-
Popatrzyła i uśmiechnęła się.
- Co ma wisieć nie utonie, nareszcie się spotkaliśmy.
Okazało się, że pracuje w batalionie i na imię ma S. Ale
teraz śpieszy do
pracy, ruszyła dalej w górę po schodach. Jej szerokie pośladki,
podniecająco wachlowały wełnianą sukienką, jak słoń uszami,
to w lewo to
w prawo. Po samotnej nocy taki widok nieprzyzwoicie pobudzał
wyobraźnię.
Zaraz przypomniał mi się stary świntuch Satre, gdy kazał
w "Drogach
Wolności" Lenore zdjąć wszystko, nawet pantofle i wolno się
przed sobą
przechadzać: "... Podniecało go gdy płasko stawiała stopy
a tłusty,
zwisający tyłek kołysał się w takt kroków...". Mnie też tyłek
pani S.
zakłócał zmysły. A gdyby tak jeszcze nago po schodach? Spadłbym
chyba ze
sc2hodów. I tak zapędziłem się w wariacje na temat pupy pani
S., że gdy
się nagle zatrzymała na drugim pomoście, o mało co nie utkwiłem
w niej
nosem.
Odwróciła się, odsapnęła i miłym głosem powiedziała:
- Słyszałam, że ma pan kłopoty z zaopatrzeniem mundurowym?
Braki...
Urwała i zaczerwieniła się. Zaskoczyła mnie. Skąd u licha
wie o mojej
sprawie. Ale co tam, ładna była, obudziła we mnie mężczyznę.
Zapomniałem
o wszystkim i myślałem, pal diabli zbiórkę, może uda się
namówić ją z
powrotem do Domku. Ma przepustkę, więc bez kłopotu, ale reszta?
A może to
żona któregoś z tych wspinających się za nami długim szeregiem?
Dopiero
będzie heca. A jak nerwowy, to jeszcze w amoku zazdrości
wypali z
tetetki, jak starszy sierżant... Chciałbym i boję się. Zdaje
się wyczuła
moje gorączkowe myśli, bo nagle się odwróciła i ruszyła dalej.
Rozgrzana
wysiłkiem mocno pachniała, zwierzęco. Jak łania w rui. Tak
pachną
brunetki. Gdy śpią z mężczyzną, wypełniają zapachem całe
pomieszczenie.
Odurzają. Jednak porównanie do tchórza byłoby za daleko idące.
Ich zapach
pobudza, gdy tchórza usypia.
Zatrzymała się dopiero
na szczycie, ciężko oddychając. Popatrzyła
na mnie zadyszana - wysoko - szepnęła. Schody ostudziły moje
zapały.
Przypomniały mi się jej słowa.
- Skąd pani wie i zna mnie...
- No, wszyscy pana znają. Nowy dowódca eskadry w zielonym
mundurze, był
pan jak rodzynek. Siwy rozmawiał ze mną o panu, musi pan
wiedzieć, że
pracuję w zaopatrzeniu.
Milczałem nie wiedząc co powiedzieć.
- Mogę pana pocieszyć. Niech się pan nie martwi, wszystko
na dobrej
drodze. Będzie załatwione. Ale to do czegoś pana zobowiązuje.
Przekrzywiła głowę zalotnie. Patrzyła mi prosto w oczy, ale
ich blask
zaczęła zasłaniać mgiełka. Wiedziałem co znaczy ta mgiełka
u takich
czarnoczerwonych stworzeń. Pojawiała się wtedy, kiedy podnieconą
duszę
świat przestawał obchodzić i czekała już u wrót raju. Trwało
to tylko
chwilkę, bo zaraz oczy odzyskały blask, oprzytomniała. Ale
wiedziałem, że
nie umknę, jestem ustrzelony. Zresztą uciekać nie miałem
zamiaru.
Rozejrzała się dokoła ukradkiem i szepnęła:
- A teraz proszę, niech pan idzie pierwszy. Bardzo
proszę, bo gdy patrzy
pan na mnie, nogi mi się plączą i jeszcze zemdleję... - zaśmiała
się.
Piękny dzień rozpoczął
się pięknie. Dobry duch czuwał. Odetchnąłem
pełną piersią i chciało mi się zawołać - och jaki piękny
jest świat, ale
wokół pełno było śpieszących na zbiórkę więc tylko rozradowany,
kazałem
szefowi sztabu rozpuścić eskadrę do zajęć, a sam do swojej
kancelarii by
trochę ochłonąć.
