-
Odc10
A teraz mama je odmieniła w normalne dzieci. Co prawda ślady państwowego
wychowania jeszcze pozostały: kiwanie się, moczenie w nocy
i trudna
wymowa, ale jak powiedział specjalista pediatra, jeśli będą
jak
dotychczas pod taką opieką, to w miarę rozwoju staną się
normalnymi
dziećmi.
Mama dyskretnie dopytywała
się o Milę. Poznała ją w Krzesinach w
dniu w którym przywieźliśmy dzieci z Domu Dziecka i szykowała
je do drogi
do siebie, a Mila niespodziewanie przyjechała ze Śląska.
Obawiałem się
wówczas awantury. Bo mama jakkolwiek uważała się za tolerancyjną,
kobiet
w moim towarzystwie raczej nie znosiła.
A tu przyjechała taka
jedna i będzie nocować. Jednak ku mojemu
zdumieniu Mila okazała się zupełnie inną niż ją dotychczas
znałem. Z
miejsca zajęła się malcami. Jej fachowa opieka i serce jakie
okazywała
dzieciom, przełamało z miejsca u mamy lody i zbliżyły je
do siebie. Tak
że nie tylko nie było awantury, ale wręcz zaistniała sympatia.
Na temat dzieci mogły
mówić nieskończenie i w takim miłym nastroju
mama nawet nie "zauważyła", że położyliśmy się z Milą na
jednym
tapczanie, jak mąż i żona... Teraz zatęskniłem za nią.
Była wtedy, zaledwie jeden dzień, ale jakże odmieniona. Bardziej
żoną,
matką niż beztroską kochanką... Bardzo mi się podobała, ale
kiedy mama
wyjechała z chłopcami, w odruchu samoobrony przypomniałem
Mili warunki
naszego stosunku. Bałem się o swoją wolność. Zachowałem się
grubiańsko i
po chamsku. Teraz, żałowałem.
Z Warszawy jechałem Luxtorpedą.
Jedyny w kraju pociąg - wagon
rozwijający szybkość 120 km/godz. Pozostał jeszcze sprzed
wojny. Jechało
mi się dobrze. Szybciej jadąc, czas szybciej płynie. Takie
przynajmniej
wrażenie. Trzy godziny w pociągu jadącym z szybkością 50
km na godzinę
będą "dłuższe" niż te same trzy godziny w jadącym z szybkością
120.
(Odwrotnie niż u Einsteina, ale nasz czas biologiczny jest
inny niż
gwiazd.)
Kołysany Luxtorpedą,
upajany mijanym w pędzie krajobrazem, poczułem
pożądanie. Takie zwyczajne, bezosobowe pożądanie, wywołane
jazdą
pociągiem? Myślami o Mili? Sam nie wiedziałem. Kiedy jej
nie było,
pragnąłem, a kiedy była, to po nocy, dwóch, traciłem ochotę.
Pomimo
wszystko bardzo teraz by się przydała, ale jest za daleko,
nierealna.
Inne też nierealne w ten świąteczny czas... Święta rodzinne
, z każda
miała swoją rodzinę.
Na Sylwestra zgodnie
z wcześniejszymi ustaleniami objąłem parę
dyżurną. Zgodziłem się też pełnić i przez Nowy Rok. Ostatecznie
i tak nie
miałbym co robić. Najwyżej mógłbym upić się samotnie w Białym
Domku, ale
i na to pieniędzy nie miałem.
Siedziałem więc na lotnisku
przez dwie doby i myślałem o... tych,
które kochały, kochają? I nawet nie czułem żalu, że tyle
darzy mnie
sympatią, ba, może nawet miłością, i teraz bawią się na balach,
a ja Nowy
Rok witam samotnie, bo czyż to nie moja wina?
Stale im mówiłem, że to tylko chwilka szczęścia i żeby żadna
na coś
trwalszego nie robiła sobie nadziei. Teraz więc samotnie
i smutno.
Logika logiką, ale jakby
było dobrze, gdyby zjawiła się Mila jak
zwykle z torbą wypchaną delikatesami i dobrą wódką. Ech Mila,
ognista
brunetka w czarnej koronkowej bieliźnie. Ciarki idą po plecach.
Zraziłem ją ostatnio, i stracona na zawsze. Ale wewnętrzny
człowieczek
rozbudził się nie na żarty. Podziałało widocznie wspomnienie
czarnych
koronek. Obraziłem? To cóż z tego. Ludzie nieraz się kłócą,
biją, a potem
przepraszają. Jak kocha to wybaczy. Jak głosi tango "miłość
ci wszystko
wybaczy bo...", a Mila zna przedwojenne tanga.
