odc.7
Ale rzeczywiście siła uderzenia była potworna. Pierwszy raz w życiu
  widziałem stalową, duraluminiową blachę podziurawioną jak kartka papieru.
  Jeden z mechaników włożył w otwór rękę i wyciągnął kłębek kostek i
  pierza. Miękka kuleczka przesypująca się w palcach, a przy szybkości
  osiemset, twardsza od stali.
  - Te dziury to pestka, zafrasował się inżynier eskadry, ale ''swoj
  czużoj'' nie da się zatuszować. Musimy sporządzić meldunek i będzie
  dochodzenie...
        No i kłopot. Spokój zniknął jak bańka mydlana. Że też ten Inek
  musi być z mojej eskadry. A samolot? Dopiero się zacznie. Przewidywałem
  co mnie czeka. Przesłuchania, "rozmowy wyjaśniające", a potem pouczające.
  "Towarzyszu dowódco, to świadczy o złej pracy wychowawczej. Chuligaństwo
  w powietrzu, zniszczony drogocenny sprzęt" etc.etc. Nic przyjemnego.
  Trudno, ostatecznie zdążyłem się przekonać, że w moim życiu więcej
  cierpienia niż rozkoszy. Dlaczego więc akurat miało by się teraz
  odmienić?
        Samotnie i smutno. Przewracam się na wyrku z boku na bok w Białym
  Domku i jedyna pociecha to świat za oknem. Prawdziwe terrarium. Ale w
  czasie mojej nieobecności, ktoś czy coś wybiło szybę w oknie i teraz
  terrarium przenosi się do pokoju. Przez otwór w oknie pchają się
  najrozmaitsze stwory. Poczuły jesień i wykorzystują okazję. Osy, pszczoły
  samotnice, liszki, chrząszcze, nawet szerszeń badał "teren" bucząc jak
  bombowiec. Ale ta owadowa zbieranina niegroźna. Nie myśli o jedzeniu,
  kąsaniu, tylko o ciepłym kąciku by bezpiecznie przezimować.
  Zaniepokoiły mnie natomiast ślady mysich ząbków na fibrowej walizce. Już
  w Świdniku przekonałem się, że myszy nie mają respektu wobec wojskowych
  rzeczy. Wówczas zjadły mi mapy. Całkowicie, ze stęplem rejestracyjnym i
  napisem tajne. Musiałem potem kupić dwa wina, kosztowało mnie to
  miesięczny żołd, by kierownik tajnej kancelarii uwierzył, że zjadły je
  myszy a nie wpadły w ręce wroga.
  Teraz też, tylko mnie zwąchały od razu za walizę. Leżę więc i myślę. Może
  by do WCH, ale czy mają łapki? A do sklepu kawałek i jeszcze trzeba przez
  wąwóz. Dwa razy w górę i dół po schodach. Nie chce mi się. Prześpię się i
  jutro coś zorganizuję - postanawiam. Na razie wystarczy pistolet.
  Przypominam sobie rozkaz o saperach co byka trotylem pozbawili życia.
  Trotyl na byka, pistolet na mysz. Proporcja wydaje się zachowana.
  Przeładowuję i kładę na stołku obok łóżka. Niech no tylko która się
  pokaże.
  Uspokoiłem się. Leżę sobie, odpoczywam, a tu szelest za oknem. Po cichu
  podnoszę się, siadam na łóżku, biorę "armatę" do ręki i odbezpieczam. W
  pokoju półmrok ale na parapecie okna jeszcze dzienna jasność, cel będzie
  jak na dłoni. Przymierzam się na sucho, niech no tylko wejdzie, marny jej
  los. Budzi się we mnie atawistyczna żądza łowcy. Liście szeleszczą coraz
  bliżej. Idzie lekko ale to większe niż mysz. Lis, borsuk? Do takich
  naturalnie nie będę strzelał, ale i dzikie do pokoju nie będzie włazić.
  Nie ma obawy.
  Słyszę, zatrzymało się pod oknem. Jednak poniżej parapetu, nie widzę.
  Czekam w milczeniu. Na pewno wyczuło mnie i zaraz ucieknie. Ale nie
  uciekło, w oknie majaczy jakiś duży kształt. A po chwili przez rozbitą
  szybę wchodzi duży, bury kot. Nie wierzę oczom. Kot, teraz? Jak w bajce.
  Co za dobra wróżka się ulitowała. Żeby tylko nie uciekł.