Przed kancelarią jednak czeka szef Borusek z jakimś chudym
drągalem. -
Obywatelu poruczniku, wrócił właśnie z więzienia i nie wiem
co z nim
zrobić.
Przyglądam się, stoi marynarz ale jakiś stary wobec młodych
chłopaków
aktualnie służących w eskadrze. Blisko mojego wieku. Wzrok
hardy,
zaczepny. - Ileście siedzieli?
- Rok.
- Za co?
- Za niewinność.
- Jak wam dam niewinność, to następny rok będziecie kiblować.
Nie reaguje. Mina nonszalancka, wyczekująca. W tym czasie
telefon. Dzwoni
zastępca dowódcy pułku z ostrzeżeniem, że to typ bardzo niebezpieczny.
Siedział za odmowę wykonania rozkazu. Może zdemoralizować
całą eskadrę.
Tym bardziej, że o dwa lata starszy no i po więziennym szkoleniu.
- cóż z wami zrobić - zastanawiam się głośno. Do odsłużenia
jeszcze pól
roku.
- Mnie wszystko jedno - mina ponura, mówi sama za siebie.
- Co mi tam
możecie zrobić...
- Może by do magazynku, na pomocnika - szepcze Borusek. (Pomocnik,
to
taki nieformalny zastępca szefa eskadry.)
- Kryminalistę chcecie, żeby wam wszystko wyniósł - oburzam
się w
pierwszej chwili. Ale po chwili refleksja. Borusek to przecież
cwany lis,
nie da się oszukać, a marynarz był skazany za naruszenie
dyscypliny, nie
złodziejstwo, może by spróbować?
- Słuchajcie, nie obchodzi mnie wasze więzienie. Ja wierzę,
że było to
jakieś nieporozumienie. Było, przeszło.
U typa pojawia się w oczach jakieś zaciekawienie. Gęba robi
się podobna
do ludzi.
- Będziecie w eskadrze pomocnikiem szefa, jego zastępcą.
Bosman Borusek
mieszka daleko, w Sopocie i nie zawsze może być od pobudki
do capstrzyku
jak wymaga tego regulamin, więc wy będziecie dbali w tym
czasie o
porządek w eskadrze. Zrozumiano?
Typ milczy. Rozjaśnił się jednak trochę i nawet jakby uśmiech
przeleciał
mu przez twarz, ale nic poza tym. Żadnego słowa. Niedowierza.
Wyprężył
się tylko na baczność. Do tej pory stał jak staruszek, któremu
reumatyzm
połamał kręgosłup.
Wchodzi Kazio Kucharski, szef sztabu eskadry.
- Właśnie przed chwilą wyznaczyłem marynarza Batkowskiego
na pomocnika
szefa eskadry, trzeba to umieścić w rozkazie.
Kazio nic nie mówi ale wzrok ma przerażony. Kiedy kazałem
Batkowskiemu
odmaszerować, złapał się za głowę i wyjęczał.
- Obywatel porucznik nie wie jakie on miał tu przejścia z
zastępcą i
samym Siwym. Jak się tylko dowiedzą, nie pozwolą. A opieprz
jaki nas
czeka, nie daj Boże. Koniec z nami. W co się ob. por. wpakował
i mnie
też. Po co mi to było. Lepiej samemu szybko zmienić i nie
będzie sprawy.
Powie ob.por. że nie wiedział...
Ale ja uparłem się. Podjąłem decyzję i nie będę z siebie
szmaty robił. Ja
w eskadrze rządzę... zakończyłem dyskusję.
Napędziłem Kaziowi strachu na najbliższe dni to fakt, muszę
mu jednak
oddać sprawiedliwość, że pomimo swoich zastrzeżeń lojalnie
wpisał do
rozkazu eskadry moje naznaczenie Batkowskiego na pomocnika
szefa.
Gromy rzeczywiście się
posypały. Na odprawach byłem przykładem
źle pojętej pracy wychowawczej. Wytykano sobiepaństwo. "Kryminalistów
się
nagradza, przydziela ciepłe stanowiska, jakby nie było wzorowych
marynarzy. To aspołeczne, anty wychowawcze", itp. itp. Sam
Siwy próbował
perswadować, ale nie ustąpiłem.