- Dyżurny - wołam. - Papier i kopertę. I podniecony nocą
sylwestrową już
widzę czarne koronki i wypchaną torbę. Nowy Rok 1958. parzysty,
to znaczy
we dwoje?
Po Nowym Roku dostałem mieszkanie. Dwa pokoje z kuchnią, na
pierwszym piętrze, jak w Krzesinach. Tylko za oknami inaczej.
Zamiast
jałowego pola wysokie sosny, resztki po wykarczowanym lesie.
Koronami
przesłaniają niebo, ale pomiędzy smukłymi pniami, prześwituje
szaro-niebieska przestrzeń. Morze. Wystarczy podejść do sosen
50 metrów i
już ląd się urywa wysoką skarpą. U podnóża złota plaża, obmywana
wiecznymi falami. Pachnie rybami i wodorostami. Wzrok ucieka
w
nieskończoną przestrzeń, budzi tęsknotę za nieznanym... Wystarczy
wyjrzeć
przez okno, a marzenia wypełniają duszę, nie sposób się opędzić.
Łagodny szum. Szumią sosny, szumi morze. Noc, cisza, gwiazdy,
a w tle
szum. Koi nerwy. Usypia. Tego mi brakowało. W tak cudnym
miejscu jeszcze
nie mieszkałem. I chociaż nieraz, gdy sztorm , morze
ryczy wściekle i
robi to przez kilka dni, to przecież nie drażni, lecz w zasłuchanym
w
jego gniew, wzbudza refleksję. O potędze żywiołu, naszej
słabości i
bezsilności wobec niego. Kruchości istnienia. Marności tworzonego
przez
nas świata. Czuję się jak w raju i nawet po meble szkoda
mi wyjeżdżać,
ale to konieczność.
W Krzesinach zbiegła
się stara wiara. Pomagać i w ogóle, zobaczyć
się. Przyszli Bil, Tosiek Krukowski, Piwecki, Antoś Łącki
i Wacek
Błaszczyński, "chłopak z Kutna". Bil zadzwonił po żołnierzy
i
ciężarówkę, a reszta rzuciła się do pomocy. Byli tak szybcy,
że nie
zdążyłem rozpocząć pakowania, a już kieliszki i zakąska na
stole. Za
powodzenie i siup po secie. Za powodzenie? Jak można odmówić.
No to teraz
za wspólne spotkanie. Żeby tak jeszcze kiedyś wszyscy razem.
Toast nie do
odrzucenia. Chlup drugą setę i słodko na sercu. Przeprowadzka,
pakowanie
odpływają gdzieś w krainę snu i marzeń. A zostaje twarda
ale przyjemna
żołnierska rzeczywistość, butelki na stole, kiełbasa, chleb
i musztarda.
Piękne jest życie. Antoś z Tośkiem zapiewają "My druzia perelotnyje
ptice..." a reszta porykuje, po dwóch setach wiadomo, każdy
ma głos. I
dobrze nam, żyć się chce. Już Mickiewicz powiedział: cóż
bez przyjaciół
za życie, więzienie w którym nie cieszy... Ale chyba najbardziej
cieszy
się "chłopak z Kutna".
Zaraz po moim przeniesieniu do Pruszcza Wacek szybko poprosił
o
przeniesienie do Krzesin. Obiecano mu po mnie mieszkanie.
Wszystko
szybko, gładko i nagle zacięcie. Ja się nie przeprowadzam.
W rezultacie
ja zostaję, mieszkam w klubie w Pruszczu, a on w pałacyku
w Krzesinach.
Ale teraz nareszcie nadeszła dla niego ta upragniona, szczęśliwa
chwila.
Chodzi więc teraz po pokojach, obmacuje okna, drzwi, sprawdza
piec w łazience i
oblicza za ile dni skończy się celibat itp. Przyjedzie żoneczka.
Naturalnie, śmichy chichy, przy wódce temat aktualny. Ale
on nie włącza
się do ogólnej rozmowy. Nie interesują go baby, on tylko
chce jak
najszybciej zamieszkać, z rodziną. Tutaj, bliżej Kutna. Niech
mu się
szczęści - życzę mu z całego serca. Może będzie mu lepiej,
niż mnie.
Obaj nie wiemy, że nigdy nie zamieszka w tym mieszkaniu.