        Ale niepotrzebnie się obawiałem. Wszedł zobaczył mnie i stanął.
  Oczy wlepił we mnie i patrzy, jak to kot. Ja się nie ruszam i on się nie
  rusza. Patrzymy na siebie. Mówię cicho kiciuś, kiciuś. Usiadł, podwinął
  ogon, ale dalej patrzy. W końcu mam tego dość. Niech robi co chce,
  odkładam głośno pistolet na stołek i kładę się z powrotem na łóżko. Wtedy
  podniósł się i prosto do mnie, do łóżka. Pogłaskałem, zamruczał i hyc na
  łóżko. Wtedy zobaczyłem że to kotka, ale nie zmieniało to postaci rzeczy,
  nie życzyłem sobie żeby na moim kocu spała. Mówię to jej, ale łagodnie,
  pamiętam o myszach. Niech mieszka ze mną, jak najbardziej, tylko niech
  się wynosi z łóżka. Ale ona wcale mnie nie słucha. Rozłożyła się w
  nogach, mruczy i myje się jakbym jej nie wypędzał tylko bajki do snu
  opowiadał.
  Cóż mogłem zrobić? Gwałtowniej coś powiem jej do słuchu, to się jeszcze
  obrazi - koty są honorne - i sobie pójdzie, a wtedy tragedia. Zginę
  marnie jak Popiel. Więc niech będzie jak jest, pomyślałem i nareszcie
  zasnąłem. Sen miałem jednak niespokojny, przerywany. Jakieś piski,
  pomruki i dopiero po północy zasnąłem mocno.
  Rano, kiedy się obudziłem, kotka zlazła z koca, postawiła ogon na sztorc
  i patrzy na mnie, i mruczy. A kiedy wstałem, prowadzi do kąta za
  umywalką. A tam w równym rządku leży kilka mysich trupków. Tresowana jaka
  czy co, może z cyrku. Nie zjadać tylko układać i to w rządku. Kocia
  perwersja, a dla mnie kłopot. Zacząłem już szukać Trybuny Ludu, albo
  Żołnierza Wolności, w każdym wojskowym pomieszczeniu leżały tego sterty,
  gdy zobaczyłem, że rozpoczęła śniadanie. Brała myszy z rządku, po kolei i
  pracowicie je pożerała. A że podczas tej czynności wyłaziły z mordki
  różne sine kiszki czy szare ogonki, oglądanie tego na czczo nie budziło
  apetytu, więc szybko wyszedłem do kasyna na śniadanie.
  Po drodze zastanawiałem się. Może jakiś duch wziął w opiekę i zaczął
  pomagać - myślałem. Zmartwiłem się myszami i proszę jest kot. Teraz ten
  Inka wypadek. Jak by dobrze było gdyby to już było za mną, żeby nie
  gnębił, nie siedział w pamięci. Tak myślałem i "dobry duch" zaraz po
  śniadaniu spełnił moją prośbę.
  Zostałem uniewinniony: Dowództwo wzięło pod uwagę, że eskadrą dowodzę
  zaledwie niecały miesiąc, za krótki okres by obarczać mnie
  odpowiedzialnością za braki wychowawcze, brak dyscypliny u podwładnego,
  nb. doświadczonego oficera. Za to Inek dostał piątkę i to zwykłego.
  Musiał je odsiedzieć w areszcie garnizonowym w Gdyni, w prawdziwej
  więziennej celi.
  - Trudno - mówił - dobrze że się na tym skończyło, bo nigdy nie wiadomo
  co taka zakonnica mogła jeszcze narozrabiać.
  Ale to jeszcze nie był koniec epilogu spotkania zakonnicy. Po Marianie i
  Inku, pozostałem jeszcze ja. Myślałem, że zapomniała ale po kilku latach
  okazało się, że się myliłem.
        Kotka zadomowiła się u mnie na dobre. A kiedy po kilku nocach myszy
  zniknęły, zaczęła wychodzić na dwór. Znikała wieczorem i spotykaliśmy się
  dopiero po południu. Na powitanie zeskakiwała z łóżka i dyskretnym
  miauczeniem domagała się głaskania. Bardzo to lubiła. Okna nie szkliłem,
  bo centralne ogrzewanie było na parę, na kaloryferach można było jajka
  gotować. Upał nie do wytrzymania nawet w dwudziestostopniowe mrozy. Tak
  więc przetrwaliśmy wspólnie zimę i dopiero wiosną nasze drogi się
  rozeszły. Ja przeprowadziłem się do mieszkania w blokach, a ona gdzieś
  poszła sobie. Pytałem o nią następcę w pokoju, chłopaków z piętra, ale
  więcej jej już nikt jej nie widział.
