odc.08
Otrzymaliśmy kilka Jaków 11. Do treningu w lotach nawigacyjnych w   zakrytej kabinie itp. Zamiast dotychczas dotychczas używanych:
- Jak 18 ze 165 konnym silnikiem i V max 180, oraz  - PO-2 ze 125 konnym i V max 140 kom/godz.   Jak 11 to samolot o metalowym kadłubie z 650 konnym silnikiem   "gwiaździstym" chłodzonym powietrzem. Dopuszczalna szybkość w nurkowaniu   do 700km/godz, ale maksymalna w locie poziomym już tylko 460 km/godz.   Lekki w manewrowaniu, akrobacje kręci bardzo ochoczo, wymaga tylko dużej   delikatności w pilotowaniu. Na każdy gwałtowniejszy ruch reaguje   korkociągiem. Ale zgodnie z regułą, łatwo wpada, łatwo wychodzi.   Za to bardzo trudny jest przy lądowaniu. Lekka nieuwaga, i już kangur,   który w porę nie poprawiony ma tendencję do rozmnażania się w całą   rodzinę. A że podwozie delikatne, nieraz błąd w lądowaniu kończy sie   utratą podwozia.
Na Jaku 11 latał dotychczas tylko Dobrzeniecki. Jednak po jednej   nocy lataliśmy już wszyscy. Jeden lot kontrolno-zapoznawczy o zmierzchu,   dwa w nocy i Dobrzeniecki wysiada z kabiny i mówi:  - Śmiało, najwyżej się zabijesz.   Mam lecieć samodzielnie i to od razu w nocy? I nie powiem, że nie   pomyślałem o pożegnaniu z bliskimi. Tylko czasu nie było. Łopata się   kręci, mechanik przekrzykuje silnik - wszystko w porządku? Silnik w   porządku, myślę tylko temu w kabinie cykoriometr zaczyna pracować.   Ale nie dałem tego po sobie poznać. Gieroj, na odrzutowcu pod   mostami przelatuje, a na takim patyku boi się oderwać? Dodałem sobie   odwagi i z duszą na ramieniu, w ciemną, nieznaną dal. Najbardziej się   bałem, że grata przy lądowaniu połamię, a nie zabiję się. To będzie   wstyd. Ale wszystko dobrze się skończyło i 12 stycznia 1955 roku   uzyskałem uprawnienia na Jak 11.   Pewnego poranka mechanik jak zwykle meldował gotowość samolotu do   do lotu gdy nagle zauważyłem, że nie patrzy mi prosto w oczy jak nakazuje   regulamin, tylko zezuje gdzieś ponad moją głową. Co jest? Pomyślałem.   Chyba coś nie w porządku. Ma nieczyste sumienie.
- Gdzie się gapicie - wrzasnąłem. Stańcie porządnie na baczność!   Ale on nic. Patrzy nadal gdzieś poza mną z cielęco radosnym objawieniem   na twarzy.
