odc.6

Czwarta rano, a ja w pomiętym mundurze, słaniający się po bezsennej
  nocy, studiuję na przystanku PKS rozkład jazdy. Niestety, nic
  optymistycznego dla siebie nie mogę znaleźć. Po prostu nie ma autobusu do
  Lubochni, do lotniska. Trzeba by do Tomaszowa, a potem piechotą, a sił nie
  ma. Nagle słyszę:
  - Niech żyje Marynarka Wojenna!
  Zatrzymuje się stary, amerykański studebacker, a z szoferki wygląda
  przyjaźnie uśmiechnięta, czerwona twarz kierowcy.
  - Niech pan porucznik wsiada. Matros matrosowi zawsze pomoże.
  Służył w Ustce w Marwoju, a teraz na tym poczciwym amerykańskim demobilu
  jest sam sobie sternikiem i kapitanem. Mleko do mleczarni zwozi. Z ust
  wionął leciutki odorek alkoholu.
  - Choć nie po drodze, podwiozę, my ludzie morza musimy się trzymać razem.
  Prawda poruczniku?
  Ależ mu radośnie. Jeszcze nie wywietrzał, ale co tam marynarzowi... Za pół
  godziny wchodzę do hotelu.
        Korytarzem, rzędem idą do łazienki nasze pilotki. Wstają wcześnie,
  kiedy powietrze jeszcze nie nagrzane, spokojne, nie ma turbulencji. UT-2
  to bardzo lekkie samoloty, ze słabymi silnikami i zespołowa akrobacja na
  nich jest w ogóle bardzo trudna, a co dopiero w burzliwym powietrzu pełnym
  prądów i wirów jakie powstają za sprawą słońca.
  Na czele, przytrzymując poły rozpiętego szlafroka potężna major S. Miło
  się uśmiecha, zagaduje.
  - To ładnie tak kolego, my tu się nudzimy wieczorami, a koledzy buszują
  gdzieś po mieliznach i rafach.
  Przystanąłem. Odchylone poły szlafroka ukazują pełne, białe ciało. Tylko
  piersi zapięte w potężnych rozmiarów, różowy biustonosz. Reszta, bez
  bielizny, coraz bogaciej ukazuje się spod niedbale przytrzymywanego
  szlafroka. Nie krępuje się. Idzie od niej senny zapach tęgiej kobiety
  i... o przewrotności ludzkiej natury, ta baba, ta tłusta baba nie
  pierwszej młodości, budzi we mnie pożądanie.
  - Pływamy proszę pani po czystych i głębokich wodach - mówię, a myślę, że
  należałoby za te rude kłaki i pod prysznic...
  Widocznie wyczuwa moje myśli, bo uśmiecha się zagadkowo, jak kobieta która
  zastanawia się, wart romansu czy nie... Szlafrok nadal rozchylony.
  - Nie takie widać ono głębokie, kiedy jeden z pana kolegów wpadł na rafę.
  Całą noc ratowano... Niech pan zajrzy do waszego pokoju, a przekona się.
  Nagle, jakby sobie przypomniała, że kłaki na wierzchu, szybkim ruchem
  zakrywa brzuch szlafrokiem i z zalotnym uśmiechem - no co masz ochotę?
  otwiera drzwi do łazienki. Uśmiech? Może wejść za nią? A jak się
  pomyliłem? Taka duża i major - nie odważyłem się. Podbrzusze jednak
  pozostało w pamięci. Gdzie ja już go widziałem... Taki napięty biały
  brzuch, rudy porost pod pępkiem...
  Ta myśl nie daje mi spokoju. O niczym innym nie mogę myśleć tylko
  o tym brzuchu i rudych kłakach. Jakby nimi czar na mnie rzuciła. Stoję
  na korytarzu i zastanawiam się... W końcu błysk w pamięci. No tak,
  naturalnie, przecież to brzuch Michalczuczki... Odczyniłem, urok prysnął.
  Och jaka ulga.
        A w naszym pokoju rzeczywiście, jak zapowiadała major S., sytuacja
  niezwyczajna. Marian siedzi na krześle, ręka zabandażowana, a Inek
  troskliwie go goli. Oczy przekrwione, wódą śmierdzi jak w gorzelni.
  - To przez tę zakonnicę - tłumaczy Inek. Wracali motocyklami i ten który
  wiózł Mariana, wpadł na sosnę. Dobrze, że byli pijani to nic im się
  specjalnie złego nie stało. A ręka? Trochę złamana, zresztą już w gipsie.
