- Nie, sprzeciwiam się. W instrukcji pisze, że dla tego typu
zbiorników
900.
- Oj oj, to porucznik nawet instrukcji nie zna i ot
mamy przyczynę -
dogaduje.
A we mnie te jego słowa
jakby przełamały jakąś barierę, barierę
regulaminowej subordynacji. Żal za pogrzebanymi marzeniami
zamienił się w
wściekłość. Zaczęło mi być wszystko jedno i jak zazwyczaj
w takim stanie
momentalnie spłynął na mnie spokój. I poczułem jakby rozdwojenie.
Zobaczyłem porucznika Marynarki Wojennej w czarnej skórzanej
bluzie, z
hełmofonem w ręku, a przed nim komandor podporucznik. Tego
samego wzrostu
tylko grubszy. I wydało mi się, że już tą scenę kiedyś widziałem.
Nazywają to deja vu. Wewnętrzny człowieczek ,podszeptywał
- to musi się
stać , tak musisz się zachować. W tym czasie podszedł do
nas inżynier
Lotnictwa Morskiego, komandor Szwarc.
A mnie jakby pchała jakaś
siła. Wykrzywiłem się drwiąco i
powiedziałem Siwemu:
- Ja instrukcję znam i pisze w niej nie 600 jak mówi obywatel
komandor
lecz 900 km/godz. Mogę nawet podać numer strony.
Siwy sczerwieniał jak burak ćwikłowy i z zaciśniętymi wargami
zamilkł.
Wybałuszał tylko oczy, aż strach było patrzeć i wydawało
się, że jeśli
nie da mi w gębę, to porazi go apopleksja.
Staliśmy tak w trójkę, z dala od innych, na pustoszejącym
już lotnisku i
nikt z patrzących z oddali nie domyśliłby się, że właśnie
rozgrywa się
dramatyczna scena przesądzająca być może o dalszym
moim życiu. Ale w
owym momencie nie myślałem o tym. Chciałem sprawiedliwości.
- Obywatelu komandorze, wtrącił się półgłosem inżynier lotnictwa
morskiego, porucznik ma rację.
- Ot, jak to ma rację, zaczął się zastanawiać. Twarz powoli
przybierała
naturalną barwę. Zastanawiał się jeszcze przez chwilę i w
końcu
powiedział. - Nu dobrze, niech będzie - odetchnęliśmy, obejdzie
się bez
pogotowia. Zawsze to szczęście w nieszczęściu.
Siwy wyglądał jednak na bardzo zmartwionego, jak dziecko
gdy zabierze mu
się zabawki. Nagle jednak sie ożywił.
- Nu tak, a czemu porucznik nie włączył zrzutu zbiorników?
- Były puste, i w takiej sytuacji nie włączam - wzruszyłem
ramionami.
- No, to poważne naruszenie i to tak nie przejdzie.
- Jak bym włączył, to by oba spadły, a tak tylko jeden trochę
się
podgiął.
- Ja was nie pytam o to co by się stało ale stwierdzam, że
obywatel
porucznik naruszył instrukcję obsługi eksploatacji zbiorników
i naraził
pułk na straty - wyraźnie chwycił wiatr w żagle.
- Nie z mojej winy to się stało. Nie dam się przekonać. Proszę
mi to
udowodnić - zdenerwowałem się.,
Tego Siwemu było już za wiele.
- Ja z wami w ogóle nie będę gadał. Ot co. Zawieszam was
w czynnościach.
Już teraz, od tej chwili.
Ale we mnie wewnętrzny człowieczek twardy. Podszepnął:
- Obywatel komandor nie ma prawa zawieszać w czynnościach
służbowych, bo
zgodnie z regulaminem może zrobić to tylko dowódca lotnictwa
morskiego.
Wyrzuciłem jak ostatni pocisk z działa i od razu zacząłem
żałować całego
swojego zachowania. Po co mi ta awantura? Niepotrzebny spektakl,
uciecha
dla zawistnych...
Siwy widocznie też zobaczył bezsens swojego postępowania,
bo wziął
komandora Szwarca za rękę i odszedł z nim bez słowa. W rezultacie
pełniłem nadal obowiązki dowódcy eskadry, powołano tylko
komisję
dochodzeniową mającą wyjaśnić wypadek.
Zbliżały się Święta.
Planowałem od dawna, że spędzę je u Mamy i
dzieci. Napisałem więc raport o urlop okolicznościowy. Ale
nic z tego,
teraz Siwy miał mnie w ręku, naturalnie nie dostałem urlopu.