        Że w życiu jednak jest więcej cierpień niż rozkoszy, los
  przypomniał za kilka dni. Ledwo uspokoiłem się po wypadku Inka, a tu na
  zbiórce mój szef sztabu, Kazio Kucharski stroi tajemnicze miny.
  Przyzwyczaiłem się już do tego, że najbłahsze wydarzenie u Kazia nabiera
  dramatyczno-tajemniczego wymiaru i jego sensacje traktuję z przymrużeniem
  oka, ale tym razem nie daje się zbyć.
  - Obywatelu poruczniku, Kazio szepcze do ucha. - Przysłali nowego szefa.
  Czeka w kancelarii.
  - Cóż to za sensacja - wzruszam ramionami. Sam przecież dowódcę pułku o
  zmianę prosiłem.
  W kancelarii melduje się okrąglutki, tatusiowaty, starszy bosman Borusek.
  Brzuch i wiek powyżej średniego. Miał być z budowlanki, starszy sierżant
  w zielonym mundurze, a tu w marynarskim starszy bosman. Skąd tak szybko
  mundur? Ja miałem tyle perturbacji.
  - Panie poruczniku - przymrużył znacząco oko - cóż byłby ze mnie za szef.
  Rzeczywiście - myślę.
  Tylko to "panie" mi się nie podoba. Nieregualminowo. Wiem, wiem, że to
  przyzwyczajenie z budowlanki. Z wojska które miało za zadanie budować nie
  niszczyć. A na budowach pracowali różni cywile. Inżynierowie, majstrowie
  - obraziliby się gdyby do nich przez obywatelu. No nic, przyzwyczai się.
  Ale on naprawdę obrotny. Nie tylko załatwił sobie mundur ale jeszcze dwie
  żony, sześcioro dzieci i willę w Sopocie. Referencje wyśmienite. Takiego
  szefa eskadry mi potrzeba.
  Dobry szef to dyscyplina i porządek. On to bowiem od pobudki do
  capstrzyku towarzyszy marynarzom w koszarach, on wojsko budzi i kładzie
  spać. Szef eskadry to ojciec i matka dla marynarzy. Więc ten Borusek,
  sympatyczny ruchliwy grubasek, spodobał mi się od pierwszego spojrzenia.
        Za kilka dni miałem przekonać się, że i w dziedzinie wychowawczej
  ma doświadczenie. Kiedy kilku marynarzy samowolnie się oddaliło i zgodnie
  z obietnicą każdemu dołożyłem po dziesięć zwykłego, Borusek odczytując
  rozkaz po każdej odczytanej karze dodawał półgłosem:" i tobie też".
  - Marynarz Kowalski za... dziesięć dni aresztu zwykłego, krótka pauza i
  półgłosem - tobie też.
  Po apelu pytam go w kancelarii.
  - Co to ma znaczyć to mamrotanie pod nosem. Wszystko co w rozkazie
  powinno być czytane głośno i wyraźnie.
  - Tak, ale to taka rozmowa poza rozkazem. Kiedy odczytuję karę to wiem,
  że mi kwituje w duchu: h...ci w dupę! Więc mu odpowiadam.
        Za kilka dni Kazio znowu się krzywi. Tym razem mniej sensacyjnie,
  za to bardziej pogrzebowo. Nowy szef wykrył duże braki w magazynku
  mundurowym. W batalionie podobno wyliczyli na całe czterdzieści tysięcy.
  - No to co? Nie rozumiem jego miny.
  Nie dopilnował, to będzie płacił. Nawet dobrze, że temu bumelantowi
  dobiorą się do skóry. Od początku nie podobał mi się. Jakiś taki
  fałszywo-lizusowaty, nie patrzy w oczy. Ale z Kazia twarzy nie znika
  posępny nastrój. To nie takie proste. Przepisy mówią, że za braki w
  eskadrze odpowiadają solidarnie: dowódca i szef.
  Nie rozumiem obaw Kazia. A czy mnie to może dotyczyć? Eskadrę objąłem
  zaledwie miesiąc temu. Nie martwię się. Czerwony na twarzy Borusek z
  oburzeniem załamuje ręce:
  - Obywatelu poruczniku, różnych złodziei widziałem, ale takiego
  głupiego... Niech pan patrzy, pokazuje marynarski szal.