  - Bo trzeba było ją wypieprzyć. Czarnego kota też się odgania - obolałym
  głosem narzeka Marian.
  - Dajcie spokój z głupotami - jestem wściekły . A to mi się przydarzyło.
  Niecałe trzy tygodnie dowodzenia... I nic nie szkodzi, że to nie moja
  wina, że w tym nie uczestniczyłem. W wojsku wystarczy być, a w tym
  przypadku jesteśmy razem w Tomaszowie, służbowo. Jeden kolega był u
  drugiego na imieninach, gdy tamten uderzył swoja połowicę, to go ciągali
  chyba z miesiąc. A dlaczego dopuścił? on, starszy zrównoważony, a może z
  nią spał? itd. Więcej miał nieprzyjemności niż ten co połowicę
  "popieścił".
  Ale trudno, stało się to nie odstanie. Zastanówmy się lepiej co dalej.
  Przecież nie możemy powiedzieć, tak po prostu, członkowie komisji się
  urżnęli, i połamali ręce. Pilot niezdolny do lotu, wyprowadzony ze
  sprawności bojowej to sabotaż. W czasie pokoju więzienie, a w wojnę kula w
  łeb. I jeszcze pijaństwo... Jak wyślą meldunek do Gdyni, to Siwy z
  Pałuczakiem da nam popalić.
  Patrzą na mnie bezmyślnie, milczą. Mózgi jeszcze wódką mają sfermentowane
  i o żadnej rozsądnej myśli mowy nie ma. Ja tylko jestem trzeźwy i chociaż
  nieludzko zmęczony, myślę. Uważam, że najlepiej będzie gdy powiemy, że
  przy wysiadaniu z samolotu drabinka się omsknęła i Marian upadł na beton,
  ręka pękła no i cóż poradzisz. Może się zdarzyć, nie? A jeśli chodzi o
  powrót, to ja wezmę Mariana do Jaka, a Inek poleci bojowym.
  Plan się podoba. Ale trochę się boję czy Marian z tym gipsem nie zemdleje
  w powietrzu. Może za dzień, dwa pojedzie pociągiem. Marian jednak za
  wszelką cenę chce wracać samolotem.
  - Choćby i trupa, wieź Zbychu do domu.
  Nie mamy więc innego wyjścia, tylko wsadzić go w jaka.
        Na razie odprowadzamy z Inkiem Mariana na pokrowce do hangaru, niech
  odpoczywa w pobliżu naszych samolotów, a sami do bloku podpisywać końcowe
  protokóły. Najważniejsze jednak, żeby w ten upadek z drabinki uwierzyło
  dowództwo szkoły. W nocy co prawda oficer dyżurny jeździł z Marianem na
  pogotowie do Tomaszowa, i będzie to w raporcie ze służby, ale przyczyną
  złamania powinna być drabinka. Nie widzę zresztą powodu, żeby było
  inaczej. Przez trzy dni wypiliśmy razem tyle wódki... W niezłym więc
  nastroju zmierzam z Inkiem do świetlicy, gdy nagle przypominam sobie o
  dwói.
  O tej dwói, którą postawiłem X-owi i o której wycofanie tak zabiegało
  dowództwo eskadry. Prosili, stawiali, a ja niezłomnie, honor mi nie
  pozwala... itd. Teraz zrobiło mi się gorąco. Jak tu opowiadać historyjkę o
  drabince gdy Komisja wścieka się o dwóję. A teraz po wypadku jej gniew
  wisi nad nami jak miecz Damoklesa na włosie, a włos w rękach Komisji.
  Upuszczą i na nic zda się wymyślona historyjka. Pójdą meldunki.
  Co robić ? Jestem bliski załamania. Najlepiej było by zasnąć i obudzić w
  Gdyni. Podczas wojny przed zaśnięciem prosiłem Pana Boga by okrutna
  rzeczywistość okazała się snem. Niestety, po obudzeniu istniała nadal i
  musiałem przeżyć ją do końca. Teraz też nie mogę kapitulować. Dalszy nasz
  los w wojsku zależy od tego co zrobię. Wydaje mi się, że znalazłem wyjście
  z sytuacji, ale musiałbym postąpić paskudnie. Odpędzam tę myśl.
