Chmura z ojca czoła zniknęła i już z pogodną twarzą, poprawiając
szablę, proponuje lody. - Mama przyjdzie za nami, uspokaja
mnie, kiedy nie mogę odnaleźć jej w tłumie.
Korzystając z dobrego humoru i jak by nie było rocznicy równie ważnej,
jak ta jedenastego listopada proszę - tato, daj potrzymać szablę...
Tato się uśmiecha i wyciąga z pochwy błyszczącą klingę. Na brzeszczocie
napis "Honor i Ojczyzna". Dziwię się, że ostra tylko przy końcu, przy
szpicu, a tak w ogóle to tępa. Bardziej przypomina sztabę niż ostrze. Ojciec
pokazuje jak się nią tnie - widzisz, od tego miejsca ostrze jest
wcale niepotrzebne. Próbuję i ja się złożyć, ale jest niesamowicie
ciężka i ledwo nad ziemią mogę ją z trudem unieść. Zawiedziony oddaję
ojcu, wolę już kijem pokrzywy ścinać. Ten chowa ją troskliwie do pochwy
i ze śmiechem opuszcza na rapciach.
- Poczekaj, dorośniesz, to będziesz się z siebie śmiał, żeś unieść
nie mógł. Namachasz się nią jeszcze, a może będziesz miał swoją...
Któż mógł wtedy przewidzieć...?
W niedzielę po południu, kiedy się trochę ochładza, a ojciec
ma wolny od służby czas, chodzimy na rodzinny spacer. Ulicą Tomaszowską
kilkadziesiąt metrów i zaraz w płytki wąwóz obok sadu Władysława
Oliskiego, z lekkim drżeniem serca - może Jankę zobaczę - dalej w
pola, do parni. Parnią (chyba od parowów) nazywa się tu rozległą dolinę,
do której z różnych stron zbiegają z pagórków wąwozy. Spływająca
nimi woda ukształtowała najrozmaitsze zakamarki i pełno jest
garbów, jam, a wszystko porośnięte gęstą trawą i krzakami.
Można znaleźć miniaturowy wzgórek, wysłany murawą, pełen słońca przez
cały dzień, a można schować się na jednej z wielu polanek, osłoniętych
gęstą tarniną czy dziką różą przed oczami ciekawskich. Ojciec zapowiada
mamie wytłumaczenie nazwy "parnia", a mnie każe iść się pobawić. Odchodzę,
ale nie tak daleko, żeby nie zauważyć grymasu niesmaku na zarumienionej
twarzy mamy i usłyszeć głośnego - fuj, daj spokój, ależ to
nieprzyzwoite... Nieprzyzwoite? To słowo przypomina mi przygodę,
jaka naszą klasę tuż przed wakacjami właśnie tu spotkała. Poszliśmy
na wycieczkę, na lekcję przyrody do parni. Dni czerwcowe takie
piękne, komuż by się chciało siedzieć w klasie, choćby nawet
był nauczycielem. Podczas normalnej, w takiej sytuacji, ganianki
po rozpadlinach i krzakach, nagle zobaczyliśmy w dole, na jednej
z łączek leżącą parę. Stanęliśmy na krawędzi skarpy, kilka
metrów nad nimi i zaniemówiliśmy z wrażenia. Pulchna, tęga kobieta,
w okularach, leżała na wznak, szeroko rozkładając grube, białe
uda. Pomiędzy nimi, na niej, wtuliwszy głowę w bujny biust,
ruszał się mały człowieczek. Spod zsuniętych spodni wyglądały
małe, chude, czarniawe półdupki, które podskakiwały w jakimś
nerwowym rytmie. Jego stopy, czarnymi pantoflami kopały darninę,
starając się utrzymać na szerokim ciele kobiety. Ta również pomagała mu
w utrzymaniu równowagi na baloniastym brzuchu, trzymając mocnym
chwytem za grzbiet marynarki. Jednak jego ruchliwość powodowała,
że bezustannie zsuwał się w dół, i spod kurczowo trzymanej
przez kobietę marynarki, ukazywały się gołe plecy, swoją chudością
przypominające szkielet kościotrupa stojący w gabinecie przyrodniczym.
