odc.9.
 Przyjeżdżam na start. SSD rozwinięte. Na stojance jeden lim-2
  przygotowany do oblotu pogody, pozostałe dopiero wyłaniają się, holowane
  długim wężem od hangaru. Wszystko gotowe i jest zezwolenie na loty. Idę
  do samolotu, a mój zastępca Karhut na stanowisko kierowania lotami. Potem
  po oblocie pogody, zmienię go i lotami będę kierował osobiście. Czuję się
  ważny, a ważność nadyma jak powietrze balon. Już nie idę lecz kroczę. A
  kiedy wsiadam do samolotu taki jestem nadęty, że ledwo mieszczę się w
  kabinie. Jak to przyjemnie być Nr 1, choćby przez chwilę. No, ale jeśli
  chcę się cieszyć się dłużej tą ważnością, a nie grobem, to muszę teraz
  wrócić do skromnej roli zwykłego pilota. Opanowuję więc emocje i
  dokładnie sprawdzam wszystko zgodnie z instrukcją.
        Zastanawiam się chwilę nad przełącznikiem podwieszanych zbiorników.
  Przełącznik używany jest dla bezpieczeństwa, lotu by odpadły jednocześnie
  oba zbiorniki. Jeśli jest włączony, a podczas lotu jeden ze zbiorników
  się urwie, to i drugi automatycznie odpadnie. Samolot akurat ma je
  podwieszone, chociaż do tego lotu są niepotrzebne. Nie każę jednak
  zdejmować. Zdejmowanie, podwieszanie wymaga dużo pracy i uszczelki się
  niszczą. Nie każę tylko tankować. Są więc próżne. I jeśliby nawet,
  odpędzam niedorzeczną myśl, to nic się nie stanie. Nie włączam.
  Startuję więc kursem wschodnim. Zaraz po oderwaniu, z lewej maszty
  "Gdynia-radio" a na wprost port. Basen III. W szarym poranku port i
  miasto wydają się nieruchawe, zaspane. Podobnie jak morze, które bez
  najmniejszej zmarszczki rozlewa się ołowiową pustynią. Tylko w pobliżu
  Helu dwa kutry torpedowe rysują białe krechy kilwaterów po gładkiej
  tafli. Smętno. Mnie jednak jest rześko i radośnie. Życie jest takie
  piękne. Robię skręt o 180 stopni, według meteorologów pogoda idzie z
  zachodu, i lecę przez Zatokę. Mijam niewyraźną w tym oświetleniu mieliznę
  rewską i nad Władysławowem wypadam nad pełne morze. Biorę kierunek według
  białej piany łamiących się fal i lecę wzdłuż wybrzeża.
        Pode mną żółto-szara łacha plaży Jastrzębiej Góry. Pusta, smutna.
  Przypomina mi się jej obraz z ostatnich dni lata. Pełno rozebranych ciał,
  a wśród nich opalona brunetka w czerwonym kostiumie... Ech, w sercu robi
  się słodko. Wiecznie brunetka w czerwonym. Jakieś zapisane marzenie z
  poprzedniego wcielenia?
  Ale człowieku, masz patrzeć za pogodą a nie wspominać - przywołuję się do
  porządku. Więc patrzę. Na wysokości Łeby chmury rzedną i dalej, nad
  morzem już czysty błękit. Nadchodzi bardzo dobra pogoda. Cieszę się.
  Będziemy latać. Uspokojony wracam nad lotnisko. W szeregu stoją już
  przyholowane samoloty. Przy nich kręcą się mechanicy, przygotowują do
  lotów.
  Zniżam się. Chcę zrobić im przyjemność, i sobie też. Niech popatrzą jak
  lata owoc ich pracy. Niech przez chwilę chociaż w wyobraźni poszybują
  ze mną po niebie. Zniżam się więc jeszcze bardziej i na dziesięciu
  metrach przelatuję nad głowami. Zrobiłbym beczkę ale mam zbiorniki i
  instrukcja nie pozwala. Przechylam się więc tylko w ciasnym wirażu
  patrząc na machających wesoło marynarzy, gdy nagle czuję lekkie puknięcie
  w prawe skrzydło. Jakby ktoś podbił je od dołu. Samolot nieznacznie
  przechyla się na lewe, ale nic szczególnego, bez trudu wyrównuję
  drążkiem. Widać jakiś "bąbel" myślę, nic sie nie stało.