  Ja, który uważam się za niezłomnego, twardego, strzegącego honoru
  mężczyznę, miałbym to zrobić? Nie, nigdy. Nie ugiąłem się bankietowemu
  przekupstwu, namowom wysokich dowódców, a teraz miałoby się okazać, że
  chodziło tylko o cenę? Haos w myślach. Szarpię się. W końcu coś mi
  szepcze. Kogo twój honor będzie obchodził, gdy kamienie na szosie będziesz
  tłukł? I nagle sobie zdaję sprawę, że ten mój honor, ambicja, to tylko
  marzenia. W rzeczywistości jestem słabym człowiekiem nie różniącym się od
  innych, których zachowanie tak pochopnie nieraz potępiałem. Teraz na mnie
  przyszła kolej.
        W sali konferencyjnej nie ma jeszcze dowództwa, majora C. i
  pułkownika K. Przy stole zawalonym książkami lotów, protokółami, siedzi
  szef sztabu eskadry i z pisarzem przepisują na czysto protokóły egzaminów.
  Podchodzę niezauważalnie, tak przynajmniej mi się zdaje i ze stosu innych
  wyciągam kwestionariusz podchorążego X. Drżącą ręką przekreślam w rubryce
  ocena: "niedostatecznie", wpisuję nad nią "dostatecznie" i podpisuję się.
  Jest mi ciężko na sercu i wstyd.
  Bohater z młodzieńczych marzeń zniknął. I nastroju nie poprawiało
  tłumaczenie, że to dla innych, dla kolegów.
  Ale to jeszcze nie koniec. Gdy się wpada w błoto, na wpadnięciu się nie
  kończy, trzeba babrać się dalej.
  Siedzę więc i bezczelnie kłamię pułkownikowi K. o wypadku Mariana.
  Naturalnie zna już prawdę, ale nie zaprzecza. Uśmiecha się tylko jakoś tak
  krzywo. W końcu nie wytrzymuje dłużej mojej historyjki.
  - Ach tak, rękę sobie uszkodził - czerwienieje, głos nabiera drwiącej
  ostrości i zaczyna wznosić się na wyższe rejestry. Z niepokojem czekam
  kiedy wybuchnie wrzaskiem, gdy nagle jakby czymś tknięty, rzuca spojrzenie
  na kwestionariusz X-a i...  zawiesza głos w pół zdania. Bierze w rękę,
  pilnie czyta kilka razy , potem odkłada na stertę innych i z jasną,
  zadowoloną twarzą, łagodnym głosem potakuje mi.
  - Tak, tak - obywatelu poruczniku - z drabinkami trzeba bardzo uważać.
  Dlatego na przyszłość musicie zwrócić większą uwagę, by mechanik
  przytrzymywał. No, ale szczęście w nieszczęściu, dobrze że tak się to
  skończyło.
  Zrozumiałem, że "sprawa" została zakończona. W duszy nadal jednak pozostał
  smutek i wstręt do siebie, ale o tym wiedziałem tylko ja...
 
        W betonowym baraku okna otwarte na oścież ale duszno, nie ma czym
  oddychać. Powietrze suche od upału i dymu z papierosów przyprawia o
  mdłości. Teraz dopiero czuję szaleńczą noc. Chwilami jestem bliski
  omdlenia. Niby gruba i upał, a człowiek do niczego. Właściwie nasza rola
  już skończona i tylko przez grzeczność siedzę do końca pracy komisji.
  Zresztą i tak zezwolenia na wylot nie było. Meteorolodzy w kraju nie mogą
  się dogadać gdzie mają być chmury, deszcz, a gdzie słońce, a my siedzimy.
  Za oknem coraz grubsze, niskie, frontalne chmury siąpią coraz gęściejszym
  kapuśniaczkiem i coraz mniejsze szanse ma zezwolenie. Podobno na Wybrzeżu
  lepsza pogoda, ładniej i dalibyśmy sobie radę ale mogą nie zezwolić na
  start. Lotnisko ma stare urządzenia, wycofane już z jednostek bojowych
  i dopuszczalne minimum lotniska wynosi 400 x 4. To znaczy można wykonywać
  loty przy dolnej podstawie chmur nie niższej 400 metrów i widoczności nie
  mniejszej niż 4 kilometry. A chmury wiszą dużo niżej i o widoczności
  lepiej nie mówić, bo chwilami końca lotniska nie widać.