- O, o, obywatelu poruczniku - wyciągnął rękę - o tam, balon. Prawdziwy   balon - rozjaśnił się jakby mu się anioł ukazał.    Co u licha, zwariował? Niedawno jeden powiesił się na poręczy łóżka,   zaznając z soba rozkoszy, a teraz ten ma widzenie? Jakaś zaraza spadła na   mechaników?   Obejrzałem sie. I rzeczywiście, dwadzieścia metrów za mną, na   wyciągnięcie ręki wisi coś w powietrzu. Balon nie balon. Wygląda jak   olbrzymia trójkątna torba, wielkości średniego pokoju pokoju, z   przeźroczystego plastyku, wierzchołkiem skierowana do ziemi, a pod nim   dynda tekturowe pudło. Identyczny jak opisany w rozkazie. Trójkątny,   plastykowy z podwieszonym pudłem, a w nim ulotki. To leciała   imperialistyczna propaganda do krajów obozu. W odpowiednim miejscu, na   sygnał z Paktu Atlantyckiego wysypywały się ulotki z wrogimi tekstami.   Kilka dni temu lotnisko zostało zasypane ulotkami drukowanymi cyrylicą.   Nawoływały do walki z komunizmem i podpisane były przez dowództwo   Ochotniczej Armii Rosyjskiej.   Otrzymany rozkaz był jednoznaczny. Balony należy zestrzeliwać, a   ulotki zbierać i oddawać oficerom Informacji. W rozkazie było jeszcze   objaśnienie, że balony lecą na wysokości 11.000 - 12.000 m i są sterowane   radiem. Kierowane są do ZSSR i za żadną cenę nie wolno ich przez nasze   terytorium przepuścić. Tyle w rozkazie o balonach. Myśleliśmy, że to   teoria, a tu nagle jakby nigdy nic, leci taki opisany, jakoś dziwacznie i   tak niziutko.   Rozległy się głosy:
- Trzymaj, łapaj. - Uwaga, może w tym pudle bomba - a balon powolutku,   ledwo dostrzegalnie zaczął kierować się na wschód. (W naszym klimacie   przeważają wiatry zachodnie.)   Mój mechanik nie zważając już na nic podbiegł pod balon próbując   złapać za podwieszone pudło. Był jednak niedużego wzrostu i nie mógł go   dosięgnąć. Podskakiwał, machał krótkimi rękami, a jednak zawsze brakowało   mu te ciut,ciut. Ot, dziesięć, piętnaście centymetrów.   A tu lotnisko jak stół. Ani pagórka ani choćby kamienia. Wszyscy   podskakują, wyciągają ręce jak w jakimś rytualnym tańcu, a balon   spokojnie sobie wisi, zawsze trochę wyżej niż sięga najwyższy z nas.   Wydaje się, że wystarczy się napiąć, podfrunąć te kilka centymetrów, ale   niestety podfrunąc nikt nie potrafi. Balon tak blisko, a nieosiągalny.   Nie do wiary.
- Olszewski, Janusz Olszewski - wołają technika klucza, słynącego z rąk   jak orangutan. Ten na pewno dosięgnie. Nadbiega Olszewski. Zdejmuje   mundur, rękę wydłuża jak strażacki osęk i podskakuje. Nic z tego.   Rozczapierzone palce grabią tylko powietrze. Brakuje już chyba tylko z   pięć centymetrów.   Jakiś kurdupel wskoczył na nadjeżdżającą dodge. Próbuje z maski. Za   nisko. Nogę stawia na przednią osłonę ramy, noga się ześlizguje i rozbija   szybę.  - Ty skurwysynu - drze się kierowca - ale on nie słyszy. Rozgorączkowany   ściąga czapkę z głowy i wali nią w balon. Miękka, robocza rogatywka lekko   wgłebia się w elastyczną powłokę i zsuwa na ziemię, a balon jakby tylko   na to czekał, od razu do góry.
- Kto uderzył czapką, kto uderzył czapką - wrzeszczy młodzieżowy   politruk.  - To sabotaż.  Ale nikt na niego nie zwraca uwagi. Wszyscy wpatrzeni w oddalający się   balon. Na twarzach smutny zawód i rezygnacja. A był tak blisko... Raj   utracony.   Samolot. Wpada mi do głowy genialna, jak sądze, myśl. Samolot,   dawaj - wrzeszczę do mechanika.
