem podeszli - Karol   zaśmiał się głośno.
 Przybyły skrzywił się nijako. Nie odpowiadał jednak Karolowi, który był   od niego i dużo starszy i wiadomo było, że się go nie przegada. Można   zostać obśmianym na całe życie, a do tego jeszcze ta ćwiartka w rękach   Karola, oglądana przez niego pieczołowicie ze wszystkich stron.
Przyglądam się rudemu z niezdrową ciekawością. To ten   Michalczuk od Łabajki. Było to w okresie, kiedy hasło "jucać Łabajkę"   nie dawało mi spać. Jak kobieta może przytulć się do takiego ciała. Kostropate, śmierdzące potem, czy ja wiem zresztą czym jeszcze? I tak ciało do ciała...  Nie, to niemożliwe. Coś tu jest kłamane...  A jednak   nie mogłem oderwać wzroku od tego tłustego, młodego chłopa, a  wyobraźnia podsuwała mi najrozmaitrze sceny, jeszcze nie ograniczone   doświadczeniem.
 Słońce pochyliło się ku zachodowi, powietrze trochę ochłodło,   ale jednocześnie cień drzewa, pod którym siedzieliśmy wydłużył się i   umknął gdzieś w dal, jak zdmuchnięty przez wiatr dym gasnącego ogniska. Karol podniósł wysoko ćwiartkę i chwilę patrzył jak szkło prześwietlają   słoneczne promienie, nadając mu barwę zielonkawo-złocistą, jakby   wewnątrz butelki odbywało się jakieś misterium odprawiane przez naturę. W końcu napatrzywszy się, zadowolony, przechylił butelkę szyjką do dołu   i uderzając drugą ręką w denko, zręcznie wybił korek.
- No to po łyczku - podał Władysławowi, ten jednak ze zbolałą miną   pokręcił głową.
- Cosik mnie w środku - pomacał się po brzuchu.
Bronisław też, tyle że przytknął flaszkę do ust i zaraz oddał. Michalczuk zaś oparł się o gruszę, jedną rękę z fantazją wsadził do   kieszeni spodni, drugą nadal czochra się po pocentkowanej piersi,   milczy ale burymi, w świńsko-blond oprawie oczami, wodzi za wędrującą   butelką jak pies.
- Siadajcie Michalczuk - zaprasza Karol, podkreślając tonem głosu   łaskę, jaką mu czyni. Pociąga z butelki duży haust wódki i otarłszy   grzbietem dłoni usta, podaje butelkę Michalczukowi.
- Troszkę se łyknijcie - to troszkę wymawia ze specjalnym naciskiem. Michalczuk rozumie, bo choć gardło ma przepastne, gęba też jak u   hipopotama, pociąga przecież z umiarem, nie za dużo i  nie za mało.
- Haaa - Karol odsapuje i wyciąga papierosy "Egipskie". Po papierosy   wyciągają ręce wszyscy. Taki papieros to rarytas. Popalić takiego   papierosa, okazja trafia się raz na rok, albo i nie.
- Macie, palcie, ja dziś funduję - Karolowi zaczyna czerwienić się nos,   może od słońca?   Podrzuca nam butelkę lemoniady:
- Napijcie się i wy.
Butelka jest kwadratowa z ciemnobrunatnego szkła, zamykana sprężynowym,   porcelanowym kapslem. Mieści się w niej trzy ćwiartki płynu, słodkiego,   gazowanego. Popijamy po kolei, puszczając nosem bąbelki gazu i krzywiąc   się jak starzy po wódce. Lemoniada jest słodka, orzeźwiająca. Z   najlepszej wytwórni wód gazowanych w Zamościu. Nie ma lepszej lemoniady   w całej Polsce, a może i na świecie...
- Nu, wystarczy popatrzeć co tu na butelce wymalowane. Fontanna. No   właśnie, fontanna, a lemoniada jest jak dziesięć takich fontann, co ja   mówię dziesięć, jak sto, jak tysiąc - kiedy piję, jakbym słyszał głos   Nachima.
Wyrywamy sobie butelkę z tym najbardziej przez nas pożądanym napojem,   ale po cichu bez awantury, żeby nas nie przepędzono.