  Jednak pod prawym skrzydłem nie ma zbiornika. Odpadł. Patrzę za siebie,
  na pustą murawę lotniska, jest, leży jak srebrne cygaro. Trawa jeszcze
  nie zmarznięta, miękka, nie widać uszkodzeń. Drugi pozostał.
  Zgodnie z moimi przewidywaniami, samolot pilotuje się normalnie i ląduję
  bez większych emocji. Odpadł zbiornik to odpadł. Widocznie niedokładnie
  był przykręcony. Gdyby był pełny od razu przy próbie silnika byłoby
  wiadomo.
Przystępuję więc do realizacji planu i u zarządzam zbiórkę
  przedlotową. Uważam, że to co mi się przydarzyło, nie będzie miało wpływu
  na inne loty i nie ma powodu by ich nie rozpoczynać. Inżynier eskadry
  jest tego samego zdania. Tym bardziej, że zadania będą wykonywane na
  samolotach bez podwieszanych zbiorników.
  Po omówieniu pogody, kiedy przystępuję już do udzielania ostatnich
  wskazówek, podjeżdża warszawa Siwego. Zgodnie z regulaminem melduję
  eskadrę na zbiórce, ale ten prawie nie słucha tylko rozkazuje:
  - Odwołać loty, ściągać samoloty ze startu, a obywatel porucznik ze mną.
  I tak prysnął sen o sławie. Wszystko na nic. Płakać i bić mi się chce. Po
  co mi to było, idiota. A ten gdy odeszliśmy na bok, uśmiecha się
  złośliwie.
  - Nu, ot zachuliganił porucznik. Dowódca eskadry, ot niepoważnie. Dało
  się po szybkości i zgubiło zbiornik. A jeszcze jakby nigdy nic, lotów się
  nie przerywa. Jaką porucznik miał szybkość? 700. No proszę, a wolno
  sześćset...

  - Nie, sprzeciwiam się. W instrukcji pisze, że dla tego typu zbiorników
  900.
  - Oj  oj, to porucznik nawet instrukcji nie zna i ot mamy przyczynę -
  dogaduje.
        A we mnie te jego słowa jakby przełamały jakąś barierę, barierę
  regulaminowej subordynacji. Żal za pogrzebanymi marzeniami zamienił się w
  wściekłość. Zaczęło mi być wszystko jedno i jak zazwyczaj w takim stanie
  momentalnie spłynął na mnie spokój. I poczułem jakby rozdwojenie.
  Zobaczyłem porucznika Marynarki Wojennej w czarnej skórzanej bluzie, z
  hełmofonem w ręku, a przed nim komandor podporucznik. Tego samego wzrostu
  tylko grubszy. I wydało mi się, że już tą scenę kiedyś widziałem.
  Nazywają to deja vu. Wewnętrzny człowieczek ,podszeptywał - to musi się
  stać , tak musisz się zachować. W tym czasie podszedł do nas inżynier
  Lotnictwa Morskiego, komandor Szwarc.
        A mnie jakby pchała jakaś siła. Wykrzywiłem się drwiąco i
  powiedziałem Siwemu:
  - Ja instrukcję znam i pisze w niej nie 600 jak mówi obywatel komandor
  lecz 900 km/godz. Mogę nawet podać numer strony.
  Siwy sczerwieniał jak burak ćwikłowy i z zaciśniętymi wargami zamilkł.
  Wybałuszał tylko oczy, aż strach było patrzeć i wydawało się, że jeśli
  nie da mi w gębę, to porazi go apopleksja.
  Staliśmy tak w trójkę, z dala od innych, na pustoszejącym już lotnisku i
  nikt z patrzących z oddali nie domyśliłby się, że właśnie rozgrywa się
  dramatyczna scena przesądzająca być może o  dalszym moim życiu. Ale w
  owym momencie nie myślałem o tym. Chciałem sprawiedliwości.