- NKM nie załadowany ob.poruczniku - trapi się mechanik.   Co tam. Jestem jak w gorączce. Podniecony jak stary kawaleryjski koń gdy   usłyszy trąbkę do ataku. Galop, pęd, upojenie. Jakoś go zniszczę. Byleby   dopaść, byleby przechwycić. Śmigłem, rurką pito^t staranuję. Nie   popuszczę. Myśli przelatują jak nimbostratusy pędzone szkwałem.   Daję pełny gaz nie zdążywszy zapiąć pasów. Startuję z kursem   zachodnim, a balon na wschód. Więc zaraz po oderwaniu nad ziemię, w   innych okolicznościach trzy dni domowego, skret o 180. Lecę w kierunku   prowadzącej, na wschód, ale go nie widzę.  Przeźroczysty plastyk na szarym tle chmur, mało widoczny. Pytam SD.   Oni też nie widzą, nie mają go na radarze. Pewnie za nisko. Rozglądam się   gorączkowo w mętnym, zamglonym powietrzu i nagle jest. Wyżej niż   myślałem. Zanim się zorientowałem już go minąłem.   Przeleciałem mimo. Moja szybkość co prawda tylko 300 km/godz, ale   wobec obiektu stojącego nieruchomo w powietrzu, to szybkość ogromna.   Samochód przejeżdżający z szybkością około 200 km/godz wydaje się tylko   strzałą, a tu jeszcze 100 km szybciej.   Ciasny wiraż. Skrzydla drżą na krawędzi korkociągu, byle go tylko z   oczu nie stracić. Ustawiam się na wprost niego. Rozwalę go śmigłem.   Jednak krótka refleksja. Opamiętanie. Balon wypełniony wodorem, a rury   wydechowe silnika tuż przy śmigle. Może być ładny fajerwerk. Odchylam   samolot. Przebiję go rurką pito^t. Nadzieję go jak husarz Turka na kopię.   Nawet, gdy się uszkodzi to ostatecznie w taką pogodę można lądować bez   szybkościomierza i wysokościomierza, oko mam już lotnicze, "nabite".   Dolatuję i prawym skrzydłem, rurką i co...? A nic. Przesunął się   pod skrzydłami jakby nigdy nic i dalej sobie wisi. Znowu pełen gaz i   ciasny wiraż. Byle go nie zgubić, nie stracić z oczu. Widać przymierzyłem   się za wysoko i powietrze kładące się pod skrzydło, ściągnęło go jak wir   wodny. Teraz już mi nie umknie. Namierzam się na niego z takim   wyliczeniem by uderzyć w ten plastykowy trapez na wysokości jednej   trzeciej od podstawy. Zaraz będzie zwycięstwo. Radość rozpiera serce.   Widzę się bohaterem. Toasty u biedaków: nasz kolega staranował balon....   Kelnerka Wera stawia wódkę, czule szepcze do ucha, inne zerkają...   Wiadomo bohater.   Balon coraz bliżej. Moment i... przemknął znowu pod skrzydłem jak   węgorz. Lekko się tylko otarł, nawet nie zachwiał samolotem. Nie daję za   wygraną. Jeszcze raz wiraż, ale szybkość duża, promień rozległy,   powietrze coraz mętniejsze.Straciłem z oczu. Pytam chłopaków na ziemi,   ale oni już dawno przestali go widzieć.  - Daj spokój - woła SD. Chmury coraz niższe, na pewno już wpadł w nie.   Wracaj do domu.   Nie mogę sobie darować, och gdybym miał załadowany ten NKM.  Na drugi dzień do Poznania do Informacji korpuśnej.
- No, rozumiemy obywatelu poruczniku, że polecieliście na samolocie bez   załadownych działek, ale mieliście pistolet.   Opadły mi ręce... Jakiemuś prymitywowi musiałem wyjaśniać, że czasy   strzelania z kabin samolotów z pistoletow wraz z pierwszą wojną minęły.   Przypomniano mi... Entuzjazm jaki zawładnął duszą po "pamiętnej"   rozmowie zniknął bez śladu. Otrzeźwiałem. Przywrócono mi, jak to się   mówi, trzeźwy pogląd na sprawy. Po cholerę leciałem. Nikt mi nie kazał.   Gorliwiec psiakrew. Żaden mój zapał nie zmieni "śladu ciągnącego się za   mną", zawsze będę "niepewny".   Obok, z drugiego wejścia tego samego budynku gdzie mieściła się   bratnia instytucja, wyszła postawna szatynka w granatowym kostiumie.    Spotkaliśmy się wzrokiem. Uśmiechnęła się mile.