 Starzy zamilkli, odurzeni upałem i alkoholem i tylko dymki z   papierosów, cienkie a proste, podobne nitkom zszywającym ziemię z   niebem, w nieruchomym powietrzu unosząc się w górę, świadczą że nie   śpią.  Os coraz mniej, cisza powszechna i tylko od kościoła falami   dochodzą nieszporne śpiewy. Chłodniej. Kot wylazł spod okapu kopca i   obwąchuje pustą butelkę po lemoniadzie, prychając na łażące po niej   osy. Kury ruszyły się spod agrestu i Milek ma zajęcie, odganiając je   witką. Chytre, dziobią spokojnie na podwórzu i tylko prawie   niewidocznie przekrzywiają głowy podglądając, gdzie ten Milek. Wystarczy, że się odwróci, lub też kilka kroków odejdzie, a te zaraz   biegiem prosto do zakazanego ogródka.
- A wiecie chłopy, że przyszły powiastki do wojska - Oliska z   Marynią Jachymkową zeszły po skarpie na przełaj z kościoła.
- No i nasz cioteczny, z Przedmieścia, też dostał. Dobrze że dziewczyn   nie biorą - Marynia wzruszona otarła końcem chustki oczy. Przez chwilę   pomyślała, co by było, jak by jej najstarsze dzieci, Mila i Lodzia, były   chłopcami. Tosiek młodszy, jeszcze się nie liczy, ale tamte obie, panny   całą gębą. Ścisnęło się jej serce, ale zaraz przeszło, boć przecież   dzieciom nic nie grozi, a i staremu też, bo za stary.
Oliskiej chłop   młodszy, ale też już dawno wiek poborowy przekroczył, choć nigdy nic   nie wiadomo.
- Będzie to wojna, co powiecie? - dopytuje się z niepokojem w głosie.
- A wy Michalczuk nie dostaliście karty?
- Ano nie. Michalczuk rozciąga się błogo na wznak. Z rozpiętej koszuli wygląda   tłusta kopuła brzucha, pocentkowana jak siemieniatka. - Nie dostałem, ale jak dostanę, to co mi tam. Wojna, wojna, to taka   gra, jednemu weźmie, drugiemu da...  zanucił ostatni przebój Paradisu.
- Czego tam się strachać, wykopiemy jamy w wądołach, jak w osiemnastym,   i te kilka dni, jak się będą biły, to przesiedzimy. Ino żeby nafty i   soli nie brakło.  Albo to przyjdą tu się bić? Dadzą to Niemcom tyle kraju, żeby do nas doszli?
- Niech no tylko zaczną, to ani się obejrzą, jak z samego Berlina ich   chłopcy przegonią i Niemrom pod pierzynę wlezą.
- Wstydzilibyście się Michalczuk, wam zawsze tylko baby w głowie.
- A wyście o chłopach już zapomnieli, ale se przypomnicie.
Marynia zarumieniła się i szybko poszła do domu. Była to wysoka, chuda   jak jej mąż Karol, starsza kobieta. Okrągłe i nadzwyczaj świeże   policzki kontrastowały z resztą ciała na którym czas pozostawił już   swój ślad, przypominały dawną, dziewczęcą urodę. Potwierdzeniem zresztą   mogły być jej córy. Obie hoże, o delikatnej cerze  i tak ładne, że   trudno w okolicy było by znaleźć dla której  rywalkę.
- Przyjdą, nie przyjdą, a ja wam mówię, że trza jamy rychtować -   Oliski sięgnął po nowego "Egipskiego" do leżącego na płachcie   pudełka. Ten drugi już mniej smakował, ale palił przez przekorę, bo   choć nie ma tego dechu co machorkowy, nawet z domieszką Virginii, i   napalić się nie można, to jednak fason inny, a i okazja nie często się   trafia.
- Olaboga, a gdzież my się z dobytkiem podziejemy - zatroskała się   Oliska.
- Gadzinę w wądół, w krzaki się wyprowadzi, w ten najwęższy, Kulasowej,   jak w tamtą wojnę, pamiętacie przecie. Szrapnel tam nie doleci, a jak by   nawet, to loftki na krzakach się zatrzymają, ino żeby tylko mieć soli i  nafty - rozważał Władysław. - Żeby tylko nie palili, to najgorsze.
