odc.09
    Przyjeżdża Wandeczka. Niczego się nie spodziewa. Z Wrocławia   przetransportowaliśmy tylko tapczan dwuosobnowy na wysoki połysk i szafki   kuchenne. Wchodzi, a tu proszę: w jednym pokoju sypialnia, w drugim   tapczan, jakiś stół i w ogóle: mieszkanie umeblowane. Przytulanie,   szeptanie i łzy w oczach. Radość, szczęście, chociaż przez chwilę. Ale   warto było włożyć trochę wysiłku, by teraz cieczyć się jej radością. Bo   nie ma większej radości niż sprawienie jej ukochanej osobie. Stopniowo   sobie to uświadamiam.  Wanda już sobie planuje, jakie bedzie urządzać przyjęcia: kawy,   brydże, recytacje... zapomniała o wszystkim i ja też. Boję się zapytać,   żeby nie zapeszyć. Wolę wierzyć, że koniec z cierpieniami.  W tej radości nie przeszkadza nawet dziwny zapach jaki wydzielają   nowe materace. Znawcy mowią, że to trawa morska tak pachnie. Pocieszamy   się, że gdy przyjedzie na stale to już wywietrzeją. Na razie śpimy na   tapczanie. Dwuosobowym na. ..itd.  Jednak po chwilach euforii, po zapomnieniu, powracają bóle. Nie   skarży się ale widzę jej walkę z sobą, żeby nie okazywać, żeby być   wesołą, pogodną jak dawniej, serce mi się ściska. Życie staje się smutne   i reszta traci sens.  Nic nie mogę pomóc. Bezradność. Najgorsze chyba słowo w naszym   słowniku. Dla uspokojenia sumienia pocieszam się, że to tylko do porodu   potem bedzie dobrze, wszystko przejdzie. Staram się wierzyć lekarzowi,   ale wiara coraz wątlejsza.  Wytwarzam w sobie obraz naszej przyszłości. Wanda zdrowa, dziecko,   żyjemy zadowoleni, szczęśliwi. Bardzo tego pragnę. Mam swoistą teorię o   sile pola magnetycznego - myśli które tworzą przyszłość. Tylko mieć tą   siłę, większą od sił innych. Myślę i mam nadzieję.  Po kilku dniach Wanda wyjeżdża do Wrocławia. W swoim starym,   panieńskim pokoju łatwiej znosić cierpienie. Aby do urodzenia...     Otrzymaliśmy pięć samolotów LIM - 2, polskiej, mieleckiej   produkcji. Budowane na licencji Mig 15 bis, ale w porównaniu z   pierwowzorem są jak z innej epoki. Z przyszłości. Różnią się wykonaniem,   zarówno płatowca, wyposażeniem, jak i zapachem . W kabinie nie śmierdzi   dziegciem i psującymi się rybami ale pachnie świeżością jak młoda   dziewczyna.   Wygładzony jak lustro płatowiec, skrzydła ustawione idealnie w   symetrii sprawiają, że i powyżej 1000 km/godz. leci jak w maśle. Żadnych   ciągań, skoków, zbaczań z kursu, mknie prosto jak strzała, spokojnie,   równo. A przy tym jest czuły na każde drgnienie sterów, na każdą myśl   pilota.  Najważniejsze jednak to wyposażenie, umożliwiające loty w chmurach,   zarówno w dzień jak i w nocy. Nareszcie można będzie zdobyć warunki na II   klasę, podreperować budżet domowy. A więc po kolei:  - Sztuczny horyzont AG-1 (w miejsce AGH-47) pokazuje położenie samolotu w   każdej sytuacji. Można według jego wskazań nie tylko latać w chmurach w   dzień i nocy ale również wykonywać akrobacje: pętle, immelmany, zwroty   bojowe itp. bez widoczności horyzontu naturalnego.  - Radiokompas ARK-5 (w miejsce przedpotopowego RPK- 10) automatycznie   wskazuje kąt kursowy na radiostacje prowadzącą. W każdej chwili pilot zna   kurs na radiostację prowadzącą, i moment jej przelotu.  Ale prawdziwym "skokiem w przyszłość" jest radiostacja UKF z   automatycznie strojonymi czterema kanałami. Nie trzeba teraz łapać w   powietrzu ciągle umykające fale, by w końcu i tak źle albo wcale usłyszeć   radiostację. Teraz wystarczy tylko wcisnąć odpowiedni guzik by   automatycznie uzyskać łączność, lub namiar radiopelengatora UKF. To radio   poprawia też bezpieczeństwo. W razie zagrożenia wystarczy tylko wcisnąć   odpowiedni kanał by znaleść się na fali "ratunkowej".  