        Kiepsko. Jesteśmy jak rozbita armia. Skacowani, Marian ranny, bez
  pieniędzy, chcemy jak najszybciej być w domu. Wychodzę więc z baraku
  czarować pogodę i napotykam nasze trzy pilotki. Pogoda przerwała im
  trening, wracają do baraku. Opięte w płócienne kombinezony wydają się
  zgrabniejsze niż są bez nich. Na przedzie jak zwykle major S., tęga
  pierś, gruby brzuch i zad jak haubica.
  - No co poruczniku, pogoda brydżowa. Jak skończycie, zapraszam.
  Zafalowała obfitymi biodrami zostawiając za sobą mocny zapach ruskich
  perfum. Mocna kobieta mocno pachnie, pomyślałem i z niepokojem spojrzałem
  na niebo. Wyglądało na to, że jednak dzisiaj nie polecimy i od brydża się
  nie wymigam. Nabrała na mnie ochoty, to widać, ale ja nie dla niej
  dzisiaj. Nieprzespana noc i cała ta idiotyczna, przez wódkę wymuszona,
  wstydliwa sytuacja, dobiły do reszty. Czułem jak z każdą minutą wigor
  wycieka ze mnie jak woda z dziurawego wiadra i mięknę jak stary kalosz.
  Gdzie mnie w tym stanie do brydża, do baby... Do takiej baby.
  Przypomniało mi się ranne spotkanie. Z takim brzuchem, z takim kłakiem.
  Wyśmieje, wygoni z łóżka.
        Czekałem więc na zezwolenie, jak skazaniec na ułaskawienie, chociaż
  z coraz mniejszą nadzieją. Ale widocznie meteorologom pomyliły się rejony
  Polski bo w komunikacie stało, że zachmurzenie 8/10 o podstawie 800 m,
  czego naturalnie nikt nie prostował. Wszyscy byli zainteresowani jak
  najszybszym naszym odlotem. I zezwolenie dostaliśmy.
  Więc szybko do kabin, żeby wylecieć zanim ktoś spostrzeże pomyłkę. Inek
  na bojowym już startuje, ale ja mam gorzej. Marian nie może wsiąść do
  kabiny. Wygląda bardzo źle, a znieczulające działanie alkoholu przechodzi
  i zaczyna odczuwać ból. Ręka w gipsie i przy każdym gwałtowniejszym
  poruszeniu syczy jak gąsior.
  Proszę lekarza by wrąbał mu morfinę na drogę, ale lekarz morfinę ma na
  Izbie Chorych. A tu deszcz coraz większy. Zanim przywiezie mogą nas
  zatrzymać. Marian blady, po męsku decyduje się nie czekać na morfinę,
  mówi że wytrzyma. Mechanicy wkładają go więc do kabiny, zapinają w pasy.
  Lecimy. Startuję. Wlepiam pełne obroty. Wokół śmigła wodna aureola.
  Deszcz pokrywa przednią szybę warstwą wody i do przodu prawie nic nie
  widać. Pas mokry, śliski, z trudem udaje mi się  UT  trzymać kierunek.
  Nareszcie odrywam się, oddycham z ulgą, ale tylko na moment bo zaraz po
  schowaniu podwozia wpadam w poszarpane wiatrem farfocle.
  Patrzę na wysokościomierz, zaledwie 280 metrów, a mam lecieć na 500. Nic
  jednak nie mówię, cieszę się że lecimy. Zniżam się na 250 m i lecę w
  deszczu ale pod chmurami. Co tam pogoda, dam sobie radę, gorzej by było
  z "uroczą" obywatelką major. Gdy pomyślę o niej, ręka sama dodaje gazu.
  Jak rwie do przodu jak stara chabeta do stajni, wskazówka
  szybkościomierza sięga ponad 360. Przy spokojnej pogodzie taki lot to
  frajda, ale gdy wieje silny wiatr, to staje się podobny do jazdy
  chłopskim wozem bez resorów po bruku. Na małej wysokości wiatr bowiem nie
  wieje równym strumieniem jak na dużej. Tu przepływ powietrza jest
  zakłócany przez wzgórza,
  drzewa, wieże i wszelkie inne wystające ponad ziemię przedmioty.
  Podobnie jak górski potok, faluje, wiruje, skręca itp. a my na nim jak
  kawałek drzewa. Jaczkiem rzuca, szarpie. To w bok, to w górę, to na dół,
  na wszystkie strony, jakby jechał po wertepach, a nie leciał. Marian
  coraz bledszy, nie odzywa się, ale nic na to nie mogę poradzić. Nie mam
  do niego dostępu. Zresztą 250 metrów to bardzo nisko i całą uwagę muszę
  skupić na wypatrywaniu znienacka wyskakujących z mżawki kominów
  fabrycznych, wież kościelnych itp., które nie dostrzeżone w porę, krótkim
  błyskiem mogą zrobić nam koniec świata.