Oboje byli w ciągłym ruchu. Nogi kobiety, wysoko uniesione w górę,
chwiały się jak łodygi, a okulary puszczały "zajączki". Oczy miała
zwrócone w naszym kierunku lecz czy to słońce ją oślepiało, czy je
zamknęła przenosząc się w krainę szczęścia, nie widziała nas. Patrzyliśmy
znieruchomieli z wrażenia, z zapartym tchem, bez najmniejszego
dźwięku. Była to dla nas najciekawsza ze wszystkich dotychczasowych
lekcji. Lekcja poglądowa z najważniejszego przedmiotu, z życia.
Chłonęliśmy każdy ruch, każdy gest, pilnie bacząc by nie uronić
niczego z tego "jak to się robi". Po pewnym czasie kobieta opuściła
nogi opierając stopy na ziemi. Wyglądały teraz jak odnóża pająka
kosiarza, gdy trzyma w nich swoją ofiarę. Wypuściła z rąk marynarkę i
poprawiając sobie coś koło szyi spytała głośno:
- Sioj?
Zrozumieliśmy, że to Żydzi. Leżący na niej w tym momencie zaczął
gwałtowniej podrygiwać i wołać coś, co brzmiało "noch a bez słuchu,
nochabezsłuchu... " - czy jakoś tak. Wydało się nam to tak komiczne, że
nie wytrzymaliśmy i wybuchnęli śmiechem. Któryś dziko wrzasnął
i obraz zniknął. Przestraszyli się. Kobieta momentalnie zsunęła z
siebie człowieczka i błyskawicznie obciągnęła sukienkę, wszystko
stało się tak szybko, że nikt z nas nie zdążył zobaczyć najciekawszego
i dylemat, czy są włosy czy nie, pozostał nadal nie rozstrzygnięty.
Po chwili jednak ochłonęli, kobieta już spokojniej zaszwargotała coś do
zapinającego trzęsącymi się rękami spodnie, cherlawego żydka i zaczęli
odchodzić. Cieszyliśmy się, żeśmy ich złapali na tym... czego należało
się bardzo wstydzić, jeśli nie umrzeć od razu. Uważaliśmy, że teraz nie
będą mieli odwagi w oczy spojrzeć i jakież spotkało nas zaskoczenie gdy
nagle odchodząca kobieta odwróciła się i bez śladu poczucia winy, a
wręcz odwrotnie z arogancją na twarzy, pogardliwie wykrzywiła się i
wywaliła język, aż na brodę. W milczeniu powróciliśmy do reszty klasy.
Wspomnienie jednak tamtej sceny podnieciło i musiałem pobiegać po
górkach, by bez niezdrowego rumieńca, spokojnie przysiąść na trawie
koło rodziców.
Słońce jeszcze czerwone, mocne, a przecież już u schyłku
dnia, nie ziejące żarem. Wyłysiałe rżyskami pola od których niesie się
ostry zapach ziół, nie wyżętych chwastów, i cisza, bezruch. Ulegamy
wrażeniu, jak byśmy byli zatopieni, znieruchomiali w wieczornym
przestworzu prześwietlonego powietrza. Rozmawiamy półgłosem, by nie
zmącić tego obrazu, z pogranicza innego świata. Sierpień się kończy. Za
kilka dni pójdę do szkoły, do piątej klasy, a skończę w listopadzie
dopiero dziesięć lat. Dwa lata szkoły powszechnej, a potem sześć
gimnazjalnej. W siedemnastym roku życia mogę być studentem. Rodzice zamyślają
się. Milczą. Może marzą o spełnieniu swoich nieziszczonych
marzeń - we mnie. Oboje biedni, sieroty, nie mogli nawet myśleć
o nauce w gimnazjum. Najważniejszym dla nich było przeżyć, nie
umrzeć z głodu. To teraz ja jestem ich nadzieją... Zatopiliśmy
się we trójkę w chwilę wieczornej zadumy, jedną z takich, w
której w spokojnej jakby uśpionej naturze, wyczuwa się obecność Stwórcy.
Różne wieści dochodzą o grożącej wojnie, ale jak to zazwyczaj
w życiu bywa, trudno sobie wyobrazić życie inne niż dotychczas...