Jeden z tych samolotow, cudownych wówczas samolotów, o numerze   burtowym 517, został mi przydzielony. Obsługuje go młody technik, chorąży   Hanuszkiewicz. (Zachowało się zdjęcie z wspólnego przeglądu.)  Po trzydziestu ośmiu latach, kto by wówczas pomyślał, że przeżyję   jeszcze taki szmat czasu, gdy na ulicy we Wrocławiu naprawiałem samochód,   podszedł jakiś pułkownik. Gdy powiedział nazwisko, poznałem,   Hanuszkiewicz. Obu nam serca zamigotały wzruszeniem. Spotkanie po tylu   latach, technika samolotu z jego pilotem.  Z radością poszliśmy na małą wódkę. Ale po kilku minutach okazało   się, że 38 lat osobnego życia  to ogromna przestrzeń, której nie sposób   przebyć, nawet przy ćwiartce. Ze zdziwieniem przekonaliśmy się jak mało w   nas zostało z tamtych lat. Nawet wspólnie przeżyte zdarzenia okazały się   dla każdego innymi wspomnieniami. Siedzieliśmy naprzeciw siebie na próżno   doszukując w sobie tamtych młodych oficerów. Nie było ich, pozostały   tylko nazwiska. Pomilczeliśmy, ponudziliśmy się i pożegnaliśmy się zdaje   się z obopólną ulgą.  Istniejemy bowiem tylko w teraźniejszości. A przeszłość uczestniczy   w niej jedynie wspomnieniami, jak fotografie, ale jeśli się nie ma   "wspólnych fotografii"?  To nie ma o czym rozmawiać.    Szczęśliwie bez wypadku zakończyliśmy szkolenie pierwszego kursu.   "Podchorążacy" pojechali na promocję, a do nas zjechali już następni. Tym   razem zgodnie z planem - oficerowie. Rozpoczęli przeszkolenie   teoretyczne, zanim zakończą, wrócą niektórzy z naszych uczniów i będą   instruktorami. Ulżą w kołowrocie podstawowego szkolenia i będziemy mogli   zająć się lotami w chmurach.  Wrócą tylko niektórzy, ci co wyrazili zgodę, inni pojadą do   jednostek. Z tamtych nie spotkam już żadnego. O jednym z nich dowiem się   w kilka lat potem z Dziennika Polskiego wydawanego w Londynie, że uciekł   na Zachód. Zupełnie przypadkowo, nudząc się u pewnej marynarzowej,   przeglądałem czasopisma przywiezione przez męża i trafiłem na znajome   nazwisko. Był to Gościniak, szkolony u Maligi, w drugiej eskadrze.   Pilot niemłody, późno został przyjęty do szkoły. Mój rocznik. Nie   wyróżniał się lotniczymi talentami. Przeciętny, jego zdolności lotnicze   określał Antoś ruskim powiedzeniem "w jego rukach i mig stajetsia iłom".   (Ił to był śmigłowy samolot szturmowy, charateryzujący się wybitną   "nieruchawością lotną", taka latająca szafa, niektórzy podkreślając   przewagi wojenne, nazywali go latającym czołgiem.)   Reportaż zatytułowany był: Lot na wyspę Bornholm. Można było się z   niego dowiedzieć jak to Gościniak, bohatersko walczył w powietrzu z   eskadrami komunistycznych myśliwców. Eskadra z lewej, a on w prawo. Druga   z dołu to on w górę.... Nie ścigały go żadne pojedyńcze samoloty, tylko   co najmniej eskadry.   Gwoli sprawiedliwości trzeba wziąć poprawkę na fantazję   dziennikarzy. Co mówił, a co napisali, to mogły być zupełnie dwie różne   opowieści. Jakby jednak nie było, była to gra o życie. Przegrana równała   się śmierci. I każdy po takim przeżyciu ma prawo do radosnego oszołomu.   Upojenia szczęściem, a nawet do nabajdurzenia.    Korzystamy ze swobody i latami dla "siebie". Loty, następnego dnia   krótkie przygotowanie i znowu loty. Dzień po dniu, na okrągło. Latamy w   chmurach przy pogodzie, przy której nikt w kraju nie lata, może tylko   LOT, ale on ma najnowocześniejsze urządzenia.   I nie z nakazu lecz dla satysfakcji. Kiedy ląduje się przy widoczności    1000 metrów i podstawie chmur 50m, podczas gdy według urządzeń   lotniskowych minimum wynosi 3000 x 300, to człowieka przenika duma, że   się sprawdził, że potrafi.  Bo do czego nie popchnie fantazja, chęć dokonania czegoś, czego   jeszcze nikt... a szczególnie gdy się ma dwadzieścia kilka lat.
