Na nowym Lim-1. Wyprodukowanym w Polsce w Mielcu. Po Mig-15, ruskich
i czeskich, komfort wykonania i lata jak orzeł. Rozkosz w powietrzu.
odc.10
Generał, czarniawy, średniego wzrostu, z wystajacym generalskim
brzuszkiem robi wrażenie dobrodusznego starszego pana. Jest Rosjaninem,
podobno specjalności technicznej, ale jakiej? Pytania są niebezpieczne.
Wiadomo tylko na pewno, że nigdy nie pilotował samolotu. Przechodzi przed
szeregiem, a za nim przyboczny sztab. Generał Turkiel uśmiecha się
pobłażliwie więc przyboczny sztab też w półuśmiechach i porozumiewawczych
minach. Wiecie jak jest, kontrola musi być, ale wszystko dobrze, nie
macie czego się obawiać.. Nagle generał zatrzymuje się przed
Kajetańczykiem. Bolek wyprężony jak struna, regulaminowo wbił
wzrok w oczy generała w radosnym oczekiwaniu: może jakaś pochwała,
może awans... Ale generał spoważniał, sztab też. Jakby nagle
słońce przesłonił cień chmury. Powiało chłodem, twarze się
wydłużyły. - Czto eto - generał wskazuje palcem poniżej pasa. Bolek
nieregulaminowo spogląda za palcem w dół i niepewnie, czy odczytuje
właściwie pytanie bąka: - Spodnie - ale widząc, że generał
nie zaprzecza, poprawia się i wrzeszczy: - melduję obywatelu
generale, że spodnie.
- Spodnie gawaritie - poważnie powtórzył generał i pociągnął za
nogawkę. Spodnie szyte na olbrzyma - Bolek sobie radził z nimi
podciągajac paskiem pod piersi - wymsknęły się spod paska i
opadły na kolana jak obszerna krynolina.
- Spodnie gawaritie, a ja dumał czto eto spódnica. Dziwne. Wy chyba
lotczyk, a nie baba, nu?...
- Nie było w magazynie obywatelu generale - zrozpaczony Bolek broni
się jak może.
- Nie było? - generał nie ustępuje. -Nu zobaczym. Dawajtie mundurowego.
W takich sytuacjach wszystko robi się biegiem.
- Obywatelu generale, porucznik Dróżdż melduje się na rozkaz - chudy
jak tyka, wyższy od generała chyba o głowę, łypie niepewnie
oczami na boki. Generał zadarł głowę i spojrzał na Drożdża
spod daszka generalskiej czapki.
- Czto eto jest parucznik,hę - wskazał na żałośnie zwisające na
kolanach Kajetanczyka spodnie.
- Spodnie - wyprężył się Drożdż.
- Kak wy gawaritie czto eto spodnie tak ja chcoczu widiet prawdziwe
spodnie za dwacat' minut czasa. Paniatno? I temu też - wskazał na
stojącego obok Ogórka. (Zygmunt Ogórek to jeden z pierwszych naszych
uczniów "rzygającego turnusu", po promocji wrócił na etat instruktora.)
Cała trójka w wielkim pośpiechu pobiegła do magazynu, a generał do nas:
- Ot Suworow miał rację. On skazał że, każdego kwatermistrza po
dwóch latach służby ze spokojnym sumieniem można pod ściankę.
Każdy kradnie i kombinuje. Nu lotczyki rozejść się. Chodźcie
tu bliżej, jak wam się lata? Otoczyliśmy go kołem i rozpoczęły
się pogaduszki. Generał zerkał jednak ciągle na zegarek. Ktoś
chyłkiem wysłał żołnierza do Drożdża, że to nie przelewki.
