odc.10
 Następnego dnia znowu pojawiło się wojsko, tym razem nasze.  Cała masa idzie od wschodu. Nawet są samochody pancerne i czołgi. Mówią,  że pod Tomaszowem dadzą łupnia Niemcom. Nawet nikt nie przypuszczał, że  jest jeszcze tak potężna armia.  Cieszymy się z mamą i wyglądamy ojca. Może wróci z wojskiem. Co wieczór  przy pacierzu gorąco się modlimy, żeby wrócił.  Nikt z nas nie ma tej wyobraźni, jaką będziemy mieli po sześciu latach.  Pozwoli ona zdawać sobie sprawę z tego, że jesteśmy drobinkami w morzu  ludzkich losów, zdarzeń. I że w tamtej rzeczywistości nie było miejsca  dla ojca, przynajmniej w takim życiu jawnym, jakiego byśmy chcieli.  Wojsko idzie dzień i noc, dzień i noc. Mama modli się i płacze  na przemian. Śpiewa piosenki, jeszcze z czasów swojej młodości, tęskne,  w których zamiast różnych Jaśków wstawia Niuśka. Aż i mnie się robi  smutno. Nie wiem jeszcze, że podobno można czyjś los zaczarować, ale nie  lubię tych piosenek, tęsknota w nich taka silna, taka melancholiczna  jakby nigdy nie miała być zaspokojona.
 Dzień i noc słychać teraz huk wielkiej bitwy, jak mówią gdzieś  spod Tomaszowa. To blisko. Nie ma co czekać, wychodzimy wszyscy do  wąwozów kopać jamy, takie same jak w czternastym roku. Ściany w wąwozach  z twardej gliny, można więc w nich, bez obawy zawalenia się, swobodnie  drążyć różne dziury. Nie trzeba, żadnych stropów, podpórek. Najpierw  kopie się wąski korytarz, po kilku metrach zmienia się jego kierunek pod  kątem prostym - to przeciw odłamkom, gdyby pocisk uderzył w wejście - a  potem drąży się jamę właściwą. Jej wielkość zależy od ilości osób, które  miały się w niej zmieścić. Niektórzy przewidujący wykopali całe komnaty.  Miałem cichą nadzieję, że rodzina Janki będzie kopać koło Oliskich,  ale niestety, wybrali sobie inny, bliższy wąwóz.   Wejść się nie maskuje, doświadczenia poprzedniej wojny mówią,  że wojsko na cywilów nie zwraca uwagi. Potem jednak podczas okupacji,  przybędzie nowe smutne doświadczenie i, jedną z najważniejszych  umiejętności przy budowie "jamy" stanie się wykonanie niewidocznego  wejścia do schronu. Maskowanie zależało od środowiska w jakim kopany był schron. Jeśli tam  rosły krzaki, to jeden z nich służył do zatykania wejścia, jeśli trawa,  to zamykało się otwór specjalną ramą z deseczek, z darnią na wierzchu.  Trawa sobie naturalnie rosła, trzeba tylko było ją podlewać. Środek jamy  wypełniało się słomą, która służyła za materac i piec na zimę. Dobrze  też było zrobić dziurę, ukrytą gdzieś między korzeniami, dla dopływu  powietrza, w środku było bowiem trochę duszno. Ale ogólnie było bardzo  fajnie. Jamy były ulubionymi miejscami naszych zabaw, ciemno i ciepło. A  gdy jeszcze dziewczynki dały się skusić, trudno było nas wygonić.   Tymczasem wojna po kilkudniowej tomaszowskiej bitwie jakby  ucichła. Koniec września się zbliżał i pogoda zaczęła się psuć. Niebo  coraz bardziej zasnuwało się chmurami, szarymi, niewyraźnymi, tak jakby  ktoś pomazał wrześniowy błękit brudną szmatą. Coraz też częściej  popaduje kapuśniaczek.
- Oj, żeby tak od początku września była taka pogoda, nie pojechałby  Niemiec tankami po polskich drogach, nie latałyby niemieckie samoloty -  wzdychają ludzie.