  - Obywatelu komandorze, wtrącił się półgłosem inżynier lotnictwa
  morskiego, porucznik ma rację.
  - Ot, jak to ma rację, zaczął się zastanawiać. Twarz powoli przybierała
  naturalną barwę. Zastanawiał się jeszcze przez chwilę i w końcu
  powiedział. - Nu dobrze, niech będzie - odetchnęliśmy, obejdzie się bez
  pogotowia. Zawsze to szczęście w nieszczęściu.
  Siwy wyglądał jednak na bardzo zmartwionego, jak dziecko gdy zabierze mu
  się zabawki. Nagle jednak  sie ożywił.
  - Nu tak, a czemu porucznik nie włączył zrzutu zbiorników?
  - Były puste, i w takiej sytuacji nie włączam - wzruszyłem ramionami.
  - No, to poważne naruszenie i to tak nie przejdzie.
  - Jak bym włączył, to by oba spadły, a tak tylko jeden trochę się
  podgiął.
  - Ja was nie pytam o to co by się stało ale stwierdzam, że obywatel
  porucznik naruszył instrukcję obsługi eksploatacji zbiorników i naraził
  pułk na straty - wyraźnie chwycił wiatr w żagle.
  - Nie z mojej winy to się stało. Nie dam się przekonać. Proszę mi to
  udowodnić - zdenerwowałem się.,
  Tego Siwemu było już za wiele.
  - Ja z wami w ogóle nie będę gadał. Ot co. Zawieszam was w czynnościach.
  Już teraz, od tej chwili.
  Ale we mnie wewnętrzny człowieczek twardy. Podszepnął:
  - Obywatel komandor nie ma prawa zawieszać w czynnościach służbowych, bo
  zgodnie z regulaminem może zrobić to tylko dowódca lotnictwa morskiego.
  Wyrzuciłem jak ostatni pocisk z działa i od razu zacząłem żałować całego
  swojego zachowania. Po co mi ta awantura? Niepotrzebny spektakl, uciecha
  dla zawistnych...
  Siwy widocznie też zobaczył bezsens swojego postępowania, bo wziął
  komandora Szwarca za rękę i odszedł z nim bez słowa. W rezultacie
  pełniłem nadal obowiązki dowódcy eskadry, powołano tylko komisję
  dochodzeniową mającą wyjaśnić wypadek.
        Zbliżały się Święta. Planowałem od dawna, że spędzę je u Mamy i
  dzieci. Napisałem więc raport o urlop okolicznościowy. Ale nic z tego,
  teraz Siwy miał mnie w ręku, naturalnie nie dostałem urlopu. Uzasadnił,
  że komisja jeszcze nie wyjaśniła przyczyny i w związku z tym on nie może
  wyrazić zgody. Na próżno starałem się spokojnie wytłumaczyć, że mój
  wyjazd niczego nie zmienia. Jeśli będzie moja wina i kara, to ją odbędę
  gdy wrócę. Zaledwie kilka dni, a przecież zna moją sytuację... Nie i
  nie. Uparł się.
  Byłem zrozpaczony. W przeddzień Wigilii zastanawiałem się co robić. Rzucić
  wszystko i pojechać, narażając się na sąd wojskowy za dezercję:
  degradację, więzienie. Czy kupić sobie wódki i siedzieć przez trzy dni w
  Białym Domku zapominając o wszystkim.
        Ale w końcu Siwy wzywa mnie do gabinetu. Jest i zastępca d-cy
  pułku kmdr. Koziura.
  Zaczyna Siwy.
  - Ot co, poruczniku. Nu ja jestem trochę porywczy i uniosłem się, ale wy
  też niewłaściwie zachowaliście się, no więc co? Jak będzie? Ja wiem że
  człowiek nie papierek, który jak się go położy to tak i leży. Położy się
  tak, leży tak. Położy się siak, leży siak. Ja wiem, że mieliście ciężkie
  przejścia, i to rozumiem ale w wojsku tak nie można. Skończył i popatrzył
  na Koziurę.