Twardy byłem. Moja twardość brała się chyba stąd, że od sprawy
Boczuli
przestało mi zależeć. Po zwolnieniu Boczuli, początkowe oddanie
i
entuzjazm minęły. Przypomniałem sobie zapomniane już upokorzenia,
zeszmacenia i zacząłem czuć się bardziej pachołkiem niż oficerem.
Wojsko
przestawało mi się podobać, a w duszy lęgła się myśl o jakiejś
zmianie.
Może nawet o cywilu...
Nie wyobrażałem sobie zresztą, jakbym mógł pokazać się przed
oczami tego
posępnego draba. Nie ustąpiłem i dobrze zrobiłem. Od tej
pory w eskadrze
zapanował idealny porządek. Czystością i zadbaniem biła na
głowę inne
eskadry, a do tego bardzo dobra dyscyplina ogólna sprawiły,
że za niecałe
pół roku została uznana za przodujący pododdział w Lotnictwie
Marynarki
Wojennej. I nie mała była w tym zasługa marynarza Batkowskiego,
który
trzymał twardą dyscyplinę i miał posłuch pośród marynarskiej
braci.
Zgodnie z moim cichym
zaleceniem, przymykało się oko na urwanie
się do dziewczyny, gdy nie było przepustek. Ale gdy który
nawalił,
obojętnie w jakiej dziedzinie, to marny jego los. Jeśli do
mnie doszło,
karałem z całą surowością. Ale zazwyczaj wystarczało gdy
Batkowski z
leserem "porozmawiał". Więcej nie broił. A utrzymanie w dyscyplinie
stu
trzydziestu chłopów w wieku najwyższej "potencji", wymagało
naprawdę
dużego wysiłku.
Kilka dni po wspinaniu
się z czarno-czerwoną wołają do sztabu
batalionu zaopatrzenia. Siedzi Siwy i gruby dowódca batalionu.
- Ot co, poruczniku - zaczyna Siwy - uradziliśmy tutaj z
dowódcą -
wskazuje na grubego, żeby wam braki umorzyć.
- Każdemu może się zdarzyć, bagatelizuje życzliwie grubas.
Ważne tylko,
żeby zabezpieczyć się na przyszłość, żeby się nie powtórzyło.
- Ot i racja. Dlatego daliśmy porucznikowi doświadczonego
szefa i powinno
wszystko być dobrze. Mieliście już nauczkę, ot co. Będzie
w porządku? -
Będzie, potwierdzam skwapliwie, uradowany że nareszcie kłopot
z głowy.
Na korytarzu dziwnym
przypadkiem spotykam S.
- No i co, nie mówiłam? - strasznie wyperfumowana tym swoim
chypre'm.
- Bardzo pani dziękuję - mówię dość chłodno. Nie jestem już
podniecony
tak jak przy pierwszym spotkaniu, ale gdy się żyje bez kobiety,
to
wystarcza byle chętna spódniczka, by buchnął ogień. - Kiedy
będę mógł
panią zaprosić na kawę - walę prosto z mostu.
- Ciii - przykłada palec do ust i rozgląda się płochliwie
dookoła.
Psiakrew, czyżby miała zazdrosnego męża? Jeszcze tylko tego
mi potrzeba,
żeby za... oberwać kulą. Też sobie znalazłem. Czyż jednak
mam wybór?
Zresztą jest bardzo podniecająca i wygląda na inteligentną.
Te
błyskawiczne rozważania też świadczą, że pożar namiętności
jeszcze nie
wybuchł. Ale S. szepcze:
- Jest taka mała kawiarenka na Władysława IV, na przeciw
kina Atlantyk.
Będzie mógł tam pan być o szóstej?
I to wystarczy by wszelkie granie przed sobą wybrednego uwodziciela
prysnęły jak bańka mydlana. Ten chrypliwy szept, to bujne
ciało,
rozwiewają wszelkie wątpliwości. Co mi tam mąż, nawet dziesięć
tysięcy
mężów... - Na pewno przyjdę - też szepczę i pożeram wzrokiem.
Przez moment widzi nas Siwy, który wychodzi na korytarz.
S. momentalnie
zmyka. Siwy podchodzi do mnie i milcząc się uśmiecha się.
Nie rozumiem
tego uśmiechu. Jakiś taki porozumiewawczy, ale czego dotyczy?