Tydzień szybko schodzi, ale najgorzej kiedy nie ma lotów w sobotę i   niedziele. Nie mam pieniędzy na oblatywanie lokali w poszukiwaniu   zapomnienia. Alina nie podoba mi się na tyle... zresztą dziewczyna może   chce się wydać, co będę głowę zawracał. W ogóle brak mi wewnętrznego   przekonania do... Najchętniej bym w domu... Smutno mi.  Z niewesołą miną zjadam sobotni obiad w kasynie. A mina musi być   jeszcze bardziej ponura niż moja dusza, bo zwraca uwagę młodziutkiej   kelnerki Lusi. Trochę zaskoczony tym zainteresowaniem, w kasynie pełno   młodych oficerów, drugi turnus wyposzczony podchorążackim celibatem się   rządzi, a ona wokół mnie. Z początku nie traktuję tego poważnie, ale co   tu mówić, jej krzątanie przy mnie zaczyna pochlebiać. Co prawda   doświadczenie mówi, że smutek na twarzy mężczyzny budzi w kobietach   uczucia raczej macierzyńskie niż erotyczne, ale kto wie. Miłość własna   wszystko dopuszcza. Sytuacja nabiera rumieńców gdy robi pierwszy krok.  - Wiosna za oknem, a pan taki smutny - zagaduje w sposób dość prymitywny.   Brak doświadczenia - myślę - plus dla niej. Ale czy to nie wstęp do   żartu. Staram się zachować spokój. Twarz kamienna, powściągliwość w   oczach. Nieledwie chłód. Najgorzej to popuścić wodze wyobrażni, uwierzyć,   a potem po prostu się ośmieszyć. Obok chłopcy sikają z pożądania:   kawalerowie, pensje w kieszeniach: pożerają ją wzrokiem i nie tylko. Ręce   im same jakoś tak niechcący muskają fartuszek na tyłku, ale ona obojętna.  Wyprostowana, posuwistym krokiem jak dama w Wersalu, przemieszcza   się z półmiskami i tylko gdy zbliża się do mojego stolika odprężenie.   Giętkość kibici i uśmiech.
- Zupa humoru nie poprawiła? Nie smakowała? - żenująco nieporadnie   zagaduje z miękkim spojrzeniem w niebieskich oczach. Nie znoszę takiej   bezosobowej formy. Ale z dekoltu kelnerskiego fartuszka wygląda jabłuszko   piersi. A niech tam mówi co chce. Ciało, ciało się liczy.   Trzymam się jednak na wodzy. Nie mogę uwierzyć że ma chęć. Bo tak   naprawdę to kobiety wybierają. Mężczyzna zdany jest na jej łaskę. A gdy   kobieta nie chce, to tylko może siłą lub pieniędzmi. A odwrotnie?...   Samczyki chętne (jak w przyrodzie) i tylko impotent odmawia.  Ciągle się jednak boję, że wyśmieje. Stary, dwudziestosześcioletni prykol   chciałby dwudziestolatki. Co innego żenić się...  Zmysły jednak działają. Kiedy podaje deser ryzyk fizyk, stawiam na   jedną kartę. Wóz albo przewóz. Obiad się kończy, więcej okazji nie   będzie. Trudno.