Nabiegli we trójkę dokładnie w czasie. Z daleka widać było,
że krawcy uwinęli się jak trzeba. Zwężone nogawki nadawały fason,
którego by się nie powstydził angielski dżentelmen udający się na konną
przejażdzkę. Zazdrośnie patrzyliśmy. Najgorzej to mieć średnio,
pomyślałem z żalem w duchu. Człowiek chodzi w bufiastowych workach
opadających na cholewy, jak cygan z wędrownego obozu, wstyd się ludziom
pokazać, ale widać jeszcze w oczch generalskich nie baba... Wygląda się
jeszcze średnio. Przeciętnie. Niezauważalnie. Na nikim nie wywołujesz
wrażenia silniejszego od...średniego. Zazdrościliśmy takiej okazjii
uszycia na miarę spodni i wydawało się że wszystko okej, ale
genrał coś podejrzewał. Stanął przed Kajetańczykiem, wypiął
brzuch, założył ręce wygodnie za pas i w takiej spokojnej,
sielskiej pozycji łagodnie powiedział:
- Nu ładno, ale wy parucznik rozepnijcie bluzę. Kajetańczyk
posłusznie przejechał zamkiem błyskawicznym, od góry do dołu
i wszystkim ukazał się zaskakujący obraz. Spodnie tak ładnie wyglądające
spod bluzy były znowu podpasane paskiem wysoko, sięgały pach. Krawcy nie
zdążyli skrócić.
- Czto eto - zaryczał generał. Dobroduszny wujaszek zniknął bez
śladu. Twarz skurczyła się wściekłością. - Piszytie - zawołał
do adiutanta.
- On już nie parucznik a sierżant - wskazał na nieszczęsnego Drożdża
- i nie oficer mundurowy. A spodnie mają być dopasowane. Wy
mnie majorze - zwrócił się do dowódcy pułku - zameldujecie
osobiście za dwa dni. I wszystkie lotczyki mają mieć spodnie
dopasowane. Takim to sposobem pierwszy raz w wojsku spodnie
miałem szyte na miarę. Co prawda tylko drelichowe, ale człowiek
wydawał się od razu elegantszy, przystojniejszy. Szkoda tylko,
że stało się to poprzez "ofiarę" z Drożdża.
Po zakończeniu "spodniowych" spraw okazało się, że będą loty.
Genrał chciał sobie popatrzyć jak pułk lata. Loty, a ja umówiony z Aliną
na popołudnie. Potrwa ten cały cyrk do zmierzchu i nie ma mowy, żebym
mógł być przed dwudziestą. A bardzo chciałem. Nieudane flirty z Lusią
tylko niepotrzebnie rozbudziły moje i tak ciągle niezaspokojone zmysły.
O zatelefonowaniu z lotniska nie było mowy, a jeszcze w sytuacji
kiedy sam dowódca Wojsk Lotniczych na "budzie". Zresztą zadzwonić do
"miasta" było trudniej niż do Warszawy. Łączność jako tako działała tylko
w sieci wojskowej. Poprosiłem więc żołnierza, pisarza eskadry, żeby
zadzwonił na milicję do kierownika K., że będę u biedaków dopiero o 20,
ale żeby koniecznie pani kierownik była. Powtarzalem mu kilka razy.
Podbrzusze paliło. W wiekim pośpiechu po zakończeniu lotów
samochodową okazją zdążam na spotkanie. Alina już czeka. Ucieszony
chcę jak najszybciej do niej na poddasze, ale ona jak lód.
Zimna i nadąsana. Wera kelnerka, półgłosem: - Już z godzinę siedzi
nadeta jak purchawka. Daj jej wodki to zmięknie. Stawiam wódkę.
- To na zgodę, mówię, chociaż nie wiem o co poszło. Zresztą wszystko
jedno. Jedna myśl, jeden cel: poddasze.
- Ładna mi zgoda - zafalowała biustem, ale wypiła.
- Przychodzę do biura, a tam ogólny śmiech. Mówią mi, że dostałam
rozkaz z lotniska stawić się u w GKO o godzinie 20. Domyśliłam
się że coś się zmieniło, ale po co takie żarty. Rozkazy.
