odc.06k

- Pewno by tak było - zgodnie przytakiwali Bronisław z Michalczukiem. - Wojen to tu nie było - Karol delikatnie obstukał papierosa o pudełko   - ale ta największa i najważniejsza to była w dwudziestym, tu na   naszych łąkach. Bo ta w czternastym, kiedy Austriaki szli na Ruskich,   to ino działa trochę zahuczeli, a my ledwieśmy weszli do jam to zaraz   wyleźliśmy, bo było już po wojnie. W mieście pełno było Niemców, a wokół nich Żydków, którzy jako znający   ichni język, zaraz zaczęli stręczyć i targować. Potem, w listopadzie,   Niemcy uciekli i miała być Polska. Choć dużo gadało się, że Rusek nie   pozwoli, żeby była niepodległa, to jednak przecie i gmina i żandarmeria   i wojsko, wszystko powstało. Tak, że coraz więcej zaczęło wierzyć, że  będzie Polska. Aż tu ci zaczęli gadać, że bolszewiki idą i wszystko rżną. Panika, zaczęli uciekać, ale to ci bez ziemi, bo chłop gdzie pójdzie? Ziemi z sobą nie weźmie. Zostalim. Jakoż najechało się bolszewików, a   wszystko na koniach.  My z niezwyciężonej konnej armii Budionnego, mówili, i zara wzięli się za rządzenie. Co którego Polaka złapali, co   był w gminie albo w inszym urzędzie pracował, zaraz wyprowadzali do parni i kula w łeb. Bez pardonu. A na gminie wywiesili wielki czerwony   napis, niech żyje polska republika radziecka, i na rynku wiece organizowali, gdzie ichni komisarze o wolności, jaką przynoszą, gadali. Najwięcej wokół nich kręciło się żydków. Niektórzy to nawet zostali się   za, jak to nazywali, agitatorów. Łazili po chałupach i namawiali   chłopów do tej republiki radzieckiej. "Co wy chłopie - gadali - nie bądźcie głupie, sowiety potężne i   sprawiedliwe, dobrze będzie. Nie chcecie chyba, żeby panowie znowu  rządzili, nie tęskno wam za szlachtą, żeby was znowu goniła i odrabiać   pańszczyznę kazała. Polska, po co wam Polska. Zresztą będzie Polska,  tylko że radziecka, sprawiedliwa, gdzie rządzić będzie chłop i   robotnik. A chłop i robotnik, to jaka różnica czy un Polak czy   Rosjanin. Wszystkie jednakowo biedne, równe sobie". I niejeden se po tym żydowskim gadaniu myślał, że coś w tym musi być, a   jedno najpewniejsze, że Rosja czyli sowiety potężne i nie pozwolą żeby Polska istniała. Na razie póki co, zaczęli rządzić Żydy. Karol wyciągnął  rękę po chłodzącą się w trawie flaszkę.
- Jak to, Żydy nie chcieli Polski, a gdzie by im było lepiej - obruszył   się Michalczuk, któremu przypomniał się zbankrutowany teść. Teść   pożyczył pieniędzy i próbował handlu. Otworzył sklepik, jedyny   chrześcijański w całym miasteczku. Nie pomogło jednak nic, ani hasła,  że ceny stałe, towar solidny i wspieraj katolika, lub bardziej   patriotyczne - nie kupuj u Żyda, popieraj polski handel itp. Żydzi drastycznie obniżyli ceny w całym miasteczku, niech dołożą do   interesu przez jakiś czas, ale goja zniszczą. No i zniszczyli. Teść wszystko stracił. Sklep, chałupę, nawet domowe statki zabrał komornik. Z jedną koszulą na grzbiecie wyjechał w Polskę, podobno do Gdyni, bo tam się buduje.
- Widzisz, Żyd - Karol powoli, dostojnie łyknął z butelki, otarł usta   ręką i podjął dalej - Żyd, to taka nacja, której nikt i nic nie   obchodzi, poza Żydami. Im jest wszystko jedno czy rządzi Niemiec,   Moskal czy Polak, byleby im dobrze było. Niech naród zdycha z głodu,   byleby oni mieli co jeść, byleby mogli handlować i zdzierać skórę z   chłopa - Karol splunął zawiesiście pod wyschnięty krzaczek porzeczek, a   nos mu jakby z irytacji jeszcze bardziej sfioletowiał. - Oni każdą władzę popierają, bo dla nich spokój to znaczy handel, a   jak handel to dobry interes. Ale teraz jak wywalczyliśmy niepodległość,   to prawa dla wszystkich takie same i dla nich też. Teraz im wszystko   wolno, zapomnieli jak było za bolszewików.