- U biedaków o siódmej, dobrze? - konspiracyjnie szepczę.   Ledwo dostrzegalny ruch głową na zgodę i głośny uśmiech:
- Stare przysłowie ciągle aktualne, nic tak nie poprawia humoru   mężczyźnie jak dobry obiad.   Nie wie naiwna, że humor poprawia mi jędrne ciałko, które widzę pod   kelnerskim fartuszkiem.   "U biedaków" starzy bywalcy, jak muchy gdy niespodzianie wejdzie   się w ich siedlisko, kręcą się wokół naszego stolika, huczą mniej lub   bardziej wybrednymi komplementami, ale ten szum, te zaloty, dopiero   uświadamiają mi klasę Lusi. Teraz imponuje mi w niej wszystko. Poczułem w   sobie atawistyczny instynkt zdobywcy. Jednoczesnie miło, że Lusia jest u   biedaków "nowością". Nie jedną ze stałych bywalczyń, które z kochanków   mogłyby wystawić batalion.  Tańczy wspaniale. Okazaje się, że ten królewski chód, a teraz   taniec lekki jak poranna mgiełka, to skutek chodzenia do szkoły   baletowej. Zaskoczenie, ale jakie miłe. Podobne do tych, jakich doznaje   bohater opowieści w której poznaje pomywaczkę, o ona okazuje się   milionerką.  Przez cienką sukienkę wyczuwam sztywne piersi i łagodny wzgórek pod   wklęsłym brzuszkiem. Ale kiedy starałem się swoim ciałem znacząco dotknąć   tego wzgórka, Lusia sztywniała. Odsuwa się. Wyrażnie taniec jej nie   podnieca. Również kolejne kieliszki currasao nie poprawiają nastroju.   Uśmiechała się, owszem. Nie unika demonstracyjnie dotyku mojej ręki, ale   postawiła między nami jakąś ścianę. Niewidoczną, paraliżującą wszelkie   moje erotyczne zabiegi. W miarę upływu czasu rozczarowanie odbiera mi   inwencje i pewność siebie do tego stopnia, że kiedy odprowadzam, jeszcze   wczesnym wieczorem, przed dziesiątą, pod bramę a ta całuję w policzek,   dziękując za miły wieczór, stoję jak słup i zwyczajnie mówię dobranoc.   Nawet nie spróbowałem wprosić się się na herbatę, psiakrew.   Potem stałem jak ćwok chyba z pięć minut zanim oprzytomniałem i   uświadomiłem sobie, że to już po wszystkim. Brama się nie odemknie. Ależ   głupek. Czemu nie wszedłem do niej do domu. Czekałem aż dziewczyna sama   zaciągnie do łóżka? A może ona właśnie tego oczekiwała. Teraz byś amancie   leżał w łóżeczku pośród dorodnych jabłuszek, a nie tłukł się śmierdzącym   autobusem do Głuszyny.   W domu pożądanie jeszcze się nasiliło. Podsycone alkoholem męczyło   do rana. Potem opieprzyłem się solidnie. Trochę szacunku dla siebie.   Trochę godności. Masz żonę, stanowisko i będziesz miał dziecko. Jesteś   dobrym pilotem, nawet bardzo dobrym i masz być pisarzem, a robisz   tragedię, że jakaś kelnerka tyłka ci nie dała. Wstyd. Psiakrew. Po porstu   wstyd. I wstydziłem się bardzo.   I kiedy tak zawstydzony leżałem w niedzielne przedpołudnie na   tapczanie, pomyślałem sobie, że właściwie nikt u nas w lotnictwie nie   robił ósemki w pionie. Podobno na zachodzie ta figura wchodzi do stałego   zestawu samolotowej akrobacji. Postanowiłem spróbować. Pokażę coś nowego.   Nie, Lusia z tym nie ma nic wspólnego. Jeszcze czego, żeby dla takiej   siksy.... do tego kelnerki.   Obliczyłem, że jest szansa by ją wykonać ale muszę mieć szybkość na   wejściu nie mniejszą niż tysiąc. Tysiąc na wysokości 50 metrów.   Spodziewałem się otrzymać na taką wysokość zezwolenie. Niżej nie miałem   co marzyć. Potem do góry... Moja ósemka w pionie, którą chciałem wykonać   to nie figura z podręcznikow pilotażu na migu nazywana ósemką, to   akrobacja bardziej zbliżona do podwójnego immelmana.   