Roześmiałem się. To gorliwość żołnierza. W wojsku jak się mówi że ma być,
to znaczy rozkaz. Ale najważniejsze, że efekt jest. Spotkaliśmy się.
Jednak jeszcze serce twarde jak skała. O szerokim łóżku mowy nie ma.
Dopiero po drugiej wódce poddasze jakby bliżej. Nie tłumaczę dlaczego
i co się stało. Milicyjna dziewczyna szkolona w tajemnicy nie
pyta ale widzę, że w oczach mięknie. Alkohol szumi, łóżko kusi.
Pogodzeni idziemy na poddasze. Tu niespodzianka. Myśl podgrzana
alkoholem kreuje mi we łbie figurkę Lusi. Ki diabeł. Za mało
wypiłem? Wściekam się na siebie. Alina już bez biustonosza,
łoże rozesłane, a mnie tamta przed oczami. Tancerka ze spalonego
teatru. A może co zadała. Kto ją tam wie. Kelnerka dostęp do
żarcia ma... A w ogóle, wódka coś mi nie poszła. Zepsuła nastrój.
Naprawdę muszę z tą kuśką latać czort wie gdzie? W głowie zaczyna się
kołować. - No choćżesz wreszcie, Alina dotyka uda. Potem, kiedy
już spokojnie leżymy obok siebie, dostrzegam wokół nocnej lampki
trzepoczącą się ćmę. Uwięziona kręgiem abażura, zafascynowna
światłem trzepie się bezradnie o szkło żarowki. Czyż ma dla
niej znaczenie, gdzie trzepie skrzydłami? Musi wykonać przewidzianą
przez naturę odpowiednią ilość ruchów zanim padnie, a gdzie
je wykona wydaje się, że dla jej krótkiego życia nie ma znaczenia. Sami
też trzepoczemy się podobnie nie widząc swego uwięzienia. Obracam
się do Aliny, szukając uspokojenia, ale ani jej kosmiczny biust,
ani czarna czupryna podbrzusza nie zmienia nastroju. Ogień we mnie
wygasł i tylko myśli się kłębią. Mówię do niej: -
Życie mi się plącze. Nie mogę znaleść jasnego celu. Żyję jakby w
trzech płaszczyznach i w każdej z nich z chwilą gdy się znajdę jestem
zupełnie kimś innym. Tak mi się przynajmnniej wydaje. Odkrywam w sobie
inne cechy osobowe.Inny kiedy latam, inny na dancingu. Inny wreszcie w
domowym życiu. Sam nie wiem, czy istnieje jakieś moje ja, czy tylko
zlepek kilku osobowości. Teraz też. Z tobą mi dobrze, kocham Wandę, a
myślę o jeszcze innej, z którą zaledwie kilka godzin przetańczyłem i
nawet nie pocałowałem. Czy to normalne? A może mój stan psychiczny wynika
z niepowodzenia w wojsku. Sam przed sobą nie chcę się przyznać, że mni
zależy, ale zależy. Trzeci rok po promocji, a ja nadal podporucznikiem.
Taki Kajetańczyk napisał raport sam na siebie, wszyscy się śmiali, a on
już drugi rok chodzi porucznikiem, nabija staż na kapitana. Dowódca
powiedział mi, że wnioski wysyła w terminach lecz wszystkie
grzęzną w DWlot bez odpowiedzi. Gadam jak najęty. W końcu Alina kładzie
rękę na moim biodrze. Gładzi, przesuwa w pachwinę, leniwie
przebiera palcami, brak jednak odzewu. Głowę mam zaprzątniętą
czym innym. Za dużo wódki.