- Pani ma też kłopoty - zrobiłem aluzje do urzędu z którego wychodziła.
- Kto ich dzisiaj nie ma, poruczniku - ciemne duże oczy uśmiechały się   zachęcająco.  Czułem potrzebę porozmawiania z kimś, zapomnienia chociaż na chwilę   o absurdalnym świecie w jakim znowu się znalazłem. W myśli szybko   przeliczyłem pieniądze i z nadzieją, że te dobne co posiadam wystarczą,   bohatersko zaprosiłem na obiad. Nawet jak bym wszystkie wydał, to   pierwszy nie daleko, jakoś przeżyję, dodawałem sobie finansowej otuchy.   Poszliśmy najbliżej, do Arkadii. Zaskoczyły mnie ukłony samotnie   siedzących pań składane mojej towarzyszce, jak starej znajomej. A kiedy   kelner nachylił się do niej z konfidencjonalnym uśmiechem, olśniła mnie   myśl: Kurwa. Trafiłem kurwę. No, tego mi jeszcze brakowało. Ostatnie   pieniądze wydawać na kurwę. Ale zamówienie złożyłem i nie wypadało   wycofywać. Ale po "olśnieniu" jakoś mi zbrzydła. Wysoka tęga, taka typowa   knajpiana baba z wyzywającą tłustą gębą. Musiałem zrobić okropną minę bo   moja towarzyszka głośno się roześmiała.
- Co się stało panie poruczniku. Wygląda na to, że przestałam się   podobać? Zdaje się, że domyślam się co porucznika przestraszyło, więc   powiem wprost. Nazywam się Alina W. i jestem funkcjonariuszem MO.   Potem dowiedziałem się, że pracuje jako kierownik referatu do spraw   obyczajowych.   Kamień spadł mi z serca - takiej to kielicha mogę postawić.   Wypiliśmy po pięćdziesiątce.
- Myślał pan, że jestem jedną z nich, prostytutką. Te ich ukłony stawiały   mnie już nieraz w dwuznacznej sytuacji. Bywało nawet, że miałam   propozycje...   Wypiliśmy po drugiej pięćdziesiątce i przeszliśmy na ty, rytualny   pocałunek odkładając na bardziej odpowienią sytuację.
- To ty znasz je, widzisz i nie reagujesz? A mówisz żeś w MO. Dziwiłem   się.  - A co mamy zrobić? Zatrzymać, aresztować? Nie, nie mamy takiego prawa,   chyba że ukradnie albo zarazi. Ale nie za to co robią. To nie istnieje. W   socjaliźmie nie ma prostytucji, a tym samym nie ma prostytutek.
- To wszystko jest dla mnie takie ohydne, i ta co się sprzedaje i ten co   kupuje...
- Czy ja wiem? To nie jest takie proste - Alina się zastanowiła. Według   mnie prostytucja to stan psychiczny. Większość z nich traktuje obcowanie   z meżczyzną jako czynność wyłącznie fizjologiczną - mechaniczną. Ich   sfera życia uczuciowego ogniskuje się gdzie indziej. Niektóre mają   dzieci,   mężów. To co robią traktują jako zawód, dobry jak każdy, a nawet lepszy   bo przynoszący większe pieniądze.
- Wybacz, ale to odbija się na ich zdrowiu, a ze względu na połączenie p.   z sercem, jakby nie było, nie są to sprawy porównywalne.
- E tam - obruszyła się Alina - opowiadasz. A szwaczka nie niszczy sobie   oczu, a w przędzalni nie dostają pylicy? Mogę się założyć, że niejednej z   tych tu obok, tyłek dłużej wytrzyma niż płuca prządki.
- Wszystko jedno, nie mógłbym być klientem takiej donny.