- Oj, to to, racja, tera im wszystko wolno - powtórzył Michalczuk - jak   Felek wybił zasmarkanemu Joskowi szybę, co mu wódki nie chciał   sprzedać, dostał z miejsca tydzień paki. On, chrześcijanin i Polak w   swoim kraju, taka to sprawiedliwość.
- Ano widzicie sami, że Żyd jak kiedyś pan, pije chłopską krew - Karol   znowu sięgnął po butelkę, jakby nie zauważając patrzącego prosząco   Michalczuka.
- E, nie gadajcie tak kumie - Oliski wyciągnął papierosa z   Karolowego pudełka. - Są różni Żydzi, jak i ludzie wszędzie. Ot, weźmy choćby naszego   Moisie. Z kogo on krew pije? Przyjdzie, poobszywa za parę kilo   kartofli, czy miarkę żyta? Cichy, pracowity, biedny krawiec. Nigdy nie   oszuka, a jeszcze doradzi co warto, a czego nie warto przenicować. Jaki  z niego krwiopijca?
- No dobra, są wyjątki - zgodził się Karol - ale co prawda to prawda. Ty nie pamiętasz, byłeś jeszcze smarkiem, jak Żydy latały za ichnimi   komisarzami czy żandarmerią w skórzanych kurtkach, z wielkimi mauzerami   w drewnianych kaburach przy pasach i pokazywali gdzie świniak, gdzie   jałówka albo insze dobro. Tak to się wtedy zaczęło panoszyć, jakby sowiety mieli zostać na   zawsze. A kiedy na pięterku u Joska w Paradysie zakwaterował sam   naczelny komandir Budionny, wielu było takich, którzy myśleli, że już   znowu Rosja na wieki. Co prawda żydki jeżdżące z handlem szeptali, że   Polacy jeszcze się we Lwowie bronią, że Warszawy jeszcze nie zajęli   bolszewicy, ale komisarze komentowali te wieści krótko: to już Polaków   ostatnie podrygi i lada dzień skończą się lachów rządy. Trwało to tak z   miesiąc. Akurat kiedy wywieźli i zjedli wszystkie świnie, krowy i inszy   dobytek i zaczął się pojawiać głód, gruchnęła wieść, że nadchodzi   Wojsko Polskie. Było to w porę jak tera, gdzieś po żniwach, pod koniec sierpnia. Pamiętam, bo ojciec naraił konia od Wiśniewskiego i mieliśmy na   podorywkę wychodzić. Zrazu wszyscy myśleli, że to takie gadanie, jak   wiele w onych czasach bywało, ale kiedy zobaczyliśmy, że bolszewicy na   trąbkach zaczęli grać i zbierać się, uwierzyliśmy. A było ich chmara, o tu całe te pola pokryte były tym tałatajstwem. Spali pod namiotami, w chałupach, w stodołach lub zwyczajnie na polu. Głowa na kulbace, a od zimna, idącego nocą z ziemi płaszczem i wódką   chroniony. O tu na tej ulicy Tomaszowskiej, wtedy była to tylko szeroka   droga bez klinkieru, formowali się w kolumny i odjeżdżali na północ,   jak na łąki.  Krzyczeli i śmieli się, że jadą wojsko lachów wyrezat'. Polecieliśmy na górkę pod kościół. Domów Skowyry i Karamasza jeszcze   wtedy nie było i widoku na łąki nie zasłaniały. Kościół był otwarty, bo   konie, które tam jak w stajni trzymali wyprowadzali do szyku. Nikt nas   nie przeganiał, ino na wieżę wleźć nie pozwalali, musi ichni obserwator   tam siedział, ale i spod wielkich drzew widać było hen, aż pod Miączyn. Zebrała się kupa ludzi i wszyscy pilnie wypatrywali w stronę Miączyna,   skąd mieli nadejść nasi. Stali w milczeniu, a tylko baby zaczęły   lamentować - że musi będzie koniec świata, bo przepowiadany antychryst   przyszedł - ale nie za głośno, żeby stojące w pobliżu bolszewiki nie   usłyszeli. W głowie się nie mieściło, żeby normalni ludzie, a nie   posłani przez złego, mogli z kościoła zrobić stajnię i sracz.
- Mówicie stajnia w kościele - wyrwało się Michalczukowi - to nie do   wiary.