- Idź do psychologa, macie pewnie takiego, nie? - zniechęcona obraca
się plecami. Przykryj, chłodno, sennie mruczy. Wybacz, ale
jutro mam dużo pracy. Śpij. Skórę na plecach ma
koloru przybrudzonej białej bielizny, tłustą. Z rozszerzonych
porów wyrastają pojedyńcze, drobne, czarne włoski. Patrzę na
te włoski, staram się liczyć, uspokoić się ale nic z tego, oszalałego
pędu myśli nie mogę zatrzymać. Nagle alkohol spływa jak mydlana piana
pod prysznicem i odsłania mi się przeraźliwie jasno moja sytuacja.
Ze skruchą myślę: co ja wariuję, czego chcę? W wojsku trzeba
z wyrachowaniem. Płacą to latam, bo jestem od tego fachowcem,
ale koniec z wybujałymi ambicjami, popisami. Mam żonę, będą
dzieci. Najwyższy czas, trzeba przestać latać po przygodnych tyłkach
i nie rozpraszać się. Spokojnie budować dom, rodzinę. Może wtedy znajdę
czas na pisanie? Tak, tego się bedę w przyszłości trzymał.
Od jutra zaczynam inaczej żyć. Z wdzięcznością głaskam włochate
plecy Aliny. To jej ciało dało mi to uspokojenie, tę refleksję,
pozwoliło odrodzić sie. Całuję w karczek, coś odmrukuje z głębokiego
już snu. Gdy gaszę lampkę, u jej podstawy leży trupek małej
ciemki, a jednak?. Przytulam się do Aliny. Jest ciepła, swojska -
bezpieczna. W wygaszanej snem świadomości przez moment błyska
biały fartuszek Lusi. Znowu? Ech tam z psychologicznymi fanaberiami.
Najlepszym lekarstwem jest praca, zajecie. Rzucam się w wir
lotów. Nowo przybyli oficerowie drugiego kursu rozpoczęli właśnie
loty. Jest okazja oczyścić się z tych ziemskich miazmiatów.
Przetrwać smutny czas. Z Lusią poprawnie, chłodno. Czuję tylko
od niej zapach fiołków, silne perfumy, ale brak miękkiego spojrzenia
niebieskich oczu. Udaję że nie zwracam na nią uwagi. Kelnerka
to kelnerka. Każda młoda dziewczyna gdy pupę opnie białym fartuszkiem
bedzie podniecać. Niespełnione pożądanie wyidealizowało jej obraz i moja
skłonność do przesady... Czasami tylko, gdy patrzę na jej kibić żałuję,
że nie zadziałałem energiczniej... Ale dość tego. Postanawiam wieść żywot
człowieka poczciwego. Spokojnego, zrównoważonego. Żadnych zalotów, skoków
w bok itp. Staram się nie myśleć również o smutnym moim rodzinnym
czasie. Wyobrażam sobie jak to będzie fajnie: Wanda w domu
z malcem. Książka, radio, kino we dwoje, a potem już we troje...
Jeszcze tylko trochę.... Szkolimy intensywnie ten
nasz pierwszy oficerski turnus, ale ciągle wypadamy z planu.
Ciągle jakieś przeszkody, przerwy w lotach. Tym razem natury
erotycznej. Zaczęło się od tego, że nagle zjawili się w pułku dwaj
piloci, jeden z Ornety a drugi Wrocławia. Staszek K. i Zdzisiek M. i
zostali wyznaczeni na wykładowców. Inrtygujące: piloci odrzutowi o
pełnych kwalifikacjach i zdjęci z latania. To już przecież nie rok 54,
tak się przynajmniej wydawało, więc chyba nie polityka. Tajemnica
nie była jednak długo tajemnicą, jak zwykle gdy jest lekarską.
Szczególnie że musieli jeździć do wojskowego szpitala na zabiegi.
Leczyli syfilisa. W krótkim czasie zresztą sami opowiedzieli,
jak to się stało. W Zakopanem, na wczasach w WDW, zaprzyjaźnili
się z małżeństwem wojskowym M. (pilot z żoną) z Malborka. Po
zapoznaniu się piękna żona dała z miejsca do zrozumienia, że
to czego zazwyczaj szukają na wczasach młodzi oficerwie w niepewnych
znajomościach z przygodnymi damami, znajdą u niej. Bawili się
wiec w swoim gronie i wszyscy byli zadowoleni. Wesoło i niedrogo.