Że nie zważając
na nasze toasty, życzenia, kostucha szykuje już gumowy worek.
I za kilka
dni błyskawicznym zamkiem zamknie w nim Wacka, a raczej ślad
po nim.
Ziemię pokrytą różową mgiełką w jaką się roztrzaska. A my,
reszta,
spotkamy się, jak sobie życzyliśmy, tylko bez niego i nie
przy stole, a
przy grobie. I nigdy już więcej nie zobaczymy Wacka, jego
męskiej, o
mocnych szczękach twarzy i pogodnych piwnych oczach, nie
zobaczymy
"chłopaka z
Kutna". Ale to będzie potem. W zakrytej jeszcze przed nami
przyszłości.
Na razie popijamy, a
tu przyjeżdżają żołnierze po rzeczy. Już? Jak
ten szybko leci. Należałoby jakoś zapakować, ale gdzie mnie
teraz do
pakowania, może jutro? Jednak, wagon przy rampie, żołnierze,
samochód,
wszystko gotowe, musi być dzisiaj. Musi to musi. Zabierajcie
jak stoi,
aby migiem - mówię do wojska, bo chcę już tę przeprowadzkę
mieć z głowy.
Jeszcze tyle w butelkach. Wojsku w to graj. Jak się uwiną
to jeszcze może
zdążą na dziewczynki przed capstrzykiem. Bo jak zwykle żołnierz
myśli
tylko o jednym.
Więc tak się uwinęli, że po chwili patrzymy zdumieni jak
zabierają nam
stół, krzesła, nawet kieliszki. Wszystko co jeszcze pozostało.
Zgodnie z
rozkazem na samochód i do wagonu. I nagle mieszkanie puste,
w rogu pokoju
tylko sterta "Żołnierza Wolności" i Trybuny Ludu. Więc sadowimy
się na
podłodze, na gazetach, na płaszczach. Częstujemy się dalej,
tylko już z
butelek, papierków, ale pożegnanie trwa. Piję chętnie. Tłumię
przykre
wspomnienia. Ale i cieszę się. Nareszcie wyrwę się z tego
nieszczęśliwego
miejsca i może lepiej potoczy sie życie?
I nagle, jakby zapowiedź lepszej przyszłości w drzwiach staje
Wiesia z
Poznania. Pełnia szczęścia. Przyjechała z koleżanką do Janusza
Olszewskiego i dowiedziała się że jestem. Wysoka, młodziutka
ale już
elegancka. Poznanianka. Naturalnie zaraz wszyscy do niej
na wyścigi w
zaloty. Po kilku setkach każdemu wydaje się, że jest Don
Juanem.
Wiesia jednak widzi tylko mnie. Szybko więc opadają zapały
i kolesie
samotnie, w oparach alkoholu, ruszają szukać swego szczęścia.
Zostajemy sami.
Przyjechała. Pijacko
rozczulony rozkładam płaszcz, nie zważając
że do granatowego sukna każdy byle kurz się przyczepia. Ale
co tam
płaszcz, kiedy taka miłość. Rankiem, ocknęliśmy się na nim
w samych
koszulach, nie zmarzliśmy jednak. Z wdzięcznością pomyślałem
o wynalazcy
centralnego ogrzewania. Za to woda w łazience zimna. Ale
to i dobrze.
Mnie orzeźwiła, a Wiesia młoda, zahartowana. Tak że w niezłej
formie
odjeżdżamy pierwszym porannym autobusem do Poznania. Wiesia
do pracy, ja
do pociągu. Przy pożegnaniu serce mi się ściska, po piciu
u mnie to
raczej normalnie, i wtedy staję się czuły i sentymentalny.
Zapraszam do
siebie, do Gdyni, niech tylko przyjadą meble .Biorę adres,
napiszę. Czy
przyjedzie? Naturalnie, zaraz zwolni się z pracy i
przyjeżdża. Ona
bardzo lubi dzieci. Przypomina o tym o czym oboje dawniej
już
rozmawialiśmy.
Patrzę na nią w porannym świetle dnia i zachwycam się. Gdzie
ja miałem
oczy, czego szukałem? Jest młodą, piękną i wierną dziewczyną.
Można jej
zaufać. Czego jeszcze więcej mi potrzeba? Z rozkosznymi więc
myślami
ładuję się do przedziału i usypiam.
Potem jednak, kiedy się
przebudziłem, alkohol wywietrzał, a wraz z
nim energia opuściła, pojawiły się wątpliwości. Młoda, ładna.