Braków, czy
pani S.
- Chodź do pułku - Siwy bierze mnie pod rękę i nadal uśmiecha
się w
milczeniu. Gioconda do ciężkiej cholery, nadal nic nie rozumiem.
W końcu
enigmatycznie mówi:
- Podoba się porucznik pięknym kobietom - i ja dalej nie
wiem czy dotyczy
to interwencji S. czy szeptów na korytarzu. Mimo woli spoglądam
na
zegarek. Do szóstej jeszcze tyle godzin. Pierwsza randka
w Gdyni.
Spragniony byłem.
Tak więc z bijącym sercem
czekałem w mrocznej, maleńkiej
kawiarence, pełnej porozwieszanych rybackich sieci i poważnych
obrazów
gdyńskich artystów, w ciemnych solidnych ramach na ścianach
niewielkich
pokoików. Pokoików było trzy, w każdym kilka stolików, co
razem z
przyćmionym gęstymi firankami światłem, tworzyło atmosferę
intymności i
erotycznego podniecenia. Przyszła, w czerwonej wełnianej
sukni, tej z
autobusu, na odległość dusząc szyprem i ostrym zapachem brunetki
w
wełnianej sukience... Siedzieliśmy naprzeciw siebie, paliliśmy
papierosy
i milczeli. Widziałem jej obfitą pierś pośpiesznie falującą
i czarne oczy
co chwila zachodzące mgłą, myśleliśmy o jednym.
- Nie mam mieszkania... - wyszeptałem, może...
Nie dała skończyć. Drżącym z podniecenia głosem, jakby przygotowaną
lekcję składnie wyrecytowała:
- Nie ma starego, idziemy do mnie, ale musisz się odpowiednio
zachować,
rozumiesz - dotknęła leciutko mojej ręki, a mnie jakby prąd
przeszedł.
Taka była naładowana.
I znowu autobusem z powrotem do Babich Dołów. Czyż trzeba
było jechać aż
do Gdyni, do kawiarenki, by usłyszeć - chodź do mnie? Nie
mogła
powiedzieć tego pod pierwszą lepszą sosną na miejscu? Dusza
kobiety jak
powiadają, jest niezgłębiona i chyba mają rację. W autobusie
nie znamy
się. Pełna konspiracja. Potem, chyłkiem, milczkiem, jedno
za drugim do
jej
bloku na trzecie piętro. Lekko przestraszony, ciągle ukazującym
się
widmem "starego z pistoletem w ręku" wchodzę do mieszkania.
Tu już
pewniej. Identyczne jak moje w Krzesinach, nawet tapczan
w tym samym
miejscu. Zupełnie jak u siebie.
S. pyta: herbaty? ale nawet nie robi ruchu w stronę kuchni.
Oboje wiemy po cośmy przyszli i wiemy, że czasu nie ma za
dużo. Wyjmuje
za to prześcieradło z szafy i idzie do łazienki. Po chwili
słyszę ją,
wszystko jest takie akustyczne, a kawa moczopędna. Wychodzi
już
rozebrana, przepasana kolorowym ręcznikiem. Nawet twarzowo
przy jej
smagłej cerze. Lekko drży cała, ale nie z namiętności jak
początkowo
myślałem lecz z zimna. Te łazienki nie mają ciepłej wody.
No cóż mi
pozostało, zacząłem rozpinać mundur.
Niedługo to trwało, ale jaka ulga. Niewątpliwie na szybkość
naszych
poczynań miał wpływ "stary". Niby wyjechał, ale nigdy nie
wiadomo. Po
tym, żadnych wyznań, czułości - całej tej nadbudowy która
odróżnia ludzi
od zwierząt, to wszystko zostawiamy na inny czas. Więc tylko
spodnie,
byle jak krawat i pośpiesznie za drzwi.
Tak odbyłem pierwszy wieczór romansowy w Gdyni. Potem, już
w Białym
Domku, kończyłem go w towarzystwie kotki. Napiłem się żubrówki
i mocno
zasnąłem. O aferze szalikowej zapomniałem zupełnie.
S. okazała się subtelniejsza
niżby się wydawało na pierwszym
spotkaniu. Samotność, wygasła miłość do męża, to powtarzająca
się
historia zdradzających mężatek, ale często powodem jest rozpaczliwa
samotność, szukanie szczęścia i wtedy zdrada przestaje być
banałem, a
staje się dramatycznym przeżyciem. Uszlachetnia tajemny związek
i chroni
przez trywialnym sprowadzaniem go do stosunku fizycznego
kobiety i
mężczyzny.