  Szal jak szal, granatowy, wełniany, nie widzę nic szczególnego... Frędzle
  ma tylko z jednej z strony i jakiś krótkawy. Ale może to taki fason.
  Nigdy w życiu nie widziałem marynarskiego szala.
  Okazało się, że kombinator sprzedał? przepuścił? połowę szali, a
  pozostałe poprzecinał na połowę. Stan w magazynie się zgadzał tyle, że
  połówek.
  - Kurtek też brakuje... Co ja ludziom na zimę wydam - lamentuje Borusek.
  Nawet prześcieradłom nie przepuścił. Tak bardzo mu się spodobała metoda
  połówkowa że też zrobił półprześcieradła.
  Dowódca pułku wzywa złodzieja. Nie ma już przymilnego uśmiechu. Źle
  wygląda. Blady, z wyciągniętymi policzkami i sinymi półksiężycami pod
  oczami przypomina wizerunek faceta umieszczonego w jakiejś pobożnej
  książce ku przestrodze przed skutkami onanizowania się. Miętosi nerwowo
  ręce i co chwila wzrusza ramionami. On tylko pożyczył, on odda. W ogóle
  po co ta cała sprawa. To przez Boruska, który rozdmuchał, można było
  jakoś załatwić.
  Dowódca pułku, kmdr Siwy, powoli rozciąga jak to ma w zwyczaju
  słowa:
  - No i co bosmacie, pójdziemy siedzieć. No i co, jak tak można.
  Siwy ma ograniczony zasób słów ale że mówi bardzo wolno, nie zauważa się
  tego. Kiedy dochodzi do końca zdania zapomina się o początku.
  - No i co, będziecie płacić?
  - On, obywatelu komandorze, jakiś chyba głupi. Mnie, starego magazyniera
  chciał nabrać - wtrąca Borusek.
  - Zajmą się nim odpowiednio - Siwy odprowadza mnie na bok. - No i co,
  poruczniku, niestety, i wam przyjdzie płacić.
  Zaskoczony nie wiem co powiedzieć. Przecież nie ukradłem, to oczywiste. Z
  jakiej racji?
  - A kto podpisał protokół? Święty Boboli?
  No rzeczywiście. Taka lekkomyślność. Sprawiła to kommandierenfieber,
  zauroczenie dowództwem, nie zmienia to jednak faktu, że braki są? Pechowo
  zdarzyło się że to jesień, okres pobierania na zimę sort mundurowych,
  trudno coś załatwić. A tu jeszcze wyliczyli czterdzieści tysięcy.
  Astronomiczna suma. Nawet połowa do oddania wystarczy, żeby odechciało
  się żyć. Właśnie zapłaciłem ostatnią ratę kamieniarzowi za nagrobek i
  myślałem, że wreszcie będę miał więcej dla Mamy na chłopców i może sobie
  z tysiąc wygospodaruję, a tu masz ci pasztet.
        Najbardziej złości, że mam płacić za złodzieja. Idę jeszcze raz
  do kmdr ppor. Siwego (dowódcy pułku). Ten rozkłada bezradnie ręce:
  - A co ja mam zrobić, szalików wam nie stworzę. Trzeba pilnować i patrzeć
  co się dzieje. Macie nauczkę na przyszłość, ot co...
  Sam nie mam pojęcia co można zrobić. Zupełnie się nie orientuję w tym
  zaopatrzeniowym świecie. Jak większość dowódców, a szczególnie pilotów
  uważałem, że zajmowanie się papierkami to zajęcie dla kancelaryjnych
  gryzipiórków. I może wydać się śmieszne, ale nie miałem pojęcia, że
  odpowiadam materialnie za wszystko co marynarz ma i co mu się należy. Mój
  świat to przestworza, latanie, a nie jakieś liczenie szalików...
  W końcu obecny zastępca d/s pol. kpt. Koziura wtrąca:
  - Może jednak da się co zrobić. Porucznik młody, niedoświadczony. A my
  komandorze też nie jesteśmy zupełnie bez winy, nie dopatrzyliśmy, nie
  pouczyli, nie pomogli...
  Siwy nadęty milczy. Pewnie, nie ma co się weselić, kradzież w pułku. W
  jego pułku. Meldunki, dochodzenia itp. "przyjemności". Ma jednak swoją
  metodę, kiedy sytuacja niewyraźna i decyzja może być wątpliwa, ucieka w
  milczenie. W końcu Koziura nie mogąc się doczekać jakiejś reakcji, bierze
  Siwego za rękę i odchodzą do jego gabinetu.