Prawie
dziesięć lat różnicy. To duża różnica wieku. Za pięć lat
zacznie
zdradzać. A jeszcze zawsze zapewniała, że bardzo lubi dzieci.
Będzie
pewnie
też chciała mieć swoje. Razem kupa dzieci, a kto to wyżywi.
Niefrasobliwa
smarkata. Może tylko żartowała, ale chyba nie. Zdrowa aż
pachnie, a
poznanianki lubią mieć dzieci.
Nie, najlepiej od razu napisać, że nie chcę jej wiązać życia,
że jest
taka młoda itd. w tym sensie. Żeby sobie nie robiła złudzeń.
Skacowany w dusznym pociągu, zacząłem szukać adresu. Nie
znalazłem. Wobec
tego obiecałem sobie, że zaraz po przyjeździe napiszę o adres
do
Olszewskiego, przyjaciela jej koleżanki. Ale zaraz po przyjeździe
były
inne ważne sprawy, a potem jeszcze inne. Po kilku miesiącach
przypadkowo,
dowiedziałem się od Flachy, że wyszła zamąż za pancerniaka
z Poznania.
Leciutko ukłuło serce. Jak zawsze po utracie...
Na wagon z meblami czekałem
przez dwa tygodnie. Żadnej wiadomości.
Byłem coraz bardziej zaniepokojony, a kiedy zadzwonili z
PKP dobili mnie
zupełnie. Wagon, jak informowali, stoi nadal przy rampie
w Krzesinach
otwarty. I dlatego że otwarty, nie mogą go doczepić itd.
Muszę osobiście
przyjechać i razem z PKP zamknąć i zaplombować.
Po dwóch tygodniach zamykać, plombować, co? Pusty wagon.
Bo tylko chyba w
Szwecji by w nim jeszcze coś było. No cóż, zadzwoniłem do
Bila niech
wyśle byle jakiego szwejka, żeby to mieć już z głowy.
A sam zacząłem z pełną rezygnacją rozglądać się za żołnierskim
wyposażeniem. Łóżko, taboret itd. Trudno, nie chciało mi
sie wtedy
sprawdzić, to teraz trzeba będzie zaczynać od nowa. Od taboretu.
Fajnie,
tylko niestety, od tamtej pory legł brzemienny w smutki i
cierpienie
czas. I nigdy już nie będzie jak dawniej.
Niepotrzebnie jednak się martwiłem. Nic nie zginęło. Przemieszane
i
poprzewracane, nie tylko jednak nic nie zginęło ale nawet
się nie stłukło.
Chociaż szkło i statki kuchenne rozrzucone były luźno, podobnie
jak takie
drobiazgi jak abażur, czy sznur do żelazka. Dobry duch czuwał,
nie
musiałem zaczynać od początku.
Ledwo żołnierze wnieśli
ocalony majątek, a tu dzwonek do drzwi,
a w drzwiach Mila. Nie skłamałbym gdybym powiedział, że rok
1958, zaraz
na początku, nie dostarcza wrażeń. Zapomniałem zupełnie o
sylwestrowej
nocy, spędzonej na parze dyżurnej, kiedy gorące pragnienie
kobiety
dyktowało mi różne pomysły. I jeden z nich właśnie się zrealizował.
Jak
dobrze że nie napisałem do Wiesi. Znowu była by bitwa, tym
razem morska.
Zupełne zaskoczenie. To zresztą w jej stylu. Nalot bez uprzedzenia.
Rozgardiasz, przed chwilą dopiero ustawiony tapczan i jeszcze
czeka mnie
tyle pracy, a tutaj ona. Rozważania jednak na nic się zdadzą.
Nie ma
czasu na żaden manewr bo Mila stawia wypchaną torbę na podłogę
i rusza do
ataku. Spragniona, gorąca, sunie przez korytarz, po drodze
gubi futro,
sukienkę, bieliznę i naga tylko w biustonoszu, ukryte pod
nim wdzięki nie
były szczególnym przedmiotem jej chluby, wpada do łazienki.
Ale łazienka
na węgiel, woda zimna. No, myślę, uspokoi się. Ale nie ona.
Kiedy podaję
ręcznik, stoi pod prysznicem, a wokół niej kłęby pary jak
z lokomotywy.
Taki z niej gejzer, co tam gejzer, wulkan.
I potem spalam się w kraterze przez trzy dni. Nie latam.
Zgłaszam, że źle
się czuję. No bo jak można, myślę, będąc w piekle zbrukanym
rozkoszą,
pchać się do nieba. A naprawdę to słaby byłem. Po drabince
do kabiny bym
nie wlazł.