- Zapytajcie se Bronisława. Smark to on wtedy był ale chyba pamięta. Zrobili stajnię, a potem miał być klub, bo kościół i wiara to wymysł   popów i panów, żeby biednych ludzi otumanić i krew z nich ssać. I to   jest niepotrzebne, bo wszyscy będą mieli raj na ziemi, a nie po śmierci   w niebie. Tak gadali na rynku. Lament bab jednak szybko ucichł, bo zobaczyliśmy wyjeżdżającą na łąki z   miasta bolszewicką konnicę. Jak brunatna chmura pokryli zielone łąki. Było ich tyle, że pierwsze szeregi sięgały po rów, a ostatnie jeszcze z   miasta nie wyszli. Olaboga, ktoś jęknął, wszystką trawę zmarnują i na   oktawę nie będzie po co z kosą wychodzić. Ale szybko ucichł. Taka ich   była potęga, że tylko modlić się...  Nie ma takiej siły na świecie, myślelim, która by mogła ich rozbić. Rozległy się szepty modlitwy. Wtem ktoś pokazał ręką - o tam, o tam   idą! Sina mgiełka zamykająca horyzont pod Miączynem zaczęła grubieć aż   w końcu rozdzieliła się na dwie linie. Jedna przezroczysta, pozostała   dalej na końcu widoczności, a druga, ciemna, intensywna w kolorze   zaczęła zbliżać się do łąk. Minęła długa chwila nim ludzie zrozumieli, że ta zbliżająca się linia,   to wojsko polskie. Bardzo cienka jednak to była linia, niewielu ich   było. Po radości przyszło zwątpienie, toż ich ruscy czapkami nakryją,   szkoda chłopców. Nie wiedzą chyba, jaka tu straszna siła przed nimi, bo   lepiej by uciekli niż dać się zarżnąć. Bolszewicy widać też dojrzeli, jak nieliczne jest polskie wojsko, bo   nagle zagrały trąbki i jak jeden mąż, wyciągnęli z pochew szable. Zamigotali klingami i sypiąc w południowym słońcu z ostrzy błyskawicami,   galopem ruszyli na naszych. Doszło jak grzmot potężne uraaa,   przeciągłe, z dziesiątków gardeł, aż szyby w mieście zadrżały i wpadli   całym impetem na naszą kawalerię. Wydawało nam się, że lada chwila, a   nasi znikną, jak niknie piaszczysta łacha, gdy wiosną rzeka przybiera. Niektórzy pozamykali oczy i szepcząc pacierze starali się słuchem   wybadać sytuację. Myśmy patrzyli. Widzieliśmy jak nad polskimi szeregami uniosły się, z tej odległości   podobne do igieł, szable. Jak również zaczęły błyskać słońcem w   śmiertelnych młynkach. Linia polska wygięła się, ale nie pękła. Impet   bolszewików został zatrzymany. Zaczął dochodzić do nas jazgot bitwy -   strzały, krzyki, kwik koni, odgłosy uderzeń, jakby drwale rąbali w   lesie. Bili się dzielnie, ale bolszewiki jak morze, nie mogąc przejść   przez polskie linie, zaczęli rozlewać się po łąkach szeroko i naszych   okrążać. Serca nam się ścisnęły, kiedy to zobaczyliśmy. Koniec z naszymi. Baby   zaczęły "Pod Twoją obronę... ". I kiedy rozpacz zamykała nam oczy,   kiedy wydawało się, że wymordują wszystkich naszych, od strony Miączyna   pokazały się aeroplany. Jak chrabąszcze niziutko nadleciały nad   sowietów. (Pan Karol jak i inni słuchacze, nie wiedzieli wtedy, że   jeden z tych samolotów pilotował ppor. Janusz Meissner, słynny autor   lotniczych powieści). I nagle po bolszewikach, kulomiotami z góry,   granatami. Konie w wizg, ruskie w nogi, a ci z góry niziutko kołami po   łbach, po karkach. W jednym momencie wszystko się odmieniło. Czarna   chmura jak zmieciona wiatrem zmieniła kierunek,  i z wielką szybkością   sunęła do miasta   szukając ratunku w okopanych na skraju rynku   kulomiotach. Zaczęliśmy i   my uciekać spod kościoła, bo bolszewicy   wpadali pokrwawieni, z dzikim  wrzaskiem czy to przerażenia czy opętania,   i cięli szablami co na drodze, nieprzytomni ze strachu. Jeszcześmy tylko   dojrzeli, jak te co nie biły się na łące, szykują kulomioty na nadjeżdżających   Polaków.  