Wojna wojną, może będzie, może nie, a jutro też będzie dzień, będzie
trzeba pracować, jeść, uczyć się... Nikt z nas nie wie, że kilka
dni temu, we wtorek 23 sierpnia 1939 roku, dwóch największych
zbrodniarzy naszego wieku, Hitler i Stalin, podpisało pakt
wspólnego morderstwa i rozbioru Polski, że ziemie moje ojczyste,
na których się urodziłem i mieszkałem, są już zamalowane na
mapach kolorem czerwonym, jako "rdzennie" sowieckie, a pogrzeb Polski
już opito. Mołotow i Ribenttrop, wychylyli toasty, na pohybel
"wersalskiemu bękartowi". Nikt z nas nawet nie przeczuwał, że już za
kilka dni zacznie się, największa apokalipsa naszych czasów. Dotychczasowe
wartości zostaną odwrócone: dobro będzie karane a zło nagradzane
i ludzie będą jak zwierzęta, poświęcać wszystko dla przetrwania,
zachowania życia. Nikt sobie nie potrafi tego wyobrazić, ale jak by nawet,
to cóż by mógł zrobić? Przepowiedniom przyszłości nie uwierzysz
i dalej będziesz żył tak jak wyznaczył ci los.
Pod topolą siadł Kola. Duża, dyniasta głowa chwieje się na
cienkiej szyi jak balon na uwięzi. Kola z dużą głową. Łypie na lewo i
prawo w wiecznym rozbieganiu wolich oczu, a z szerokich ust, poprzez
sztachetowate zęby, płynie potok słów i śliny. Kola głupi, nie głupi,
może nawiedzony? Płynnie, wierszem, mówi o tym co będzie: "Okropne
czasy nadchodzą, brat będzie zabijał brata, a ludzie będą mrzeć jak
muchy. Bo grzech już się panoszy i jeszcze więcej ludzie będą grzeszyć.
Kobiety w spodniach będą chodzić, włosy sobie jak chłopy obcinać, a chłopy
znowu, warkocze będą pleść. Tak będą rosnąć w grzechy, aż zrodzi
się Antychryst i przyjdzie ze wschodu, i wszystkich sprawiedliwych
mordować będzie, i wojna będzie taka, o jakiej nie pisano, o jakiej nie
słyszano, bo ludzie Pana Boga nie szanują. Aż będzie koniec świata i
wszyscy pomrą... " Ciarki idą od tego słuchania, lepiej
nie wierzyć... Oliska przysłała przez Milka świeżo upieczony pieróg, niech
się pożywi człowiek Boży. Pieróg duży, w dwie ręce trudno zmieścić,
nadziany kaszą i soczewicą, parzy dłonie. Kola niedbałym ruchem wrzuca
go do worka przewieszonego przez ramię i dalej głosi "koniec świata". Przerywa
dopiero na głos sygnaturki, bijącej na Anioł Pański. Nastawia
strzępiastego, szerokiego jak liść łopianu ucha - trzeba słuchać, bo to
Pan Bóg daje znak...
- Chodź Kola na wieczerzę, mama napiekła pierogów z tegorocznego zboża,
najesz się, a potem na górce pośpisz do rana - zapraszają chłopcy.
Ale Kola nie słucha. Siedzi chwilę milcząc, a kiedy sygnaturka
przestaje dźwięczeć, nagle podnosi się, posłuszny wewnętrznemu
głosowi, poprawia worek na plecach i odchodzi bez słowa. Nie
zrażeni bliskim końcem świata - któż by tam Koli wierzył -
biegniemy na pierwsze pierogi z tegorocznych zbiorów. Wszyscy się
spieszą, bo oznaczają one koniec przednówka. Koniec "mlika i kartofli",
które już się przejadły przy braku chleba. Zaraz po zwózce zboża
z pola, nie czekając na maszynę, do której kolejka, Oliski
chwycił za cep. Pomagał mu Józek, jako najstarszy, najsilniejszy.
Próbowałem i ja, ale to nie takie proste jak by się wydawało.
Do młócenia cepem potrzebna nie tylko siła ale i umiejętność.
Cała sztuka. Trzeba wiedzieć jak trzymać dzierżak, w którą
stronę kręcić bijakiem, żeby sobie nie rozbić głowy i kiedy uderzać w
słomę na klepisku. Młóci się bowiem we dwójkę, trójkę, a nawet w
czwórkę. Wtedy zależnie od liczby młocków, trzeba pilnować nie tylko
odpowiedniego rytmu ale i ustalonej kolejki uderzeń. Trzeba umieć też dodatkowo
kiedy wypadnie się z taktu, jeszcze "ostrzyć" cep Nie potrafiłem
sprostać tym wszystkim czynnościom i musiałem zadowolić
się asystowaniem. Za to mogłem pomagać przy zbieraniu
wymłóconego ziarna z płachty. Ale to była jednak babska robota, nie
tak jak młócenie, i robiłem to niechętnie.