Kiedy temperatura trochę
spadła, wulkan też ma przerwy w erupcji,
Mila zaczęła snuć plany na przyszłość. Należała do tych kobiet,
które
zawsze muszą czymś ruszać. Jak nie pupą to głową. Nie znosiła
bezczynności. Zresztą nie ma się czemu się dziwić, była kobietą
interesu.
Okazało się, że ma kupione kompletne umeblowanie dwupokojowego
mieszkania. Jeszcze nie rozpakowane, schowane u znajomych.
Bo gdyby
ludzie wiedzieli, sam rozumiem, zaraz plotki, zawiść, jeszcze
by kto
nasłał kontrolę. Więc teraz, kiedy tylko wróci do Sosnowca,
zaraz meble
do wagonu, pięknie się umeblujemy, i pozbędzie się kłopotu.
Potem, po
trzech miesiącach zwalnia się z pracy i bierzemy ślub. Ślub
naturalnie w
Sosnowcu, w urzędzie i w kościele, z pełną galą. Po ślubie
jedziemy po
dzieci i zaczynamy normalne życie. Wtedy dopiero się przekonam
co to
znaczy dom.
Rodzina, dom. W życiu takiego nie zaznałem. Milczałem. Bo
i cóż innego po
trzech dobach szaleństw mógłbym robić. I chyba to moje oklapnięcie
nakierowało jej myśli na intymną sferę przyszłego życia bo
powiedziała
gładząc gorącą dłonią mój brzuch, że wie jak to jest, z mężczyznami,
czasami trzeba jakiegoś pobudzenia, odmiany. Więc ona nie
będzie robiła
mi awantur, ba nawet wymówek, bylebym tylko do domu nie przyprowadzał.
Bo
dom i łóżko mają być święte.
Słuchałem, nie słuchałem.
Leżałem sobie. Zrozumiałem tylko jedno.
Będę miał meble, samochód no i Milę, ale miłości chyba nie.
No bo jakże
można, gdy się kocha, świadomie dzielić się, sercem, duszą
kochanej osoby
z kim innym? Przecież kocha się nie za coś. I chociaż w tym
momencie
wszystko wydawało się jasne i proste i przyszłość przybierała
różową
barwę, to jednak? Nie, w tych sprawach Mila nie była taktykiem.
Takich
rzeczy nie mówi się kochankowi w chwili gdy ma pragnienie
tylko
spokojnego wysiusiania się.
Byłem w stanie, w którym to co pierwej wydawało się cudne,
ponętne, teraz
po trzech dniach łóżkowych igraszek, stawało się obojętne.
Jak w ruskim
przysłowiu: "gdy h. twiordy serce miachkie, a gdy h. miachki
to serce
twiorde". Teraz też wzrok zaczął bezlitośnie widzieć każdą
zmarszczkę
wyłażącą spod pudru, każdy zwiotczały fałd skóry. I już sama
obecność
Mili zaczynała nie tylko nudzić, ale i denerwować. A tu na
horyzoncie
małżeństwo. Perspektywa ciągłego razem, do śmierci. Czy to
będzie
możliwe? Gdy już po kilku dniach w duszy pusto i obojętność.
Potem po
obojętności przyjdzie niechęć, a po tygodniach, latach, lepiej
nie
myśleć, można się znienawidzieć.
Przez całą drogę w autobusie
na dworzec kołowało mi się w głowie.
Dom, dzieci, no tak, tym Mila na pewno potrafi się zająć.
Reszta też
wyższa szkoła jazdy, więc o co jeszcze chodzi? Skąd te opory?
Nie ma co
się
zastanawiać. Ale tak ma być przez całe życie? Bez tego cudownego
uczucia
jakim jest miłość?
A gdy kogoś spotkam, zakocham się naprawdę? Ślub to ślub.
Wszystko już
zamknięte. A gdy rozkosze sypialni przestaną być rozkoszami?
Co
pozostanie? Alkoholowe upojenia z przygodnymi dziewczynami?
Powrót do
obecnej sytuacji, tylko bardziej paskudnej? Co więc zrobić?
Dałem słowo,
dobrowolnie. Nie godne by było teraz się usprawiedliwiać,
że stało się to
w upojeniu alkoholowo-miłosnym, bo gotowy byłem już na to
wcześniej,
kiedy pożądanie czyniło ze mnie wściekłego ogiera...
do 11gdy
satysfakcja.