- To tylko kwestia świadomości i wyobrażni. Jak wraca  od "fryzjera"   ukochana żona, to choćby z kompanią wojska się przespała, mąż jeśli nie   wie, to dla niego nadal ukochana małżonka. Dlatego mówiłam ci, że to jest   stan   duszy, a nie ciała. Ja tam wcale nie myślę wychodzić za mąż. Nie chcę   takiej sytuacji, że będę musiała tyłka dawać kiedy mu się zechce, bo tak   prawo nakazuje, bo jak nie, to wyrzuci.   Język trochę się jej zaczął plątać, a ja myśleć o rachunku. Czas   było kończyć. Ale temat i wódka tak nas podnieciły, że trudno było się   nam rozstać. W pełnym zaufaniu - jej stanowisko i mój mundur, wydawały   się wystarczającymi gwarantami zdrowia - znaleźliśmy się na poddaszu w   pobliżu Arkadii w jej służbowym mieszkaniu.   Mieszkała prawie ubogo. Skromnie umeblowany pokój z szerokim   reprezentacyjnym łóżkiem i gdyby nie pokazała mimochodem legitymacji   milicyjnej, miałbym znowu wątpliwości co do jej profesji. Prędko zdjęła   ciepły żakiet i nylonową bluzkę i swoją krasą wypełnila cały pokój.   Piersi miała większe i cała była grubsza niż się wydawała w ubraniu.   Teraz zrozumiałem, że w obszerności łóżka nie ma nic podejrzanego.   Zresztą bez ceregieli wypełnila je swoimi wdziękami tak, że z trudnością   wcisnąłem się ledwie za krawędź.   Noc upływała bez rewelacji. Zasnąłem leżąc bokiem na żelaznej   krawędzi, na próżno usiłując znaleźć jakieś wgłębienie w jej "puszystym   ciałeczku". A ostatnim widokiem przed zaśnięciem była zasłaniająca oczy   kopuła jej piersi. I być może dlatego do rana śniły mi się ulatujące w   niebo, potężne jak jej piersi, balony.   Potem w autobusie znowu samousprawiedliwianie się. To tylko dla zdrowia   psychicznego, tłumaczyłem sobie. Dla zdrowia.     Późną wiosną 1955 zakończono budowę bloków przy szosie, obecnie   awansowanej do rangi ulicy: Głuszyna. Otrzymałem mieszkanie na pierwszym   piętrze. Dwa nieduże pokoiki, kuchnia, łazienka na węgiel, usytuowane na   osi, północ - południe. Od południa podwórko i mniejszy pokój. Od północy   ulica i większy pokój z imitacją balkonu. Drzwi w ścianie i założona   żelazna barierka. Woda zimna ale centralne ogrzewanie. Kończyły się   Pałacykowe czasy. Trzeba było, chciał niechciał, przeprowadzać się.  Najlepiej takim jak Bill, kawalerom. Spakował walizkę, worek   oficerski rzucił żołnierzom i przespacerował się te dwieście metrów. Z   umeblowaniem też nie miał problemu. Wojsko ma, wojsko da. Oficer na   dorobku więc żołnierskie: łóżko, szafa, stół, taborety i już można   świętować "wiechę". Ale ja, głowa rodziny: dziwnie się przyjeło, że jak   żonaty to od razu bogaty. Powinien mieć: kuchnię, sypialnię, stołowy, a   wszystkie meble na wysoki połysk itd.  Byli i tacy, zgoda. Ktoś ożenił się z wdową, córką hadziaja -   trafiały się zresztą różne sytuacje. Ale akurat ja... koń by się uśmiał.   