  Nie wiedziałem jak się zachować. Miała to być powiastka dydaktyczna?
  Przeprosiny? A ja co mam powiedzieć... Pomógł Koziura.
  - No poruczniku, komandor wam wybacza wasze zachowanie i teraz tylko
  chodzi o to, żeby dobrze pełnić służbę. Na urlop też możecie jechać, już
  dzisiaj wieczorem, prawda dowódco?
  Coś ścisnęło mnie za gardło. Mam strasznie głupią naturę, każde dobro
  wzrusza.
  - Dziękuję, wybąkałem wzruszony. Dziękuję i przepraszam - dodałem i
  kamień spadł mi z serca.

        Musiałem się bardzo spieszyć by zdążyć na Wigilię. Samolotem
  bagatela, 40 minut lotu do Zamościa, (w Zamościu wybudowano lotnisko
  wojskowe przy szkole lotniczej), a pociągiem doba jazdy. Ale możliwe by
  to było przed wojną, więc nie ma co rozmyślać tylko biegiem na PKP.
  Zdążyłem na szczęście na wieczorny pociąg do Warszawy i następnego dnia
  wieczorem, niestety pierwsza gwiazdka już zaświeciła, dojeżdżałem do
  Zwierzyńca.
        Powitanie u mamy nie tak gorące jak bywało dawniej. Już nie byłem
  jedynym, większą część uczucia pochłonęły wnuki. A chłopcy, trzyletnie
  urwisy, chowali się przede mną za mamę. Uważali za nieznajomego. Jedynie
  Feliks ucieszył się naprawdę. Z miejsca oddał dyżur nad palcami mamie, a
  sam wyciągnął szachownicę i chociaż byłem zmęczony ucieliśmy sobie
  partyjkę. Jednak humoru to mi nie poprawiło.
        Przyjechał ojciec, a te małe uciekają ode mnie. Mama tłumaczy, że
  się boją, bo zapomnieli o mnie. Ostatni raz widzieli mnie kiedy mieli po
  roku i to tylko przez kilka dni, kiedy mama zabierała ich z domu dziecka,
  więc według niej to normalne. Ale ja tak nie uważam. Trzyletni chłopcy,
  mężczyźni i tacy bojący. Moi synowie. Trudno uwierzyć.
  Potem podzieliliśmy się opłatkiem. Byłem trochę sztuczny bo chciałem
  podkreślić, że partyjnym jestem nie dla kariery, lecz z przekonania. A
  więc opłatek to tylko taka tradycja. Pozostałości zacofania, bo wszystko
  stare co z religią związane, odchodzi wraz z całą minioną epoką. Epoką w
  której był tylko rasizm i wyzysk człowieka przez człowieka.
  Świat bowiem składa się tylko z rzeczy widzialnych, dotykalnych, a reszta
  to wymysł różnych nawiedzonych.
        Pewnie, wywodziłem uczenie, katolikom żyć łatwiej, wierzą w życie
  po śmierci, ale my marksiści mamy odwagę sobie powiedzieć że "tam" nic
  nie ma. Wymądrzałem się i w końcu mama przestała się do mnie odzywać.
  Tylko od czasu do czasu spotykałem jej pełne żalu spojrzenia. Jedynie w
  Feliksie miałem grzecznego słuchacza, chociaż łagodnie protestował.
  Właściwie sam nie wiedziałem, czy naprawdę wierzę w to co mówię, czy
  tylko automatycznie wyrzucam z siebie wyuczone przez sześć lat slogany,
  by zagłuszyć myślenie. Odzywający się głos serca...