Uzasadnił,
że komisja jeszcze nie wyjaśniła przyczyny i w związku z
tym on nie może
wyrazić zgody. Na próżno starałem się spokojnie wytłumaczyć,
że mój
wyjazd niczego nie zmienia. Jeśli będzie moja wina i kara,
to ją odbędę
gdy wrócę. Zaledwie kilka dni, a przecież zna moją sytuację...
Nie i
nie. Uparł się.
Byłem zrozpaczony. W przeddzień Wigilii zastanawiałem się
co robić. Rzucić
wszystko i pojechać, narażając się na sąd wojskowy za dezercję:
degradację, więzienie. Czy kupić sobie wódki i siedzieć przez
trzy dni w
Białym Domku zapominając o wszystkim.
Ale w końcu Siwy wzywa
mnie do gabinetu. Jest i zastępca d-cy
pułku kmdr. Koziura.
Zaczyna Siwy.
- Ot co, poruczniku. Nu ja jestem trochę porywczy i uniosłem
się, ale wy
też niewłaściwie zachowaliście się, no więc co? Jak będzie?
Ja wiem że
człowiek nie papierek, który jak się go położy to tak i leży.
Położy się
tak, leży tak. Położy się siak, leży siak. Ja wiem, że mieliście
ciężkie
przejścia, i to rozumiem ale w wojsku tak nie można. Skończył
i popatrzył
na Koziurę.
Nie wiedziałem jak się zachować. Miała to być powiastka dydaktyczna?
Przeprosiny? A ja co mam powiedzieć... Pomógł Koziura.
- No poruczniku, komandor wam wybacza wasze zachowanie i
teraz tylko
chodzi o to, żeby dobrze pełnić służbę. Na urlop też możecie
jechać, już
dzisiaj wieczorem, prawda dowódco?
Coś ścisnęło mnie za gardło. Mam strasznie głupią naturę,
każde dobro
wzrusza.
- Dziękuję, wybąkałem wzruszony. Dziękuję i przepraszam -
dodałem i
kamień spadł mi z serca.
Musiałem się bardzo spieszyć
by zdążyć na Wigilię. Samolotem
bagatela, 40 minut lotu do Zamościa, (w Zamościu wybudowano
lotnisko
wojskowe przy szkole lotniczej), a pociągiem doba jazdy.
Ale możliwe by
to było przed wojną, więc nie ma co rozmyślać tylko biegiem
na PKP.
Zdążyłem na szczęście na wieczorny pociąg do Warszawy i następnego
dnia
wieczorem, niestety pierwsza gwiazdka już zaświeciła, dojeżdżałem
do
Zwierzyńca.
Powitanie u mamy nie
tak gorące jak bywało dawniej. Już nie byłem
jedynym, większą część uczucia pochłonęły wnuki. A chłopcy,
trzyletnie
urwisy, chowali się przede mną za mamę. Uważali za nieznajomego.
Jedynie
Feliks ucieszył się naprawdę. Z miejsca oddał dyżur nad palcami
mamie, a
sam wyciągnął szachownicę i chociaż byłem zmęczony ucieliśmy
sobie
partyjkę. Jednak humoru to mi nie poprawiło.
Przyjechał ojciec, a
te małe uciekają ode mnie. Mama tłumaczy, że
się boją, bo zapomnieli o mnie. Ostatni raz widzieli mnie
kiedy mieli po
roku i to tylko przez kilka dni, kiedy mama zabierała ich
z domu dziecka,
więc według niej to normalne. Ale ja tak nie uważam. Trzyletni
chłopcy,
mężczyźni i tacy bojący. Moi synowie. Trudno uwierzyć.
Potem podzieliliśmy się opłatkiem. Byłem trochę sztuczny
bo chciałem
podkreślić, że partyjnym jestem nie dla kariery, lecz z przekonania.
A
więc opłatek to tylko taka tradycja. Pozostałości zacofania,
bo wszystko
stare co z religią związane, odchodzi wraz z całą minioną
epoką. Epoką w
której był tylko rasizm i wyzysk człowieka przez człowieka.
Świat bowiem składa się tylko z rzeczy widzialnych, dotykalnych,
a reszta
to wymysł różnych nawiedzonych.
Pewnie, wywodziłem uczenie,
katolikom żyć łatwiej, wierzą w życie
po śmierci, ale my marksiści mamy odwagę sobie powiedzieć
że "tam" nic
nie ma. Wymądrzałem się i w końcu mama przestała się do mnie
odzywać.
Tylko od czasu do czasu spotykałem jej pełne żalu spojrzenia.
Jedynie w
Feliksie miałem grzecznego słuchacza, chociaż łagodnie protestował.