Z drugiej jednak strony spać na siennikach na podłodze i wsłuchiwać się w   echo idące od nagich ścian? Oficerowi nie bardzo przystoi. Pojechałem do   Wrocławia naradzić się z Wandeczką. Wandeczka coraz bardziej   błogosławiona. Zgodnie zresztą z zaleceniem medyka.  Postanowiliśmy, że z Wrocławia zabierzemy tylko nasz   reprezentacyjny tapczan, na wysoki połysk, a pozostałe meble, powojenne   starocie oddamy jej rodzicom. Ona zostanie do rozwiązania na garnuszku   mamy, a ja przez ten czas postaram się umeblować mieszkanie. Tak żeby po   przyjeździe mogła normalnie mieszkać i prowadzić dom. Pocieszaliśmy się,   że wszystko będzie dobrze, damy sobie radę i umeblowanie to tylko kwestia   czasu. Nie przejmowałem się.  Natomiast martwiło to, że bóle nie przechodziły, gorzej, jakby się   znowu nasiliły. Ale Wanda do lekarza nie chce. Zaciska zęby, łzy lecą z   oczu, a do lekarza za nic na świecie.   Proszę, namawiam, już nie grożę, bo w takim stanie, a ona nie i nie.   Będzie dzidziuś, będę zdrowa. Zobaczysz. Ciągle swoje. A uparta, jak to   się mówi, od urodzenia. Gdy się ma siedemnaście lat, trudno o własny osąd   rzeczy i świata. Łatwo się przyjmuje opinie innych, nie zawsze   wypływające z serca.  Zaskakiwany nieraz jestem ich echem w postępowaniu Wandeczki. Mąż,   małżeństwo, traktowane jest w relacjach baba, chłop. To znaczy chłop   tylko chciał by pieprzyć i żeby baba mu usługiwała. Więc baba powinna się   przed nim bronić, kombinować jakby go oszukać itd.   A tym łatwiej to przychodzi gdy w perspektywie nie rozkosz lecz ból. To   wszystko nie wpływa na uspokojenie moich rozedrganych nerwów. Wracam do   Krzesin rozkołatany, zagubiony i po prostu nieszczęśliwy.   Zaraz jednak nadzieja. Po dziecku wszystko zło minie. Należy więc   się postarać i jak najszybciej wszystko urządzić, byśmy nareszcie mogli   być razem, prawdziwą rodziną. Postanowiłem więc, że będę bardzo   skrupulatnie żył, oszczędzając każdą złotówkę, by mogły zrealizować się   nasze plany.
      Inni nie mają takich problemów. To są ci, co już ich poprzednio   wymieniłem. Niektórzy meblują się od podstaw. Antoś Łącki też. Zaprasza   na zakupy do Swarzędza.
- Antoś - mówię - czy wiesz jak tam drogo? Sami prywaciarze.  - Non problems - wydyma policzki. - Jak teściu chce mieć takiego zięcia,   wypręża się by uwydatnić męską pierś, to niech nie żałuje grosza. Prawda   panna?   Wiotkie dziewczę, ale wiejską wiotkością, dla której zadać widłami snopek   na wóz to sprawa naturalna, uśmiecha się błękitnymi oczami i miłośnie   chyli główkę uwieńczoną grubymi "lnianymi" warkoczami. Brakuje tylko   malw. Dziewczyna jak z obrazu. Antoś widząc mój podziw, każe obrócić się   jej w koło, niech mu zazdroszczą, niech wiedzą co jest wart.  Zarumieniła się, zmieszana, przez chwilę się zawahała, ale   posłusznie wyręciła zgrabnego pirueta.  - No, powiedz panna czy nie wart jestem tego, co dał nam twój tata?