Ludzie znowu zaczęli się żegnać na taką zasadzkę. A   wystrzelają do nogi naszych, na nie osłoniętym, podmiejskim ugorze. Duża jeszcze u ruskich była siła, aleśmy już nie widzieli bo tato nie   pozwolili wychodzić z chałupy.  Tu za górą było bezpiecznie. Pociski nie dolatywały, tylko   słychać było huk granatów, tych co cięższe. Bili się we dnie, a w nocy   bój ucichał.  W trzeci dzień, w noc, a właściwie nad ranem, obudził nas  wrzask, nawoływania i harmider, jakby się co paliło. Zestrachani   wyskoczyliśmy z łóżek, ale wokół domu nic się nie dzieje. Noc czarna,   tylko ulicą przelatują jakieś konie, to znowu wozy pełne żołnierstwa, a   konie obkładają batami, żeby szybciej, aż kwik się rozlega. Patrzymy   i nie wiemy co się dzieje, a tu nadlatuje Antek od Władysława, ten sam   co go na Matki Bożej Zielnej piorun zabił i gada: "bolszewiki uciekają,   chodźcie na rynek popatrzeć"  No to my, nie zważając na to, że mogą zastrzelić - zabijali   jak który im się z chłopaków nawinął, że to niby lackie szpiegi - tak   byli rozwścieczeni porażką - ani na nocny chłód, który przez koszulę  przenikał do kości, pobiegliśmy do znajomego Srula na strych, bo jego   chałupa stała szczytem do rynku.  Patrzymy i choć jeszcze ciemno, noc dopiero zaczęła blednąć,   to widać bieganinę niezwyczajną. Jedni zaprzęgają konie do wozów,   taczanek, a inni wyprzęgają, siadają na nie i uciekają na oklep, w   ciemność. Krzyczą i klną na siebie, wymachują szablami, nieledwie do   bójek dochodzi. Paradis cały oświetlony, a przed nim tłum żołnierzy na   koniach.  Nagle od łąk odezwały się maszynki, wtedy to jakby kto bombę   rzucił. Zakręciło się to wszystko, skłębiło i z kwikiem koni   rozprysnęło w oka mgnieniu. Rynek prawie pusty. Wtem wyleciał przed   Paradis jakiś wielki, z wąsami, w samych tylko gaciach i koszuli i   machając szablą krzyczał: "Łoszagi, łoszagi". Był to podobno sam  Budionnyj,  jak później żydki powiedzieli. Nikt jednak z kręcących się  jeszcze po rynku bolszewików nie miał ochoty dawać mu konia. Każdy   uciekał na własną rękę, kierując się w stronę jutrzenki, która  rozkwitała coraz bardziej, zapowiadając piękny dzień. Uciekali na   wschód, jakby w otwierające się wrota raju, tego niebieskiego,   przynoszącego ocalenie.  Ten w bieliźnie latał po rynku i ryczał straszliwie i nie   wiadomo jak by się to skończyło, bo słychać było coraz bliżej polskie   huraaa, gdyby w ostatniej chwili nie wpadła na rynek kareta. Konie   spienione, rozhukane. Ten w bieliźnie w pędzie wskoczył do niej i tylko   się zakurzyło na tyszowieckiej drodze, a tu wpadają na rynek polscy   kawalerzyści. Bij tych skurwysynów - wrzeszczą. Chcą gonić, ale konie   zmęczone, zmordowane. Piana z nich leci płatami, Nie da rady, muszą   odpocząć. Ludzie zaczęli wynosić, co kto zdołał przed bolszewikami   uchować, ten mleko, ten kurę, inny chleb czy kawał świniaka, a żydki   nawet skądś wytoczyli całą beczkę piwa. - Nu, niech się panowie wojacy napiją po takim ciężkim boju. Wywęszyli widać, że sowiety na dobre przegonione. Radość była ogromna. Ksiądz kazał bić w sygnaturkę - większe dzwony Niemcy na armaty   przetopili - a na rynku zaczęli wszyscy: żołnierze, chłopy i nawet   Żydzi śpiewać "Boże coś Polskę... "Ť i tak zaczęła się niepodległa  Polska.
 Nasłuchawszy się, długo nie mogę zasnąć. Wyobraźnia podkłada   obrazy  pod zasłyszane opowieści. Przepełniony jestem patriotyzmem i   chęcią bohaterskich czynów, czynienia dobra dla narodu. Nie mogę się   doczekać, kiedy  będę dorosły i będę mógł iść do wojska. Naturalnie będę   dowódcą i będzie wojna...  Będę zwycięskim dowódcą, który rozsławi imię   Polski na cały świat. A jednocześnie będę dbał o żołnierzy, o każdego,   najzwyklejszego...  Jak Napoleon, gdy obchodził po bitwie rannych i poległych.