I jeszcze każdy przywiózł sobie pamiątką, nie wyłączając pięknej
żony i jej męża. Jednakową i na całe życie. W wojskach lotniczych
wielkie poruszenie. Jakby nie było bez działań w powietrzu,
a tylko na skutek łóżkowych manewrów utracono z dnia na dzień
trzech bojowych pilotów. Syfilis choroba nieuleczalna, dożywotnio
dyskwalifikowała pilota. Zakaz latania do końca życia. Tłumaczono
to tym, że zarazek zostaje w mózgu i nie wiadomo kiedy może
się uaktywnić, a wtedy dostaje się zajoba. Tak, że ich kariera lotnicza
się skończyła. Ciekawe, że małżeństwo M., któremu przypisywano "zasługę"
nie rozeszło się. Jego przeniesiono do innej jednostki i został
uznanym niezdolnym do służby w powietrzu, ale po sześciu latach
gdy spotkałem go w wojsku, znowu latał. Gorzej
los potraktował panią M., rzekomą sprawczynię calej afery.
Potrzebowala pół roku w wieziennym szpitalu by przekonać Informację, że
robila to dla przyjemności, a nie na zlecenie CIA. Cała jednak
historia, opisana w rozkazie napędziła wszystkim nielichego
stracha. Perspektywa, że można przez jedno pieprzenie, a nawet
gorący pocałunek spaprać sobie i bliskim życie była przerażająca. Blady
strach padł na wszystkich. Każdy z trwogą przypominał sobie towarzyszki
jednej nocy, a że nie były to damy wybredne w miłości, wspomnienia tym
większy budziły popłoch. Chwilowe zapomnienie po wódce i dręcząca
niepewność przez cały miesiąc. Tyle bowiem trwa zakażenie zanim
pokażą się objawy, niewinny wrzodek. A w tym czasie, żeby było
straszniej, jest największa zaraźliwość. Nie widać a zaraża.
Straszna choroba. Niejeden obiecywał sobie i ja też, że już
nigdy... Życie jednak toczyło się swoim torem, a nigdy jak
to z nigdy... Po kilku dniach kiedy hormonki zaczęłu się niecierpliwić,
zmieniało się i myślenie. Dlaczego akurat to mnie ma spotkać?
Naturalnie trzeba ostrożnie... według wskazówek lekarza.
Miecio Wojtkowiak na polecenie dowództwa przeprowadza pogadankę
uświadamiającą. Demonstruje prezerwatywy, tubki ze sprytnymi
wtryskiwaczami, flaszeczki itp. Wystarczy pocisnąć, a h... sam
automatycznie wypełni się maścią. A jeśli tak się napalił, że nie zdążył
przed, to potem z flaszeczki na szmatkę i dokładnie wytrzeć. Ogólne
wesołe zamieszanie, jak zwykle przy takim temacie. Ale najlepsza
profilaktyka to odpowiedni dobór partnerki. Ważne żeby nie
z prostytutką...- tłumaczy pan doktór. Bo chociaż, wszystkich kurew nie
rozpoznasz, jak włosów na głowie nie policzysz - kończy wykład niewesołą
refleksją, to jednak przed "zawarciem" bliższej znajomości dobrze jest
zapytać się starszych kolegów. Oni już mają doświadczenie i wiedzą która
dziewicą. Ale gdy wszystko zawiedzie i wieczorowa dziewica rano poprosi
o pieniądze na mleko dla dzieci, lub lekarstwo dla ojca, to
nie rozpaczać, nie rwać włosów z głowy, tylko zapłacić i z
miejsca przyjść na Izbę Chorych na badanie. - Ależ doktorze
kogo stać dzisiaj na prostytutkę. Najlepiej to z pielęgniarką
albo fryzjerką, namiętne i badane. Ekspedientki ze spożywczego
albo kelnerki może mniej namiętne ale też zdrowe, podkarmione
dupy - przekrzykują się na wyścigi. W końcu Bill podsumował:
- Oj Mieciu, Mieciu, co tu rozważać jak można na własnej żonie dorobić
się syfa. - Ty możesz tylko na cudzej - obraża się któryś z małżonków.