- Antoś, Antoś, nie wygłupiaj się - prosiła niby skonfundowana, ale oczy   patrzyły tkliwie. Tajemnica miłości?   Antoś słynny był ze skali erotycznych zainteresowań. Jego bujny   temperament nie wybierał. Czy była to kelnerka, sprzątaczka,   nauczycielka, nie przepuszczał żadnej. Wszystko co chodziło w spódnicy   było przez niego z miejsca atakowane. Kiedy trafił na wyjątkowo   "wytrzymałą" podpierał się Wojtkowiakową (lekarz pułkowy) johymbiną, ale   nie pasował.  O jego erotycznych przygodach, chichocząc z podniecenia   seksualnego, nieraz opowiadały sobie panie oficerowe. Stał się,   przynajmniej w plotce, takim krzesińskim Casanovą i na pewno niejedna z   tych opowieści doszła uszu jego panny - usłużnych koleżanek wszak nie   brakuje - jednak jej oczy wypełnione były niezmąconą miłością.  Nie rozumiałem tego. W moim świecie, wówczas, najważniejsze były:   godność, ambicja, honor. Naturalnie mój honor, moja ambicja etc., a   miłość wynikała z nich. Być może dlatego "ich prawda" była dla mnie   zakryta. Nie mogłem jej pojąć.  Razem z nami jedzie kilku chętnych podchorążych. Ci z "zażyganą"   przeszłościa. Nie wiele młodsi od nas, a niektórzy nawet równi wiekiem.   Bardziej koledzy niż podwładni. Ogórek,Mroczek i Jachymowicz.
(Ogórek i   Jachymowicz od lat nie żyją na pewno, o Mroczku brak wiadomości.   Jachymowicza spotkałem w 1973 na Skwierzyńskiej we Wrocławiu. Okazało   się, że mieszka w tym samym bloku. Pułkownik, latający na naddźwiękowych.   Wrócił akurat z WIMLU z Warszawy, z badań. Za dwa dni dowiedziałem się,   że umarł na zawał. Czynny pilot, latający na naddźwiękowych myśliwcach,   dwa dni po badaniu SPECJALISTYCZNYM.)
Ładujemy się wszyscy na skrzynię ZIS - 5 (szczytowe osiągnięcie   sowieckiej techniki: model forda z lat dwudziestych) i nie zważając na   mroźne powietrze mkniemy z szybkością około 25 km/godz.  Antoś pogania kierowcę, landara charczy, trzeszczy, cały samochód drży z   wysiłku, ale prędkość nie wzrasta.  Gdy dojeżdżamy do Swarzędza, skostniali, ledwo złazimy ze skrzyni.   Chłopaki biegają wokół samochodu, zabijają ręce i patrzą znacząco na   Antosia. Ale Antoś trzyma się sztywno. Obiecałem bibę, ale po zakupie.   Wpierw moja czcigodna małżonka musi swoją szlachetną pupą ochrzcić kanapę   i fotele, a potem będziemy chrzcili czym innym.
- Obywatel porucznik przecież nie będzie chrzcił kanapy przy wszystkich -   ktoś rzuca domyślnie. - A w ogóle, zanim dojdzie do uroczystości   wyginiemy jak armia napoleońska.   Antoś się zastanowił. Chwilę pomyślał, poczem wyciągnął gruby   pugilares, trzepnął palcami po nim i rozkazał kierowcy: Jedź pod knajpę.   Rozpoczęło się rozgrzewanie.   W miarę upływu czasu mierzonego kolejnymi toastami robiło się coraz   weselej, cieplej, a zakupy, kłopotliwe zajecie, coraz bardziej   przesłaniane były mgiełką rozkosznego oparu. Nastrój zepsuł kierowca,   którego mróz przymusił do odwagi. Zameldował się regulaminowo.  - Niech no tylko obywatel porucznik powie gdzie i co, to on kupi i   przywiezie pod knajpę.