Pieczone pierogi były stałym świątecznym menu u Oliskich. Wielkości
dużych bułek, nadziewanych rozmaicie: kaszą jaglaną, soczewicą,
serem z kartoflami lub kaszą gryczaną z twarogiem, długo zachowywały
świeżość. Można je było trzymać w komorze przez kilka dni bez
obawy, że sczerestwieją. Bardzo je lubiłem pomimo że były z kaszą, której
w domu nie znosiłem. Był jeszcze drugi taki przysmak, przyrządzony przez
panią Oliską: placki na wodzie z burakami cukrowymi. Mój apetyt budził
niezmierny podziw mamy. Jak to, ten niejadek, spędzający w
domu całe godziny nad talerzem pomidorowej z ryżem, nie wspominając
o krupniku, czy cielęcince z buraczkami, szlochający nad swoim
nieszczęściem, tam, u Oliskich zjada, ba, pożera wszystko.
Od zwykłych placków - woda z mąką, do pierogów z kaszą. Z kaszą?
Nieprawdopodobne? A zwykłe ziemniaki krojone w plasterki, pieczone
na płycie... Po cichu oddawałem Miśkowi bułkę z masłem czy kiełbasą,
żeby się nie wydało i wyjadałem Olszeszczakom te ich przysmaki ...
Wojnę jednak "słychać" nie tylko w przepowiedniach Koli. Stryjek
Oliskich, z Janówki, opowiada jak to u nich zakonnika złapali,
który wcale zakonnikiem nie był. Kwestował i papiery miał w
porządku ale pacierza po łacinie nie umiał. Musiał to być szpieg
niemiecki, odwieźli go do powiatu, ale znak to niedobry. Piąta kolumna
niemiecka jak widać zaczyna działać. Podobnie jak w Austrii,
a potem w Czechosłowacji, przed wkroczeniem Niemców.
- Niedobrze pachnie - mówi stryj. - Zboże w stodole, wojsko w pole,
zawsze wojny zaczynają się po żniwach.
- My ich nie wpuścimy, my nie Czesi - mądrzymy się.
- Nie wpuścimy, ale wojna będzie. Niemiec tylko czeka, żeby zboże
wymłócić, bo u nich bieda aż piszczy. Jedzenie na kartki wydzielają,
słyszał to kto?
- Zamiast masła czy cukru dają jakieś erzacty. Margarynę, sacharynę,
czy inne świństwa. Tak długo nie pożyją. Będzie wojna.
- Słabi z tego są, wynędzniali z głodu, niech spróbują, łatwo sobie
z nimi poradzimy. Powszechny optymizm. Jednak czy nie jest
on trochę za nerwowy? Czy nie jest próbą ucieczki przed rzeczywistością?
Chyba nie. W ludziach pozostały wspomnienia z pierwszej, a
potem ze zwycięskiej wojny z bolszewikami. Wojna to wiadomo,
karabiny, szable, granaty i kulomioty. Czasami jaki samolot się pokaże
i może bombę albo handgranat spuścić, ale co on tam za szkodę
może wyrządzić. Tanki też podobno Niemcy mają, ale gdzie to
to pojedzie... Zaraz w glinie ugrzęźnie... Bez koni ani rusz, a konie
podobno Niemcy zjedli, boć przecie u nich mięso na kartki.
Wszystko można było sobie przetłumaczyć. Dobrego nastroju nie zakłóciły
nawet radiowe komunikaty o napaściach Niemców (mówiło się dywersantów)
na urzędy. Bojówki rekrutowały się z Niemców tutejszych, kolonistów,
uzbrajanych przez Rzeszę. Mieszkało ich w Polsce chyba z milion, i
teraz tak odwdzięczali się za polski chleb. Nie robiono im jednak
specjalnej krzywdy za to, bo chodziło o to, żeby nie prowokować. Cicho,
sza, to może wojny da się uniknąć: tak głosił rząd bo tak kazały
postępować zaprzyjaźnione mocarstwa...
Napięcie jednak rosło. Ojciec zaczął chodzić z karabinem i spać
na posterunku, a z gospodarzy utworzono straż obywatelską.