Bill jest kawalerem. Zabawa coraz większa. I nikt już nie pamięta planszy
z czerwonymi szankrami, żywcem razkładającymi ciało... Syfilis to dla
innych... Pogadanki seksualne odniosły skutek odwrotny
do zamierzonego. Rozbudziły tych "spokojnych", a "poszukiwaczom"
dodały ognia. Nikt się nie przejmował przypadkiem Zdziśka i
Staszka, bo tak naprawdę nikt nie wierzył, że jemu może to
się "przytrafić". Zaledwie w kilka dni po "uświadamiającej"
akcji, rano, z ulicy krzyk kobiety. Jeszcze szaro, dzień z
trudem wygrzebuje się z nocnej kołdry, a tu wrzask jakby kogo
zarzynano. Pistolet w garść i przed bloki. Z drugiej klatki
Bill. Rycerz jak i ja. Na środku szosy - ulicy, stoi wymachując
pięściami nie mniej nie więcej tylko sama królowa Wielkopolanki.
Siwy włos, rozwiany płaszcz, bluzka rozpieta i wrzeszczy co
sił w gardle:
- Wy skurwysyńskie komunistyczne pachołki. Wyzyskiwacze. Austriacy
płacili, Hallerczycy płacili i nawet biedna Pierwsza Armia płaciła, a wy
wypirdki ludowej demokracji chcecie biedną kobietę wykorzystać? Pieprzyć
całą noc za darmo? Czekajcie skurwysyny, ja wam pokażę. Tfu, polskie
oficery, gorsze od Niemców! Gdy zrozumialem co wykrzykuje ruszyłem
gniewnie, ale Bill uprzedził. Ku mojemu zdumieniu, zamiast
wrzasnąć, zagrozić, choćby aresztowaniem, przecież to obraza,
ten zaczął ją gładzić po rozwichrzonych włosach. - No cicho, spokojnie.
Wszystko się załatwi, co tak panią zdenerwowało... Cholerny
kurewski wujek, ale nie wypadało mi się wtrącać. Dowódca.
- To pan jest komandirem tej chołoty? - bystro spojrzała na naramienniki
- toż to czyste bolszewiki.
- Z kim pani przyjechała - Bill starał się ją uspokoić.
- A takich czterech. Pół nocy młócili ile chcieli, a nad ranem wyrzucili
za drzwi jak psa. To ze mną nawet tak Niemcy... - otwrzyła usta do
krzyku. Błysnęło złotą kolekcją i wionął obłoczek nieprzetrawionego
alkoholu.
- Cicho - krzyknąłem groźnie. Wokół nas gromadził się tłumek spieszących
na zbiórkę. Jeszcze pomyślą, że to nasza panna. - Ile? - chciałem
szybko zakończyć całe to zajście. Spojrzała bystro, jakby nie
dowierzając, że chcemy zapłacić, po czym zastanowiła się.
- Czterech, pół nocy - obliczala półgłosem obserwując spod oka nasze
miny, nagle wybuchnęła. - Bym skredytowała, żeby zachowali sie, ale
to zwykłe świnie. Kobietę za drzwi... Zaczęla się podniecać...
- Dobrze, dobrze - uspokajał Bill. Czasu nie mamy. Ile?
Z niepewną miną wyszeptała:
- Dwiescie. To tylko tak, dla was. Bo widać żeście porządni. Żeby
mi się chociaż zwróciło... - zaczęla mowić proszącym tonem.