Właściwie sam nie wiedziałem, czy naprawdę wierzę w to co
mówię, czy
tylko automatycznie wyrzucam z siebie wyuczone przez sześć
lat slogany,
by zagłuszyć myślenie. Odzywający się głos serca...
Po Wieczerzy mama z Feliksem
na pasterkę, a ja z małymi. Ale
wystarczyła godzina, bym sobie uświadomił jak bardzo mama
musi mnie
kochać, że jeszcze opiekuje się nimi. Ile zawdzięczam im
obojgu, którzy
chociaż sterani życiem i mieszkając w prymitywnym warunkach:
studnia i
wygódka na podwórku, okazują tyle poświęcenia i samozaparcia
się
opiekując się malcami. A chłopcy są bardzo nieposłuszni i
bezmyślni, po
prostu niedobrzy. Przy nich nie można mieć nawet odrobiny
czasu dla
siebie. Bliźnięta w ogóle trudno się wychowują, ale gdy jeszcze
mają,
delikatnie mówiąc, nie najlepsze charaktery, to opieka nad
nimi jest
prawdziwą męką.
Na świąteczny obiad mama
podała cielęcinę. Cielęcina, przypomniały
mi się obiady przed wojną. Cielęcina w potrawce z marchewką.
Teraz nie
wybrzydzałem, tylko z wielkim apetytem zjadłem. Bo nawet
w naszym
kasynie, w którym nie powinno niczego brakować, cielęciny
nigdy nie
jedliśmy. A w ogóle na oficjalnym rynku w całej Polsce cielęcina
po
prostu nie istniała. Pewnie, specjalne sklepy dla partyjnej
władzy, które
miały wszystkie towary świata miały też i cielęcinę. Ale
to była dla
sekretarzy, pospólstwo mogło tylko sobie pomarzyć lub gdy
miało się
znajomego na wsi, w tajemnicy przed władzą kupić.
- Widzisz, dlatego jesz cielęcinę, bo ludziom pozwolili wystąpić
z
kołchozów, wrócić na swoje. Feliks nie omieszkał skorzystać
z edukacyjnej
okazji i wygłosił całą historię od 1939 od paktu Stalin Hitler,
do
paktu w Jałcie w 1944 Stalin -Rosswelt. Dwa pakty, dwa rozbiory
Polski.
Nie dyskutowałem chociaż znałem zupełnie inną interpretację
przytaczanych
faktów, po co psuć im zdrowie. Na zakończenie "wykładu" Feliks
poklepał
po ramieniu.
- Ja wiem, ja tu czuję, że jesteś Polakiem patriotą, a mówisz
tak tylko
przez przekorę. Weźmy choćby twojego tatusia. Za co zabili
go Moskale? Za
to że był Polakiem i bronił ojczyzny. Bronił w dwudziestym
roku i
trzydziestym dziewiątym...
Zabolało coś w sercu.
To była jedna z zadr które tkwiły we mnie.
I kiedy chciałem zapomnieć by już sercem i duszą, ja dowódca
eskadry,
służyć Partii, to one przypominały swoim bólem, że staram
oszukać sam
siebie, bo dobrze wiem, że to wszystko kłamstwo, a Partia
to sowiecka
organizacja, nie Ojczyzna.
Trzy dni świąt upłynęło
na rozmowach z Feliksem i grze w szachy.
Spacerowaliśmy też z chłopcami. Na zdjęciu dwa krasnoludki
w jednakowych
futrzanych paltocikach do kostek i ja miedzy nimi z miną
trochę głupią,
sztuczną. Zdjęcie było robione zaraz po sprzeczce z mamą,
która nie
pozwalała im biegać w ciężkich paltach, bo się zgrzeją i
przeziębią.
W ogóle wydawało mi się, że za bardzo chucha na nich. (Trzeba
przyznać,
że gdyby się przeziębili, to ona by miała kłopot nie ja).
Wydawało mi się
jednak, że trochę im brakuje męskiej ręki, wojskowej dyscypliny.
Cieszyłem się jednak, że zaopiekowała się nimi. Było to dla
nich
wybawienie z
dożywotniego kretyństwa.
Kiedy je zabieraliśmy
z Domu Dziecka do mamy, bardzo słabo
chodzili, najlepiej czuli się na czworakach. W ogóle trudno
było z nimi
nawiązać kontakt. O mówieniu, myśleniu mowy nie było, a przecież
mieli
prawie po dwa lata. Ot, przywieźliśmy do domu dwa takie ludzkie
zwierzątka, na których widok trudno było powstrzymać się
od płaczu. I
płakali wszyscy, mama, ja i Mila która wtedy zjechała.
do 10g