  Martwię się jedynie czy Marian jest na tyle ciasno przypięty pasami, by w
  razie zemdlenia nie zablokował sterów, (Jak 11 jest dwusterem) wtedy
  pozostałoby mi tylko za nas dwóch powiedzieć w radio żegnajcie. Chociaż z
  tej wysokości i tak by nikt nas nie posłyszał.
        Zmagam się więc z wichurą, deszczem i zamgleniem gdzieś tak do
  Noteci. Tam, za wąską nitką ledwo widocznej rzeki, nagroda za trudy.
  Chmury się kończą jak nożem uciął, a przede mną szeroko ekranowy pejzaż w
  hollywódzkim technikolorze. Brakuje tylko podkładu muzycznego i
  perspektywicznego ujęcia, oddalającego się w rajski błękit samolotu. Na
  zawsze.
  Jakże piękny jest świat gdy świeci słońce. Pode mną złocisto błękitno
  zielona kraina. A samolot lekko unosi się na bezpieczną wysokość i w
  spokojnym powietrzu leci nad nią radośnie merdając ogonem. Marian odżył,
  stuka w owiewkę gipsowym kikutem, cieszy się. No proszę, co może zdziałać
  "piękny Boży świat". Niepostrzeżenie pojawia się na horyzoncie sinoszary
  pasek morza, a w chwilę potem znajome dźwigi i jaczek wesoło klekocąc
  śmigłem przelatuje nad masztami Gdynia Radio, lądujemy. Nareszcie. Jestem
  bezpieczny, od wódy, Iren wszelkiej tuszy. Teraz tylko do Białego Domku
  wyspać się i wszystko będzie dobrze.
        W bocznym rękawie już samolot Inka. To naturalne, czas jego lotu o
  połowę od naszego krótszy, tylko dlaczego przy nim grupka ludzi, skąd
  takie zainteresowanie. Ze złym przeczuciem szybko odpinam pasy.
  Przeczucie nie omyliło: Inek blady, ze skwaszoną miną, mówi cicho.
  - Narozrabiałem, będzie draka.
  Wpadł w stado dzikich kaczek i dwie uderzyły w płatowiec. Jedna w
  skrzydle wybiła dziurę średnicy ramienia, ale to jeszcze pół biedy.
  Natomiast druga uderzyła w przegrodę wlotu powietrza do silnika. Wbiła
  się tak głęboko, że aż wybuchło urządzenie rozpoznawcze "swoj czużoj".
  Urządzenie ściśle tajne, obsługiwane tylko przez zaufanych specjalistów
  radzieckich. Polakom nie wolno do niego się dotykać. Konstrukcyjnie
  zabezpieczone samozniszczeniem przed dostaniem się w niepowołane ręce,
  każda próba rozebrania lub wstrząs przymusowego lądowania wywołują
  eksplozję. No i właśnie kaczka. Ale skąd na tej wysokości, przy
  nakazanych 2.000 m kaczka?
        Domyśliłem się, nie musiał mi nawet opowiadać. Tak jak
  przypuszczałem zboczył z trasy nad Płock, gdzie rodzinka, no i zakosił
  popisowo nad Wisłą. Niejeden by tak zrobił i nic by się nie wydało gdyby
  nie kaczki. Nie widział ich bo i skąd, kiedy nadlatuje się z szybkością
  800km/godz (250m/sek) maksymalna odległość zauważenia kaczki 50 m - gdyby
  tylko za nią się patrzyło - równa się mniej niż pół sekundy. Szanse
  manewru nieporównywalnie mniejsze niż bramkarza przy jedenastce. A
  właściwie żadne. Posłyszał tylko huk jakby został trafiony pociskiem,
  zatrzęsło samolotem, zasyczało w kabinie i wybuch. Spocony ze strachu
  wyrwał z miejsca na trzy tysiące metrów i dopiero wtedy rozejrzał co się
  stało. Samolot ściągał na prawe skrzydło i dziwnie buczał. Zmniejszył
  więc szybkość i jak widać doleciał. Niesamowita była siła z jaką uderzyły
  kaczki. Stoi teraz przede mną ze skruszoną miną: to przez zakonnicę. Ja
  ci dam zakonnicę, szlak mnie trafia.
 
 


 jeszcze .