Miała pilnować osady przed szpiegami i dywersantami. Żeby jaka
napaść albo pożar nie powstał. Co noc więc widać było pod topolą
żarzące się ogniki papierosów, gdzie wyznaczeni trzymali
nocną wartę. Uzbrojeni byli według własnych możliwości. Michalczuk wyciągnął
gdzieś z pola starą, kłusowniczą dwururkę, a Karol Jachymek
chodził tylko z sękatą, jak i on sam, dębową lagą. Zgłosił
się nawet Żyd, Fromm, ten co powoził "tramwajem". Nie chcieli
go przyjąć, bo Żyd, to wiadomo, gdzie mu do walki, ale Fromm
to prawie chłop. I wygląd, i zachowanie, a do tego gdy wyciągnął
półmetrowy szpikulec, którym się świnie zabija, zgodzili się.
On wie co Hitler zrobił z Żydami w Niemczech i on woli zginąć
niż pozwolić Niemcom tu przyjść. Był on jednak wyjątkiem wśród
Żydów. Było więc dobrze, nikt się nie bał, ale coraz częściej ludzie
się zamyślali, stali się mniej gwałtowni, bardziej życzliwi. Ojciec
zasępionym wzrokiem spoglądał w przyszłość.
- Przed Niemcami to się może jakoś obronimy. Przyjdzie
Anglia i Francja z pomocą, może jakoś to będzie, ale jeśli
sowiet uderzy, to będzie strasznie.
- Co strasznie, dopytywałem się, przecież w dwudziestym roku daliśmy
im łupnia.
- Co ty chłopcze wiesz, daj Boże, żebyś ich nigdy nie spotkał...
Już bym wolał sto razy przegrać z Niemcami - ojciec pamiętał
Niemców z pierwszej światowej - niż spotkać się z Sowietami.
Wyraźnie się ich bał. Ale cóż było robić? Człowiek jest bezradny wobec
przeznaczenia. A i też trudno mu uwierzyć, że może czekać najgorsze,
ostateczne... Czy można uwierzyć we własną śmierć?
Tak więc życie toczyło się nadal, modyfikowane aktualnie
nadchodzącymi zarządzeniami. Jedną ze zmian było to, że mama przestała
tyle czasu poświęcać na pilnowanie zjedzenia przeze mnie krupniku, a
zajęła się szykowaniem bielizny, szczególnie ojca i szyciu worków na
plecy, coś w rodzaju plecaków. W "Małym Dzienniku", prenumerowanej
przez tatę gazecie, opublikowano plany schronu
przeciwlotniczego, do wykonania przez ludność we własnym zakresie.
Oprócz "Dziennika" prenumerowany był jeszcze z Niepokalanowa
"Rycerz Niepokalanej" i "Mały Rycerz Niepokalanej" Na
"Dzienniku" nauczyłem się czytać, a szczególnie na powieści
"Czerwone wilki", osnutej na tle działania lotnictwa sowieckiego
podczas wojny domowej w Hiszpanii. Komunikaty z Hiszpanii opisywały
okrutne morderstwa ludności, dokonywane przez czerwonych i
cieszyłem się z każdego sukcesu generała Franco.
Schron, zgodnie z wymiarami podanymi w gazecie, wytrasował w
sadzie pan Bronisław. Sprawiedliwie, pół na swoim, pół na Karolowym,
jako że wspólnie mieliśmy w nim się chować. Naturalnie do kopania
rzuciliśmy się całą naszą gromadką, ale rezultaty były mizerne. Po
kilkunastu minutach bąble na dłoniach porobiły mi się jak pomidory,
przyszło zmęczenie i zapał minął, za robotę musieli wziąć się starsi. Żałowałem,
że nie mogę kopać, pomagaliśmy więc jak mogliśmy inaczej, donosząc jedzenie,
picie... Bronisław z Karolem wolno ale rytmicznie, po chłopsku wgryzali
się w ziemię i chociaż robili go bez przekonania, schron szybko nabierał
kształtów.
- Jak wojna, to jakie tam panie rowy, zygzaki, dobre to dla
żołnierzy na froncie, ale tutaj? Tutaj najlepszy schron, to jama. Pozostały
jeszcze w wąwozach, z tamtej wojny ino tylko muł wybrać i świeżej
słomy nanieść. Tam panie żadna kula ani bomba nie dosięgnie... -
tłumaczyli ojcu, kiedy przyszedł na kolację...