        Po Wieczerzy mama z Feliksem na pasterkę, a ja z małymi. Ale
  wystarczyła godzina, bym sobie uświadomił jak bardzo mama musi mnie
  kochać, że jeszcze opiekuje się nimi. Ile zawdzięczam im obojgu, którzy
  chociaż sterani życiem i mieszkając w prymitywnym warunkach: studnia i
  wygódka na podwórku, okazują tyle poświęcenia i samozaparcia się
  opiekując się malcami. A chłopcy są bardzo nieposłuszni i bezmyślni, po
  prostu niedobrzy. Przy nich nie można mieć nawet odrobiny czasu dla
  siebie. Bliźnięta w ogóle trudno się wychowują, ale gdy jeszcze mają,
  delikatnie mówiąc, nie najlepsze charaktery, to opieka nad nimi jest
  prawdziwą męką.
        Na świąteczny obiad mama podała cielęcinę. Cielęcina, przypomniały
  mi się obiady przed wojną. Cielęcina w potrawce z marchewką. Teraz nie
  wybrzydzałem, tylko z wielkim apetytem zjadłem. Bo nawet w naszym
  kasynie, w którym nie powinno niczego brakować, cielęciny nigdy nie
  jedliśmy. A w ogóle na oficjalnym rynku w całej Polsce cielęcina po
  prostu nie istniała. Pewnie, specjalne sklepy dla partyjnej władzy, które
  miały wszystkie towary świata miały też i cielęcinę. Ale to była dla
  sekretarzy, pospólstwo mogło tylko sobie pomarzyć lub gdy miało się
  znajomego na wsi, w tajemnicy przed władzą kupić.
  - Widzisz, dlatego jesz cielęcinę, bo ludziom pozwolili wystąpić z
  kołchozów, wrócić na swoje. Feliks nie omieszkał skorzystać z edukacyjnej
  okazji i wygłosił całą historię od 1939 od paktu Stalin Hitler, do
  paktu w Jałcie w 1944 Stalin -Rosswelt. Dwa pakty, dwa rozbiory Polski.
  Nie dyskutowałem chociaż znałem zupełnie inną interpretację przytaczanych
  faktów, po co psuć im zdrowie. Na zakończenie "wykładu" Feliks poklepał
  po ramieniu.
  - Ja wiem, ja tu czuję, że jesteś Polakiem patriotą, a mówisz tak tylko
  przez przekorę. Weźmy choćby twojego tatusia. Za co zabili go Moskale? Za
  to że był Polakiem i bronił ojczyzny. Bronił w dwudziestym roku i
  trzydziestym dziewiątym...
        Zabolało coś w sercu. To była jedna z zadr które tkwiły we mnie.
  I kiedy chciałem zapomnieć by już sercem i duszą, ja dowódca eskadry,
  służyć Partii, to one przypominały swoim bólem, że staram oszukać sam
  siebie, bo dobrze wiem, że to wszystko kłamstwo, a Partia to sowiecka
  organizacja, nie Ojczyzna.
        Trzy dni świąt upłynęło na rozmowach z Feliksem i grze w szachy.
  Spacerowaliśmy też z chłopcami. Na zdjęciu dwa krasnoludki w jednakowych
  futrzanych paltocikach do kostek i ja miedzy nimi z miną trochę głupią,
  sztuczną. Zdjęcie było robione zaraz po sprzeczce z mamą, która nie
  pozwalała im biegać w ciężkich paltach, bo się zgrzeją i przeziębią.
  W ogóle wydawało mi się, że za bardzo chucha na nich. (Trzeba przyznać,
  że gdyby się przeziębili, to ona by miała kłopot nie ja). Wydawało mi się
  jednak, że trochę im brakuje męskiej ręki, wojskowej dyscypliny.
  Cieszyłem się jednak, że zaopiekowała się nimi. Było to dla nich
  wybawienie z
  dożywotniego kretyństwa.
        Kiedy je zabieraliśmy z Domu Dziecka do mamy, bardzo słabo
  chodzili, najlepiej czuli się na czworakach. W ogóle trudno było z nimi
  nawiązać kontakt. O mówieniu, myśleniu mowy nie było, a przecież mieli
  prawie po dwa lata. Ot, przywieźliśmy do domu dwa takie ludzkie
  zwierzątka, na których widok trudno było powstrzymać się od płaczu. I
  płakali wszyscy, mama, ja i Mila która wtedy zjechała.
do 10g