Alkohol wyraźnie przestawał działać. Podniecenie opadło jak
woda z wyciągnietej traszki, pozbawiając nocnego powabu.
Przed nami stała stara, siwa kobieta, o przygasłych zmęczeniem
oczach, pomarszczonej twarzy, na której czerwone plamy rozmazanego różu
pogłębiały jeszcze smutny obraz przeżytego życia. Patrzyliśmy
z litością i odrazą. Trudno było sobie wyobrazić pójście z taką kobietą
do łóżka. Młodzi oficerowie. Mogłaby być ich matką, a może i
babką. Bill dał dwieście złotych. Ogarnęła płaszcz i zaczęła się
uśmiechać zalotnie... Żałośnie to wyglądało. Odeszliśmy,
z odrazą myśląc o obowiązku wyjaśnienia sprawy. Szczególnie
przykro byłoby gdyby okazało się, że to piloci z naszej eskadry.
Oficerowie piloci, przyszły kwiat Polskiego Wojska... Ale nie takie
rzeczy w wojsku się zdarzały. Na zbiórce Bill wygłosił gadkę
o honorze oficerskim. Zwięźle, krótko, po żołniersku.
- Jak oficer kurwę pierdoli to płaci. Dług to bowiem honorowy. A teraz
którzy nie zapłacili wystąp. Nikt nie wystąpił. Szmaty, pomyślałem,
ale szkoda mi się zrobiło forsy Billa.
- To tylko dwieście złotych, po pięćdziesiąt na głowę. Nikogo nie
ukarzę, za pierwszy raz - Bill kapnął się w czym rzecz.
Wystąpiło czterech młodych techników. Techników, nie pilotów,
odetchnęliśmy z ulgą. Tymczasem seria katastrof.
To już pewna prawidłowość występująca od lat. Długo nikt się
nie zabija, by nagle, w krótkim czasie "trup padał gęsto."
Są takie miesiące, niezbadane, w których niebo pobiera swój
haracz. Różne przyczyny podaje się w rozkazach, ale fakt faktem,
że wypadki idą seriami. Mówi się, że lotnictwo płaci cenę za
przejście na sprzęt innej generacji. Na samoloty o dużej szybkości,
dla których zaczarowana maksymalna szybkość samolotów śmigłowych
700 km/godz, jest zaledwie w dolnym przedziale szybkości manewrowej.
Ale również za nie zlikwidowanie podstawowej sprzeczności:latania na
samolotach z szybkością około dźwiękową według regulaminów samolotów
śmigłowych. Takie same szyki, takie same sposoby walk powietrznych - (kto
komu na ogon) -loty eskadrą, ba, pułkiem jak podczas drugiej wojny
światowej, przed dziesięciu laty. A piloci z małym doświadczeniem.
Rok, dwa czy nawet trzy latania na rurach, to bardzo mało.
A przecież najważniejsze to "oswojenie", zżycie się z samolotem,
jego aerodynamiką, ale do tego potrzeba więcej czasu. Katastrofy
to przeważnie zderzenia w powietrzu i błądzenia. Z niektórych
piloci wyszli cało, ale tylko wtedy, gdy zdążyli się katapultować.
Chociaż ze spadochronami też różnie bywało, ale zawsze jakaś
szansa. Zdarzyło się nawet, że gdy spadochron się nie rozwinął i
powstała kicha, a spadającemu pilotowi pozostawało już tylko
z głośnym wrzaskiem żegnać ziemię (każdy spadający krzyczy)
to nagle kicha zawiesiła się na czubku sosny. Sosna wygięła
sie jak łuk, zamortyzowała upadek i zatrzymała metr nad ziemią.