Zaplanowałem wykonanie na najbliższe loty. Te kilka dni do dnia   lotów żyłem już tylką "swoim pomysłem". Wobec Lusi spotykanej z   konieczności w kasynie, byłem lodowato obojętny. Puściła w trąbę, a może   nawet teraz się za plecami śmieje.  Pieniądze wydane u biedaków też mogłem spożytkować inaczej,   bardziej efektywnie. Chociaż w cichości ducha przyznawałem, że troche   niesprawiedliwie ją sądziłem. Ostatecznie dziewczyna nie powiedziała, że   pójdzie do łóżka za kilka kieliszków curasao. Co bym wtedy pomyślał. W   rezultacie powinienem się cieszyć nie gniewać. Ale to takie akademickie   rozważania.  W głębi ducha na pewno wiedziała, że zgoda na kawę to w gruncie   rzeczy zgoda na łóżko... W każdym razie przestała dla mnie istnieć.   Dostosowała się do mnie. Po kilku próbnych uśmieszkach, zmrożonych moją   lodowatą maską, przestała zwracać na mnie uwagę. No i dobrze.  Traf chciał, że akurat tego dnia kiedy startowałem na swój pokaz   przywiozła na lotnisko drugie śniadanie. Nie obchodziło to mnie ale było   przyjemnie. Niech gówniara zobaczy z kim spędziła wieczór. Co straciła. O   tym, że to zaproszenie ona sprowokowała, dawno zapomniałem.   Startuję. Kątem oka koło budy widzę jej biały fartuszek. Czekaj   babo pokażę ci, zaciskam zęby. Brzuch ściśnięty ręcznikiem, żeby nie   stracić wzroku przy przeciążeniach, kombinezonów przeciwprzeciążeniowych   nikt z nas jeszcze nie widział, pasy zasztoperowane i wstyd się przyznać   z obrazem Lusi odrywam się od ziemi. Ale, Lusia, kawa, w ogóle ziemia,   trwa tylko chwilkę.  Rosną mi skrzydła i staję się ptakiem, stalowym ptakiem. Zapominam   o ziemskich historiach. Wzbijam się świecą w błękitny przestwór, w mój   żywioł. Odlatuję pod Kórnik. Nad nim robię zwrot o 180 stopni, prosto na   pas startowy i pełen gaz. Schodzę w dół na te przysłowiowe 50 metrów. Nie   lubię takich wysokości, nie dają odpowiedniego efektu widzom na ziemi. Za   wysoko. Nie widzą szybkości, nie głuchną od grzmotu silnka, ot przeleciał   samolot. Ale trudno taki wymóg.  Szybkość rośnie: 600, 800, 900, 1000; coraz szybciej migają drzewa,   kominy, domy. Pęd rośnie. Podnieca. Krew coraz szybciej krąży. Coraz   mniej mnie coraz wiecej stalowego ptaka. Żelaznej maszyny. Czuję na   skrzydłach twardnienie powietrza. Płatowiec zaczyna burlić jakby turlał   się po rozsypanych kartoflach. Strzałka powyżej 1000. Wpadam nad pas z   grzmotem wulkanu. Kierownik lotów wrzeszczy: wyżej, wyżej, ale mnie już   nie ma. Jest tylko stalowy ptak który zwija się z jękięm dźwigarów w   ekstatycznym wzlocie, skraplając powietrze w cienkie strużki pary   potwornym przeciążeniem. Ręcznik ściska brzuch, w oczach jednak płatki.   Nie mogę popuścic bo nie wystarczy szybkości do drugiej, górnej pętli.   (Za mała moc silnika. Po latach, nowe generacje samolotów z łatwością   będą wykonywały takie ewolucje, dosłownie "wisząc na silniku".)   Osiągam 1300 metrów z szybkością niecałe 700km/godz. W porządku   uspokajam siebie, teraz tylko precyzja. Kiedy widzę horyzont odwracam   samolot i od razu ciągnę do drugiej pętli. Stery miękną, szybkość spada,   a do górnego punktu jeszcze daleko. Zawieszony na malejącej szybkości,   mam chwilę zwątpienia. Może jeszcze czas odwrócić, przerwać. Tym   bardziej, że temperatura gazów rośnie, silnik zaczyna dudnić, ale   reflektuję się. Nie ma odwrotu. Wystarczy bym na moment zwolnił stery, a   utracę tę resztkę szybkości z jaką może przepcham się przez górny punkt.   Jakże wolno obraca się ten samolot. Jak długo to trwa. Czyżby miał zamiar   ślignąć się na rurę, albo zwinąć się w odwrócony korkociąg. Znowu chwila   niepewności. Ale to tylko chwilka. Bo już zaczynam widzieć horyzont.   