- A co mają palić. Dwie wojny tu były, a nic się nie spaliło, chyba   żeby liczyć te kilka kuczek żydowskich. Wyście jeszcze bez portek   latali, jak ja tu se z ojcem gospodarki pilnowałem - Karol popatrzył na   pustą butelkę i potrząsnął siwą grzywą. Dużo by opowiadać - w jego   głosie brzmiało oczekiwanie na zachętę, na prośbę.
Wyczuliśmy to i z   tym większą uwagą nastawiliśmy uszu, ale nikt z chłopaków nie śmiał go   o to poprosić. Pomiędzy gospodarzem, dorosłym, a chłopakiem, synem czy parobkiem,   stała niewidoczna bariera posłuszeństwa i godności, której naruszenie   kończyło się zazwyczaj smutnymi konsekwencjami dla naruszającego. Na szczęście, nie tylko my, chłopaki, byliśmy ciekawi jak to wojna   wygląda. Potencjalny kandydat aż się skręcał z ciekawości i nie było   się czemu dziwić. Ostatecznie to jego miała czekać ta wielka przygoda.  Z góry zazdrościliśmy mu, że gdy będzie na wojnie, my będziemy musieli   iść do szkoły, uczyć się. Jedyne pocieszenie to to, że może wojna   potrwa tak długo, że i nas wezmą do wojska. Nadzieje te jednak rozwiał pan Władysław, który w dwudziestym służył w   piechocie i był na froncie z bolszewikami.
- Tera to wojna szybko się skończy. Nie to co tamta, cztery lata była. Aeroplany, kulomioty, a jeszcze gazy na pewno powymyślali takie, że   żadna maska nie ochroni. Ludzi nie wystarczy. W dwa miesiące wybiją i   będzie po wojnie.
- Jaka będzie to ja wam nie powiem, bo to tylko jeden Bóg wie, ale jaka   była tu, w Komarowie, to dobrze pamiętam. Przeciem już wtedy chował się   z Maryśką - Karol łypnął nieznacznie na leżącą pustą butelkę i   powtórzył - dobrze pamiętam i było by co opowiadać...  - zawiesił głos.
- No to gadajcie - wyrwał się płonąc z ciekawości Michalczuk. Karol jednak zamilkł i posłał tylko długie spojrzenie na pustą butelkę,   a twarz jego przybrała wyraz melancholijnej zadumy, jak by zanurzył się   we wspomnieniach przed rozpoczęciem opowieści. Ta jednak nie   następowała. Wszyscy świadomie, lub mniej, w oczekiwaniu zawiśli   wzrokiem na ustach Karola, one jednak pozostawały zaciśnięte, w jakimś   dziwnym, ironiczno-smętnym wyrazie.  Bronisław z Władysławem ze zrozumieniem sytuacji uśmiechali   się, ale że niepijący, nie bardzo kwapili się z inicjatywą. Oliska,   widząc, że chłopy straciły wątek, zaczęła ogarniać spódnicę i zbierać   się do gospodarstwa. Krowy trza wygonić, choćby na rów, niech trochę  poskubią w chłodku.
- Chyba stara nie wróciła jeszcze z nieszporów - głośno zastanawiał się   Michalczuk. Szybko podniósł się i przeskoczył przez płot do swojego   obejścia. Michalczukowie sąsiadowali z Jachymkami, z drugiej niż Oliscy   strony.
- Zaraz posłyszym jak dostaje wałkiem święcone od Michalczuczki -   zaśmiał się Bronisław, ale nic takiego się nie zdarzyło. Michalczukowa   widać nie przyszła jeszcze z kościoła, bo Rudy wrócił niosąc z pół kopy   jaj w ściągniętej z grzbietu koszuli.
- Puśćcie Tośka Karolu do Żyda, stara tamtędy może wracać. Karol rozszerzył jeno oko i przekrzywił głowę jak kura, gdy zobaczy   ziarnko pszenicy.
- Z czym on ma iść do Żyda?