Chociażby analiza na zimno, do tego taką miłość sprowadzała.
Z S. więc potem, nie było tak prosto jak za pierwszym razem:
chcesz,
chcę, no to chodź i już. Lecz najpierw opowiadała o bezsennych
nocach z
impotentem, o brutalnym traktowaniu itd.itd. Wierzyłem, nie
wierzyłem.
Najważniejsze dla mnie wówczas było, że miała stałą przepustkę.
Mogła
przychodzić do Białego Domku i przychodziła. Zamaskowana,
w
przeciwdeszczowym płaszczu z kapturem, niczym postać z weneckiego
karnawału, przekradała się ciemnym wieczorem.
Incognito kompletne z
wyjątkiem zapachu. Lubiła pachnieć. Mnie jej
zapach nie przeszkadzał. Owszem zapach chypr'u i brunetki
(maja
specyficzny zapach - bruneci też) nawet mi sie podobał, ale
kotka go nie
znosiła. Gdy tylko S. wchodziła do pokoju, moja towarzyszka
wyprężała
się, podnosiła ogon do góry i nienawistnie prychając na S.
wychodziła za
okno. Dziwna reakcja, ale może nie chodziło jej tylko o zapach?
Dobrze mi z nią było, i zgodnie z prawdą mogłem odpowiedzieć
na okresowe
pytanie komisji lekarskiej, że życie płciowe "uregulowane".
Po promocji w Radomiu
do eskadry przybyli młodzi piloci. Żeby teraz
stali się przydatnymi w pułku wymagali pilnego przeszkolenia
bojowego.
Przed eskadrą stanęło trudne zadanie, tym bardziej że pora
jesienna i
warunki pogodowe nie pozwalały na częste organizowanie lotów.
Jeśli więc
była pogoda, to taki dzień lotny należało wykorzystać maksymalnie.
Pomyślałem, więc że szybciej
i efektywniej przebiegałoby szkolenie
gdyby latała tylko moja eskadra. Byłoby więcej zarówno miejsca
w
powietrzu jak i samolotów do dyspozycji. Ale dotychczas,
w pułkach
bojowych, loty były organizowane tylko przez dowództwo pułku
i o tym żeby
eskadra mogła robić to samodzielnie nikt nawet nie słyszał.
Ale wbrew sceptykom udało
mi się przekonać dowództwo i otrzymałem
zgodę. No i skończył mi się spokój. Tym, że osobiście będę
organizował i
kierował lotami tak się podnieciłem, że do dnia lotów, chodziłem
jak
pijany. Nie mogłem ani spać, ani czytać, tylko myślałem o
lotach.
Organizacja lotów wymaga
bowiem wykonania wielu poprzedzających
czynności, które dotychczas wykonywał sztab pułku, a teraz
wszystko
spoczywało na sztabie mojej eskadry. Ciężko było, ale świadomość,
że
przestanę być jednym z wielu dowódców pododdziałów, wyzwalała
we mnie
niesamowitą energię. I chociaż służby pomocnicze zabezpieczające
loty nie
podzielały mojego entuzjazmu, bo to dla nich dodatkowy dzień
lotny, to
mój zapał obalał wszelkie bariery niechęci i na dzień "L"
wszystko było
gotowe.
Wreszcie nadszedł, 19.12.1957r,
dzień "L" jak go sobie nazwałem . Dzień który ma przynieść
mi sławę. Z obawą obserwuję pogodę. Poranek ciemny, pochmurny. Niebo
pokryte różnymi chmurami. Najniższe, postrzępione stratusy wiszą
farfoclami w bezwietrznym powietrzu jak zszarzałe dekoracje
już na 400
metrach. Na szczęście jest ich zaledwie 2/10. Reszta chmur
to wysokie,
fantazyjnie wypiętrzone altocumulusy i cirostratusy. Widzialność
za to
dobra, osiem kilometrów. Raduńskie wzgórza czernieją na horyzoncie
ostrą
linją. Choć to już zima, śniegu jeszcze ani śladu, tylko
szarość w
różnych odcieniach. Ciepło i bezbarwnie.