Ziemię. Samolot z ulgą pochyla łeb i zaczyna rwać niepokojąco szybko w   dół. Teraz dylemat z wysokością. Nie mogę znowu popuścić, zmniejszyć   przeciążenie, bo zabraknie wysokości do drugiej pętli w dół zamykającej   ósemkę. Wyprowadzam na wysokości 1300 m i ciarki przechodzą przez grzbiet   gdy robię przewrót. Pode mną tylko 1300m, a lecę teraz głową w dół i   ciężką maszyną muszę wykonać cyrkulację o 180 stopni w pionie, by znaleść   się nad pasem doładnie w tym miejscu i na tej wysokości, na której   rozpocząłem. Według moich wyliczeń powinno jeszcze być dwieście metrów   zapasu, ale cóż to za wyliczenia, nie uwzględniające gęstości powietrza,   specyfiki samolotu, wreszcie niedokładności samych wzorów. Co dokładne na   tablicy, nie musi być dokładnym w praktyce. Ciągnę z wyczuciem, by nie   zerwać się w korkociąg, ale i z drugiej strony nie rozpędzić za bardzo,   nie stracić wysokości. Ziemia rośnie błyskawicznie. Nikt mi nie powie, że   gdzy się pikuje w ziemię pod kątem 90 stopni czteroipółtonową maszyną, to   nie robi to na nim wrażenia.   Ziemia rośnie, rozszerza się gwałtownie jakby przybliżana ogniskową   ogromnego teleskopu. Dokładnie już rozróżniam spojenia betonowych płyt   pasa startowego, zielone trawy porastające szpary.   Kierownik lotów drze się jak opętany: Ciągnij, ciągnij. Takie   podpowiadanie dla spokoju sumienia. Przecież nie mam innej alternatywy.   Teraz kiedy samolot nurkuje z taką szybkością, kiedy ziemia tak blisko,   nie ma czasu na żadne kalkulacje. Ciągnę, ale muszę bardzo uważać żeby   nie za mocno. Żeby nie przepadł. Brzuchem o ziemię, to ze Zbysia tylko   krótki błysk, sekundowy fajerwek. Trochę podniecony, szczególnie   wrzaskiem kierownika lotów, umarłego może przestraszyć, z żelazną   konsekwencją trzymam stery ze swoim wyczuciem. Najgorsze to wyjscie z   tych 90 stopni. Niechętnie, powoli, ale wychodzi. Łeb przesuwa się jak   karuzela po pasie. Kątem oka oceniam wysokość. Powinno wystarczyć,   uspokajam się. Popuszcam mu, żeby niżej, żeby był ten efekt. Ten z budy   znowu w krzyk, ale ja jestem spokojny. Nie słucham go. Upewniam się, że   jestem ptakiem, a ptak umie latać. To pewne. Znowu na dwudziestu metrach,   tylko na mniejszej szybkości defiluję nad pasem. Ciasna rundka i   lądowanie. (Czterdzieści lat potem będę oglądał pokazy samolotów świata   lądujące na tym samym pasie startowym. Ale dla nich zrobienie ósemki w   pionie to dziecinna zabawa i to dla maszyn ważących po osiem ton. Tylko   że silniki prawie pionowego startu. Moc niewyobrażalna. Ale to już inna   historia. Młodszych, może astronautów. Zawsze jednak u podstaw działania   musi być odwaga i chęć ryzyka, doznania nieznanego.)   Kiedy wysiadłem z kabiny odetchnąłem głęboko. Jednak trochę   zmęczyło. Dowódca pogratulował i dołożył dwa dni (aresztu domowego - nie   wpisano jednak do akt), za samowolne obniżenie wysokości. Ja natomiast   rozejrzałem się za białym fartuszkiem. Czy widziała? Ale Lusia już   odjechała.   Za to przy nalewaniu zupy w kasynie, usłyszałem wyznanie miłosne:
- Ty jesteś wariat. Niedługo się zabijesz, ale co mi do tego.  Pokiwala głową i odeszła.   Też mam się z kim zadawać. Z jakąś głupią gesią. Psiakrew, to przez   chroniczny brak kobiety wariuję. Zadzwoniłem do Aliny. Umówiłem się na   jutro, a tymczasem list od Zenki. Zenka też teoretyczna. Nie znosiłem   teoretycznych sympatii. Pochłaniały dużo czasu, a ulgi żadnej. Ale Zenka?   Wysłalem jej kiedyś kartkę z adresem, a ta teraz zaczyna się rozpisywać o   pracy, o jakich kursach języków obcych itp. duperele. Widać narzeczony   puścił w trąbę.  Co mnie to wszystko obchodzi. Czym się zajmuje. Nienawidzę tych   sił, które mną miotają jak jesienny wiatr liśćmi. Chciałbym, i to   marzenie od lat, siedzieć w domu, mieć żonę i być szczęśliwym. Składać,   ciułać, może jakiś motorek. Może na ryby... A mnie goni i goni... Ciągle   skrajności. Albo bardzo szczęśliwy (to rzadziej) albo bardzo   nieszczęśliwy.  Zenka. Zapach jej wilgotnej skóry i muchy. Natrętne muchy włażące   wszedzie, mogące obrzydzić świat. Może odwiedzić, jak będę w Warszawie.   Przyjemniej niż w hotelu. Cynizm, ale gdy nie powiem, a tylko pomyślę nie   będzie cynizmem? Zasypiam z zapachem Zenki, wtulony w balony Aliny, a   dusza wpatrzona w miękka niezgłębioną błękitność...Lusi. Psiakrew, idiota   na najlepszej drodze do zwariowania...   Łomot do drzwi, czyżby łapiduchy już po mnie? Noc głęboka, a tu   wrzask:  - Alarm, alarm obywatelu poruczniku. Żołnierz krzyknął i pobiegł dalej.   Alarm? Jaki alarm. Przyzwyczajony byłem do alarmów, we Wrocławiu, w pułku   bojowym, ale tu u nas? Po co. Z kim bedziemy walczyć, nawet taktyki   bojowej nie ćwiczymy. Dowódca dostał zajoba czy co?   Nie lubiłem alarmów. Wytrącały z normalnego trybu codziennych   czynności. Człowiek zaczadzony jeszcze snem, musiał biec na lotnisko w   pełnym lotniczym rynsztunku, do tego jeszcze z walizą z zapasową bielizną   i przyborami toaletowymi. Walizka i tak nie mieściła się w kabinie, miała   być transportowana samochodami i żeby się z nią spotkać podczas wojennego   przebazowania, szanse były znikome. Samolotem z lotniska na lotnisko   kilkanascie minut, a samochodem co najmniej dziesięć godzin. Regulamin z   drugiej wojny, kiedy ruchliwość lotnictwa nie była tak duża.   Zaspany, lekkim świtem dochodzę na miejsce zbiórki. Kursanci -   oficerowie karnie już w szeregu. To nie z zapału, tylko z mieszkania w   pobliskim baraku. Stawiam walizę i głośno mówię co o tym wszystkim myślę.   Jak ktoś jest wariatem i chce się bawić w wojsko, to niech sobie kupi   ołowianych żołnierzyków...  - A wy poruczniku zamknijcie gębę. Znowu warcholstwo szerzycie - z   ciemności tubalny głos. Rozpoznałem zastępcę dowódcy do spraw   politycznych.
- Alarm to alarm. W wojsku jesteście, a nie w straży pożarnej.   Cholera! Znowu się zapędziłem. Dostarczyłemn tematu do zajęć   politycznych. Kiepsko. Milczę. Senność przymyka powieki. Och, jak bym   chciał móc mieć to wszystko w dupie, ale nie mogę. Wojsko to nie straż   pożarna. Ma racje. Dowiadujemy się, że przed godziną wylądował Ił 12 z   dowódcą Wojsk Lotniczych na pokładzie. Stąd ten alarm. Psiakrew. Zupełnie   się wygłupiłem.   Dzień już, gdy po śniadaniu życzy sobie genrał dokonać przeglądu   pilotów. Stajemy więc na zbiórkę, tylko już bez maneli.  W skórzanych czarnych bluzach, nałożonych na zielone koszule i w   spodniach z marnego drelichu w kolorze wyblakłej, wypłowiałej zieleni,   wpuszczonych do butów z fornalskimi cholewami, wyglądamy bardziej na   skrzyżowanie wędrownej trupy cyrkowej z miłośnikami budek z piwem niż na   pilotów odrzutowych. Zdobywców przestworzy. Do tego jeszcze te czapki, z   zielonej gabardiny, okrągłe, o usztywnionych denkach i czarnych okutych   stalową blachą daszkach, na wzór paradnych radzieckich. Wywołują   szczególne wrażenie estetyczne, ale że wszyscy wyglądają jednakowo, to   nikt tego nie widzi. Powszechności się nie zauważa, dopiero różnica   zwraca uwagę.
do 10pet