- No z tym - Rudy lekko poruszył węzełkiem - a resztę, co będzie   brakować niech zapisze - dodał szybko. - Tosiek, powiedz mu, że za dwa   dni oddam, to i tamto dawniejsze.
Pobiegłem za Tośkiem. Mama pozwoliła odnieść Nachimowi jajka,   choć nie pochwalała żadnych transakcji handlowych wykonywanych w   niedzielę.
- Czy Żyd wam sprzeda w szabas, w sobotę - spierała się nieraz z   chodzącymi do żydowskich sklepów w niedzielę. W sobotę idziecie do   chrześcijanina, choć nieraz drożej, ale w niedzielę już nie możecie   wytrzymać i lecicie do Żyda...
- To nie tak, pani komendantowo - tłumaczono. Dobry Żyd w szabas sprzeda,   tylko on niczego nie dotknie rękami. On da klucz do sklepu i tylko   patrzy. Trzeba sobie samemu otworzyć, wziąć co trzeba, położyć   pieniądze i zamknąć. On tylko klucz z powrotem weźmie, za to grzechu   nie ma.
 Nachim mieszkał w "połówkowym domku", jednym z wielu takich w naszym   mieście. Do drewnianej budki, w której mieścił się sklep, dolepiona   była izba z gliny. Glina tu była dobra do lepienia i po wyschnięciu ściany były mocne i   trzymały ciepło. Gorzej kiedy przyszły deszcze. Wtedy mimo że był duży,   spadzisty dach z kityci, nie zawsze zdołał je przed wilgocią ochronić.
Weszliśmy do izby. Było prawie ciemno, ciężki duszący zapach   cebuli i brudu. Pod ścianą na kupie betów siedziała czarna, rozkudłana   Żydówka i karmiła olśniewająco białą piersią dziecko. Nachim, w czarnej, wyszmelcowanej jarmułce i takiegoż koloru chałacie   spojrzał na węzełek z jajkami.
- Nu, co ty chłopak chcesz? Po co ty mi to przynosisz?
- To od pana Michalczuka - zaczął Tosiek.
- Po co ty mi to mówisz? Czy ja nie widzę? Czy ja nie znam tej koszuli?   Nu, po co mi te jajka? Nikt ich nie kupuje. Co ja z nimi zrobię?   Zabieraj sobie, ja ci za nie nic nie sprzedam...
- Pan Michalczuk mówił, że to ma być ćwiartka.
- Za co ćwiartka? Co un wygaduje, un zwariował. Za te kilka jajek,   których nikt nie chce, ma być ćwiartka? Nachim rozłożył szeroko ręce. - To niech un powie, że chce za darmo, że chce żeby biedny Żyd umarł z   głodu, i jego żona, i jego dzieci, jak un tak mówi. - Ryfka - zawołał do karmiącej kobiety - ty słyszysz co to się dzieje?   Tu grabież w biały dzień. Uni chcą mnie zamordować, aj waj, przez tego   Michalczuka to wszystkich na kirkut wyniosą...
- Cichaj Żydzie - Tosiek starał się naśladować ojca, kiedy targował się   z kupcami. Weź te jajka i resztę zapisz na krechę, powiedział, że   pojutrze odda.