 W kościele, w skrzydłach przy głównym wejściu, wmurowane są  cztery kule armatnie, na pamiątkę stoczonej tutaj bitwy. A ostatnio, w   rocznicę, odsłonięto w kruchcie obraz, namalowany przez przyjezdnego   artystę, staraniem księdza proboszcza. Obraz opatrzony jest napisem   "Rozgromienie konnej armii Budionnego przez kawalerię polską pod   Komarowem" i zajmuje całą boczną ścianę.  Z lewej strony obrazu, z sinej mgły wynurzają się w galopie   polscy kawalerzyści, w niebieskich mundurach z amarantowymi   chorągiewkami na lancach, z uniesionymi nad głowami szablami ostrymi   jak brzytwa. Przed nimi, ze zwierzęcym strachem w oczach, uciekają,   padają, proszą o pardon na kolanach bolszewicy - szara, obszarpana,   brudna, stłoczona żołnierska masa. Bardziej z prawej kilku z nich   mierzy z taczanki w polską konnicę, ale widać, że przerażenie nie   pozwala im dokładnie celować i lada moment poderwie ich do gwałtownej   ucieczki. Za nimi mężczyzna z krogulczym nosem, w skórzanej kurtce i   takiej samej czapce z czerwoną gwiazdą nad daszkiem, mierzy z   bębenkowego rewolweru w tył głowy klęczącego w sutannie księdza. Zaraz   go zastrzeli, zasłonięty przed polską sprawiedliwością żołnierzami z   cekaemem, ale jej nie ujdzie. Chwila go tylko dzieli od tego, by ułani,   obaliwszy ostatni bolszewicki szereg, i jego dosięgli szablami. Czuje się pot koński i ludzki, a kurz zdaje się drapać w gardle.
- Jak żywe, aż strach bierze patrzeć - zachwycają się   widzowie obrazem. Tłum taki, że zupełnie dopchać się nie można. Mnie   najgorzej, za mały jestem, żeby patrzeć ponad ramionami, a za duży,   żeby przecisnąć się między nogami. Próba dopchania się kończy   wylądowaniem nosem w tłustym tyłku pani wójtowej. Odurzony jej   zapachami, ledwo przytomny, rejteruję przed kościół zostawiając sobie   obejrzenie obrazu na później.  Ojciec bardziej, jak mi się wydaje, z "urzędu" niż z ciekawości zatrzymał się chwilę przed obrazem i zaraz wychodzi. Jest on   dzisiaj najważniejszą figurą, bo i człowiek urzędowy, władza, i   weteran. Sam osobiście, na własnych nogach przemierzył szlak wojenny. I   w tamtą stronę, niosąc wolność i niepodległość Ukrainie, i z powrotem,   broniąc niepodległości przed nowym zaborem. Teraz raczej jeździ na   rowerze, nogi ma zerwane, jak mówi. Sierpniowe słońce błyska w ojcowych medalach i krzyżach, a ojciec na   moment zadumał się na schodach kościoła, patrząc na błonia w stronę  Miączyna. Tam właśnie rozegrała się bitwa przedstawiona na obrazie, ale   może i jakieś przeczucie każe zatrzymać wzrok na zamglonym horyzoncie,   za którym czai się nań okrutny los.  Ta wojna, tam z tyłu, namalowana w kruchcie, to dobra dla   łóżkowych bohaterów. Takie malowidło pobudza wyobraźnię, pozwala   bezpiecznie, pod pierzyną marzyć. Cóż oni mogą powiedzieć o wojnie. Cóż   oni mają z nim wspólnego. Jakaś chmura przelatuje przez twarz ojca. Może żal za młodością, może zwątpienie. Z wojny została mu tylko  szabla, zerwane nogi i zajęcie nie dodające specjalnie splendoru.  O wojnie nie lubi opowiadać. Czasami tylko, w przypływie   dobrego humoru, na moje natarczywe dopytywania, uchyli rąbka swoich   przeżyć. Jak go badali na komisji, kiedy z podrobioną metryką,   wyciągnął się jak mógł, żeby wydać się starszym, żeby przyjęli, jak   pierwszy raz bał się, stojąc na warcie na cmentarzu, że go duchy do   grobu wciągną. A potem, pod Kijowem, też si  tak było ich mało. Za to pod   Warszawą, to jeden przy drugim. A potem, po wojnie, kiedy go w drugim   rzucie zdemobilizowali, wrócił do swojej wsi akurat (Grabowo koło  Łodzi) na mszę, którą za jego duszę odprawiano myśląc, że poległy. - To oznaka, że będziesz bardzo długo żył - w tym miejscu zawsze   dodawała mama i cieszyliśmy się, że nawet jak by była wojna, to ojca  nic złego nie może spotkać.
07k