        Idę załamany do Białego Domku. Za oknem szeleszczą opadające liście
  i grzebiące w nich szpaki, kotki nie ma. Kogo się poradzić, komu
  poskarżyć? Nikogo nie znam. Z nikim się jeszcze nie zaprzyjaźniłem.
  Siedzę zmartwiony i rozmyślam. A tak dobrze się zaczęło. Z miejsca
  eskadrę chwyciłem mocną ręką. Zaprowadziłem dyscyplinę. Mogłem karać
  aresztem zwykłym do piętnastu dni i ścisłym do siedmiu, i z początku w
  pełni z tego korzystałem. Potem już nie było takiej potrzeby.
  A areszt to nie wczasy, gdy odsiaduje się w pułku, u wśród kolesiów.
  Areszt odsiaduje się w Gdyni. Gdzie zawodowi profosi "umilają" życie.
  Zaraz na początku zadecydowałem:
  - Ten, który wonieje lotniczym zapachem: "ruki w maśle h. w towocie ..."
  nie pójdzie na przepustkę. Szkoda przepustki. Bo któraż dziewczyna będzie
  z takim chciała flirtować, chyba jaka koza, bo poczuje capa -
  tłumaczyłem. - Marynarz ma pachnieć zdrowiem.
  No i nie minął miesiąc, a wszystko w eskadrze zmieniło się. Sale
  marynarskie wypucowane, wojsko czyste, dyscyplina i spokój.
  I teraz to wszystko na nic. Cały zapał poświęcenie... wszystko przez
  głupie szaliki. Strapiony kładę się na wyro. Różne myśli chodzą po głowie
  - Może do cywila? Gotuję na maszynce makaron. Kiedy będzie pełny żołądek
  poprawi się może samopoczucie. Niedawno zauważyłem, że brzuch mi rośnie,
  zaokrągla się w beczułkę. Więc wyprowiantowałem się z kasyna. Jako
  dowódcy, wolno. I teraz liczę kalorie i złotówki za ryczałt żywnościowy i
  odchudzam się. Wcale pokaźna sumka, połowa miesięcznej pensji. Ale
  nastrój i po makaronie nie poprawia się.
  Zapomniałem co prawda o szalikach, przeszkadza jednak co innego. Podobno
  w każdym mieszkaniu zapisane jest wszystko co się w nim zdarzyło, cała
  jego historia. I chyba tak jest, bo teraz w półśnie pojawiają się jakieś
  dawne obrazy mojego pokoju. Wyobraźnia odtwarza sceny: zadawanego bólu,
  wyrządzanej krzywdy, męczące... Przypominają się moje rozmowy z
  Informacją i opowiadania kolegów, stąd już, z nad morza. Gdy który
  przyszedł na lotnisko w białej koszuli, to już tego dnia nie latał. Z
  miejsca na przesłuchanie, dokąd to chciał uciekać. Jakież to wszystko
  bezsensowne, ale i bolesne... I jeszcze te szaliki, rzucić to wszystko w
  cholerę?
  W końcu jednak zasnąłem i spałem dobrze. Nie masz to jak pełny brzuch,
  choćby tylko makaronu.
  Rano pogodny nastrój i do pełnego optymizmu brakuje tylko jakiego blond
  ptaszka. Ale celibatu skutecznie strzeże surowy wartownik na bramie.
  Szaliki? Jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było. Stare porzekadło
  mówi: masz problem? To najpierw dobrze się wyśpij. I ja się właśnie
  wyspałem.
        W pogodnym więc nastroju wspinam się schodami na zbiórkę. Ściana
  stroma, człowiek nie patrzy do góry tylko się wspina i nagle czuję zapach
  kobiety. Na pierwszej platformie patrzę i oczom nie wierzę, stoi czarno-
  czerwona znajoma z autobusu. Tyle miesięcy i jej nie spotkałem. No cóż,
  życie domowe garnizonu toczyło się w blokach, a moje w koszarach.
  Czarnowłosa, tym razem w zielonej, wełnianej sukience, stoi zadyszana, a
  wokół niej obłok zapachów perfum, spoconego ciała i wełny. Dusi i szarpie
  zmysły, szczególnie takiego zakonnika jak ja z Białego Domku.
 
 

 

serca.