- Aj, aj, aj, - Nachim złapał się za głowę - co un mi odda, ile mi   odda? Znowu przyniesie mi jajek, a po co mi jajka...  Pomimo lamentów   wyjął jajka i podreptał przez sień do sklepu. Z ulgą wyszedłem na powietrze. Zaduch jaki panował w mieszkaniu   przyprawiał o mdłości. Byłem bardzo wrażliwy na zapachy i dużo wysiłku   mnie kosztowało, by powstrzymać się przed okazaniem, że coś mi   śmierdzi. Być może brało się to stąd, że wychowywałem się w zapachach, które   potem uważałem za zwyczajne, za normę, zapachy które lubiłem, takie jak   zapach podłogi świeżo wypastowanej, czy mydła palmolive, którym mama   pachniała, czy orzeźwiający zapach wody kolońskiej, który szedł od   ojca. A może z natury byłem taki wrażliwy? Dość, że "otoczenie"   zazwyczaj mi śmierdziało. Nawet u cioci Maryni, w Hajnówce, mieszkanie   "śmierdziało" mi świniami. Potem doszedłem do wniosku, że taki zapach   miały parowane kartofle. Widać z tego, że zapachy były raczej naturalne   i nikt prócz mnie ich nie zauważał, a już na pewno nie robił z tego   powodu tragedii. Ja jednak nie mogłem ich znieść. Kobiety i mężczyźni   też przeważnie mi śmierdzieli, więc można sobie wyobrazić, co czułem w   dusznej, pełnej najrozmaitszych po prostu smrodków, chałupie Nachima. Do tego ten dominujący, specyficzny zapach nędzy. Są takie zapachy,   jedyne w swoim rodzaju, które niezależnie od miejsca i czasu są   jednakowe. Zapach trupi i zapach nędzy właśnie. Trudno określić, co się właściwie   na niego składa, wyróżnić jakieś składniki, po prostu jest to zapach   nędzy. Gdy raz się poczuje zapamięta na całe życie. Jak by nędza była   realną rzeczą, a nie abstrakcyjną nazwą.  Taki sam jej smród poczułem jeszcze dwa razy w życiu. W roku 1952, w   chałupie wiejskiej na Kielecczyźnie, podczas agitacji do "wyborów" i w   roku 1955, w mieszkaniu pewnego malarza w Poznaniu, którego Państwo skazało na śmierć głodową. Wszystkie trzy, pochodzące z różnych miejsc i z różnych czasów były jednakowe. Jest to okropny zapach, którego nie   można się pozbyć inaczej niż przez pozbycie się nędzy, podobnie jak   zapachu starego człowieka, jedynie przez zmianę ciała. Najczęściej   przeprowadzenie obu spraw jest bardzo trudne lub wręcz niemożliwe. Z wiekiem jednak wrażliwość mija i sprawa zapachów traci na znaczeniu,   jak i wiele innych rzeczy...
 Nasz powrót Michalczuk powitał z ulgą. Szybko chwycił   koszulę.
- Nie mogę już wytrzymać z tym robactwem - zawołał wymachując rękami,   klepiąc się po tłustych, muskularnych barkach, do których, między rude,   spocone włosy pokrywające ramiona, leciało wszystko co fruwa: muchy,   bąki, osy, nawet wychylające się ze swych dziennych leży, komary. - Drogo mnie ta ćwiartka kosztuje - mruczał naciągając na pocięte do   krwi ciało, koszulę. - W wasze ręce - podał Karolowi przyniesioną butelkę.
Karol wziął w   rękę, podniósł ją jak poprzednią, pod słońce, chwilę patrzył na   złociste ogniki błyskające w szkle, westchnął, i jednym uderzeniem   wybił korek.
- Buteleczka mała i wódka słaba - zaczął, kiedy zagulgotało już z   szyjki, aż Michalczuk trwożnie spojrzał, czy nie za szybko ubywa z niej   zawartości - nie to co za dawnych czasów bywało. Jak w wojnę naszło się Kozaków, co na Austriaków szli, to dopiero ci   pokazali jak się pije. Wszystką, albo prawie wszystką, co żydki nie   zdążyli schować, okowitę, wina, miody, wszystko wypili. Zachodzili do   Żyda, wyciągali szablę i weto: dajesz Żydzie wódy, albo pejsy i broda   pod nóż. Najczęściej dawali, bo u Żyda pejsy, a u niektórych i broda   rzecz święta, ale byli i tacy, co nie mieli czym pana kozaka ugościć. Wtedy trudno, kozak chwytał jedną ręką za brodę, kładł na stół, ciach   szablą i brody już nie ma. Gewałt był przy tym okropny, Żyd przy takiej   operacji mdlał, bo myślał, że to już jego ostatnia godzina. - Nu, jak by tak panu Kozak szabla się odwinęła...  - Rzeczywiście - zastanawiał się Karol - ale przypadku takiego nie   było, za to starania o butelczynę, żeby było czym kozaka ugościć -   wielkie. Oj, Kozacy Żydów nie lubili, oj nie lubili. A jak spotkali   Żydówkę, taką młodszą i ładniejszą od starej miotły to...  Karol popatrzył na nas powoli, badawczo i zamilkł. Zaczął się drapać po   brodzie.