- No, tak nie może być - obruszył się Antoś - żeby rekrucka ciamajda   oficerowi meble wybierała. Idziemy panowie, przerwał słodkie   biesiadowanie. Z lekkim ociąganiem ale w końcu gwarnie i z impetem   ruszyliśmy kupować meble. Z pierwszego napotkanego warsztatu, a w   Swarzędzu co dom, to stolarz, praktycznie już nie wyszliśmy. Antoś   pragnął zajrzeć jeszcze do innych, ale chór spragnionych gardeł przekonał   go, że wszędzie jednakowo i szkoda czasu...  Z wyborem i targowaniem było podobnie. Co Antoś spojrzy na mebel,   już ktoś chętny targuje, drugi decyduje, a stolarz skwapliwie zapisuje do   rachunku. Takim sposobem w mig uwinęliśmy się z zakupami. Antoś jeszcze   nie zdążył wyciągnąć z grubaśnego pugilaresa pieniędzy, a już pomocnicy   stolarza meble zapakowali w skrzynie i chyżo na ciężarówkę, a my na   meble, już gotowi do dalszego ciągu.  Ruszyliśmy, z lubością chłodząc gorące głowy mroźnym powietrzem. Zmrok i   padający śnieg.W żółtych, ulicznych latarniach obraz miękki i przytulny,   swojski. Mroczek wyczarował zza pazuchy butelkę wódki i puścił w obieg.   Taki wieczór jak kulig w leśnej ciszy. Zamiast zakąski płatki śniegu i   miękkie kanapy. To było dobicie.  Zakręciła w głowach alkoholowa energia. Co by tu, komu by tu... Na   skrzyni sami swoi, ale gdy się położy na wznak, to od razu wiadomo kto   przeciw. Lampy ulicy. Żółte obłoki w padającym śniegu, wolno płyną do   tyły bezczelnie zaglądając w oczy. Nie będą świecić w oczy. Mieszczańskie   wymysły. I za pistolet.I huk szkarłatny. Reszta za nim. Nie trafiłeś, ja   ci pokażę jak się wali. Łup, łup, więcej blasku, więcej huku, to upaja   jak wódka. Trzaskamy bez opamiętania ale lampom to nie szkodzi. Spokojnie   jak gwiazdy, nienaruszone, powoli przepływają nad nami, obojętne na nasze   strzelania. Jak przeznaczenie.   Pod mieszkanie Antosia zajeżdżamy z pustymi magazynkami i równie   pustymi głowami, wywianymi przez wiatr i alkohol. Gorzała straciła już   energetyczny czar i pozostał tylko pod czaszką ohydny czad. Żona Antosia   z olimpijskim spokojem obserwuje gdy nieskoordynowanymi ruchami   wyładowywujemy zakupy. Ale gdy zakończyliśmy nasz haotyczny rozładunek i   wszystkie paki już na śniegu przed domem, a Antoś dumnie wypiąwszy pierś   zawołał:
- No widzisz panna, jakie cuda przywiozłem - pokiwała tylko głową i   miłośnie spojrzawszy na Antosie powiedziała spokojnie:  - Piękne, tylko po co nam Antoś cztery dwuosobowe tapczany.   Antosiowe zakupy dodały mi bodźca do działania. Bardzo chciałbym   sprawić radość Wandzie, przyjeżdża, a w mieszkaniu piękne meble.   Niespodzianka jak na filmie. Łzy szczęścia w oczach, a człowiek   bohaterem.  Ale jak to zrobić gdy, no właśnie gdy: cała moja pensja około tysiąca   złotych, a zwyczajne buty 400- 500 zł, płaszczyk damski 1.200 zł,   pantofle damskie 800 zł, nie mówiąc już o garniturze ponad 2.000 zł. Ale   ostatecznie ożeniłem się i do moich obowiązków należy dbanie o rodzinę.   Nie musze mieć cywilnego ubrania, mogę chodzić w mundurze, ale Wanda? Nie   ma munduru. Ma płaszcz jesienno wiosenny i bardzo wdzięcznie w nim   wygląda, ale co będzie zimą. Będziemu się martwić zimą, teraz   najważniejsze meble. Tak bardzo chciałbym ją czymś ucieszyć...  W końcu wpadam na pomysł. Pożyczam od Stasia Halerza 600 zł na   pierwszą ratę i kupuję: dwa łożka, szafę sypialną i dwie nocne szafeczki.   Całość kosztuje 2500 zł, w ratach miesięcznych po 250 zł.  250 zł to spory uszczerbek miesięcznego budżetu ale mam nadzieję, że   rozpocznę niedługo loty w chmurach, to jakiś grosz dodatkowy wpadnie.
do 09pet.