Chłopakowi tylko trochę nadszarpnęło ścięgna... Inni
takiego szczęścia nie mieli. Dla tych gumowe worki i "rozkazy"
z orzeczeniami komisjii zamiast nekrologów. Bez specjalnej tkliwości. Po
męsku, po wojskowemu. Ot był numer, nie ma numeru. Naturalnie nikt
nie wierzy, że jemu się to może przytrafić ale nastrój gęstnieje,
napełnia cykoriometry do oporu... Przerabiamy więc jeszcze raz o
spadochronach, katapultach itp. Jedną z przyczyn, według mnie,
to zmiana projekcji skrzydeł. Seria katastrof to zderzenia
samolotow lecących szykiem. Samoloty śmigłowe miały skrzydła
w polu widzenia pilota, ułatwiało to określenie położenia względem
drugiego w szyku, a pilot na migu skrzydel nie widzi. Położenie
określa się według przedniej szyby kabiny I do tego trzeba się
przyzwyczaić. Zmiana istotna, szczególnie jeśli chodzi o odstęp.
Druga sprawa to bezwładność samolotu. Samoloty śmigłowe były bardzo
wrażliwe na obroty śmigła. Prędko nabierały szybkości i równie szybko
potrafiły stanąć w "miejscu". Wystarczyło tylko odpowiednio manipulować
manetkami zasilania silnika i obrotów śmigła. Zresztą odbywało się to na
szybkościach rzędu 400 - 450 km/godz i sama masa samolotow nie
przekraczala 1,5 tony. Mig waży ponad 3,5 tony, ma większą masę,
mniejszy opór i wiekszą bezwładność. Do tego silnik odrzutowy
ma większe opóźnienie. Potrzeba kilku sekund by turbina weszła
z dziewięciu tysięcy obrotów na 11.000, a potem rozpędzona
masa wolno wytraca prędkość. Rura nie hamuje jak śmigło, a
aerodynamiczne hamulce są efektywne raczej na dużych szybkościach.
Te różnice wymagające innego sposobu pilotowania w lotach grupowych,
były bez wątpienia przyczyną wielu wypadków, o których w rozkazach.
Natomiast wniosek był jeden, że w przypadku zderzenia, jedynym ratunkiem
jest szybkie katapultowanie się. Teoretycznie nie jest to manewr
skomplikowany. Wystarczy przyjąć odpowiednią pozycję (wyprostować
kręgosłup, zamknąć usta, oczy), zastoperować pasy i specjalną
dźwignią zrzucić wiatrochron-owiewkę. Następnie przełożyć czerwoną
raczkę przy siedzeniu i mocno trzymając się uchwytów, nacisnąć.
Specjalny ładunek odpala i siedzenie wylatuje wraz z pilotem
w górę: na ziemi trzydzieści kilka metrów, a w powietrzu na tyle,
zależnie od szybkości, by pilot nie roztrzaskał się o statecznik pionowy.
Po trzech sekundach od odłączeniu fotela od samolotu automat odpina
pasy i wtedy należy wyprostować nogi. Fotel w powietrzu odpływa, a drugi
automat otwiera spadochron i po wszystkim. Leci się jak ptak, tylko
trzeba bardzo uważać na nogi, by przy lądowaniu nie połamać, bo
spadochron "Rakieta" poza zaletami ma wadę, dużą szybkość opadania. 9
m/sek to około 32 kilometry na godzinę i z taką prędkością rąbiemy nogami
w ziemię jak SHL-ką w ścianę. Trzeba mieć dużo szczęścia by wyjść bez
szwanku. Spadochron RAKIETA nie ma bowiem jednolitej czaszy lecz
taśmy szerokości kilkunastu centymetrów z mocnego materiału,
które pod wpływem naporu powietrza, krzyżując się zastępują
czaszę. Taka konstrukcja ma zapewnić wolne otwieranie się spadochronu
i chronić pilota przed uderzeniem aerodynamicznym szczególnie
niebezpiecznym na dużych szybkościach. Ale z drugiej strony
dla bezpiecznego otwarcia potrzebna jest wysokość nie mniejesza
niż 500 m.
do 11pet