- To co robili, gadajcieże - Michalczuk potrząsnął Karola za rękę. Był   czerwony na twarzy od słońca i alkoholu.
- Zara - otrząsnął się z ręki Michalczuka Karol - chłopaków trza   przegonić. Rozżaleni, że pozbawia nas najciekawszego, spojrzeliśmy z błaganiem na   Władysława. Był dla nas najbardziej obcy, więc zazwyczaj największa w   nim nadzieja. Intuicja nas nie zawiodła.
- Po co ich zaraz przeganiać. Póki co, Karol, niech odsuną się trochę,   a sami powiecie, kiedy mogą z powrotem - powiedział Władysław.
Skwapliwie odsunęliśmy się tyłkami po trawie na taką odległość, żeby  oczywiście wszystko dobrze słyszeć.
- To nie wiecie co robili - Karol odpowiedział - to co robi chłop z   babą, kiedy wlizie pod pierzynę. Ale żydki chytre, najchytrzejszy to   chyba naród na świecie, robili różne psikusy Kozakom, żeby wyjść na   swoje. Jedzie raz kozak na koniu i patrzy idzie Żyd z Żydówką. Podjechał, Żydówce chustkę z głowy i patrzy - ładna, młoda, kto ona -   pyta. - Nu, to moja żona, ona grzeczna, posłuszna, jak Pan Bóg przykazał   kobiecie. - Masz tu rubla i rób co ci każę. - Ja zawsze dla pana kozak - Żyd skłonił się nisko - do usług - chociaż   rubel to pieniądz nieparzysty. Jemu przyjemniej w parze...  Kozak zdjął płaszcz, rzucił na ziemię, podprowadził konia tak, żeby   stanął na płaszczu i przykazał:   - Masz tu Żydzie trzymać konia tak - podał mu uzdę - żeby wszystkimi   kopytami na płaszczu stał, broń Boże na ziemi, bo się przeziębi,   pamiętaj. A ty - wziął Żydówkę za rękę - pójdziesz ze mną za ten krzak   szczaw zbierać. Za pół godziny wraca zadowolony kozak z Żydówką, bierze od Żyda konia,   podnosi płaszcz i odjeżdża, a Żyd pyta:   - Nu, Srulko, co un za tym krzakiem od ciebie chciał?   - E, nic takiego. To taki mysige, bo tam żadnego szczawiu nie było, nic   nie robiłam. Kazał mi się położyć na trawie i tak se leżałam, a un   jeszcze głupi za to leżenie dał mi rubla, o widzisz mamy dwa do pary. Żyd pokręcił głową niedowierzająco. - I nic więcej nie chciał?   - Un głupi chciał. Un położył się na mnie i chciał, żebym jak un   brzuchem w dół, to ja tyłkiem w dół, a jak un do góry to i ja do góry,   a ja mu wszystko odwrotnie. - A po co mu to było?   - Widać jakaś ich taka gimnastyka. - Uj, całe szczęście, bo ja już myślałem, że un ciebie p... Ale głupi   kozak, jego koń też cały czas bosymi kopytami na gołej ziemi stał,   niech se nie myśli, że Żyd za rubla będzie się go słuchał.
- Tosiek - zaszeptałem nierozumiejący - Żydówka wykiwała kozaka? No bo   jak...
- Głupiś - Tosiek wykonał dłońmi wymowny ruch, wyjaśniający wszystko.
- Kozakom to było dobrze - westchnął Michalczuk - teraz jak by Żydówkę   ruszył, to by całe miasto zleciało się i jeszcze by zatłukli. Shardzieli za niepodległości, a podobno gorące bardzo...
- E tam, nie gadaj żeś nie macał, ciągle latasz do Paradisu - zaśmiał   się Bronisław.
- A gdzież tam kum znajdzie Żydówkę. Knajpa Żyda ale kurwy polskie.
- Ma rację - podjął Karol, zły że mu przerwał wątek - jak długo żyję to   nie słyszałem, żeby kurwą była Żydówka, ale może by inaczej było,   gdybyśmy się w dwudziestym nie obronili przed Moskalami.
06k