Rzeczywiście, jak zejdziesz z szosy, to butów nie możesz z lepkiej gliny  wyciągnąć. Przyjechaliśmy wiosną i mam tylko kamaszki, takie sznurowane  buciki i praktycznie jestem bosy. Tu, w takich bucikach chodzi się w  lecie do kościoła i to tylko wtedy, kiedy jest sucho. Gdy nadchodzą  jesienne deszcze, wszyscy: mężczyźni, kobiety, zakładają buty z  cholewami. Dopominam się od mamy takich butów, ale zbywa.
- Poczekaj, poczekaj - mówi - na razie nie musisz latać po sadach i  polach, a do kościoła ulicą Tomaszowską, te ci zupełnie wystarczą.
 Wyglądam więc smętnie na zapłakany świat, ustawiam żołnierzyki i czekam  na ojca.  Mam dwa rodzaje żołnierzyków - z drewna i ołowiu. Drewniane są starsze,  pamiątka z wojny abisyńsko-włoskiej. Są to dwie armie: włoska i  abisyńska. Żołnierze, wycięci ze sklejki są jednostronni. Każda armia ma  głowy zwrócone w przeciwną stronę tak, że mogą z sobą tylko walczyć i  ginąć. Jakiekolwiek porozumienie, poddanie się do niewoli jest  niemożliwe. Z przymusu muszą być bohaterami. Włosi są wyposażeni w hełmy, mają dużo karabinów maszynowych i buty.  Abisyńczycy zaś w większości to przeważnie bosi, półnadzy wojownicy  uzbrojeni w dzidy. I chociaż w rzeczywistości przegrali z Włochami,  lubię ich. Dokładna znajomość terenu i brak butów pozwala im  niepostrzeżenie zbliżać się i atakować znienacka zaspanych Włochów. Są  sprytniejsi i walczą o wolność swojej ojczyzny, jak my teraz, i pod moim  dowództwem zwyciężają.
Ołowiana armia to mieszanina różnych zabijaków. Od husarii  Chodkiewicza, do aktualnej polskiej piechoty. Nie mam tylko Niemców,  poza jednym, nie mają więc z kim walczyć. Ale za to ćwiczą ciągle, by  być w gotowości.  Do tego mają wsparcie w jednym samochodzie pancernym i samolocie  myśliwskim polskiej konstrukcji, ZL-21. Najlepszym na świecie - mawiał  tatuś. Zostało mi jeszcze trochę nabojów do armatki, pamiątki ze Lwowa, więc  gdy pada deszcz i walczą armię dowodzone przeze mnie i Olszeszczaków  strzelamy. Czyszczenie lufy, nabijanie, celowanie, a potem jeszcze huk i  uderzenie mikroskopijnego pocisku - wielka frajda.  Z celowaniem jest różnie i zdarza się, jak to na wojnie, że maleńkie  ołowiane kulki nie trafiają w żołnierzy lecz w ściany. Kulki trochę większe od główki szpilki, ale wzbudziły u gospodarza  niepokój. Pan Karol przychodził kilka razy na zwiady, jak mówił  popatrzeć czy dach nie przecieka, ale okazało się, że chodziło o ściany  z których podobno armatką zrobiłem sito, a to przecież jego majątek. Naskarżył jego syn Tosiek, z którym nie chcieliśmy się bawić. Oglądał  więc pan Karol ściany, oglądał, ale niczego nie dojrzał. Żadnych dziur  zresztą nie było.  Zdarzyło mi się co prawda zrobić w grubej ścianie dziurę, ale nie z  dziecinnej armatki lecz 12 mm Colta z. 1920, i nie w jego domu.   Po każdym wystrzale Misiek leci za pociskiem warcząc i kłapiąc  zębami. Też siedzi ze mną w domu, bo co prawda buty mu niepotrzebne ale  ma za to długie kudły i łatwo się brudzi. A z kąpielą komplikacje. Mama  boi się grzać wodę na kąpiel, bo to by była obraza Boska kąpać psa i to  jeszcze w ciepłej wodzie, a sytuacja nasza niepewna, nawet kąta swego  nie mamy, więc wyprowadzam go na smyczy tylko pod najbliższe drzewko.  Misiek to dziwny pies, nigdy nie szczeka. Najwyżej warczy. Lubi  podkradać się po cichu by znienacka capnąć za chałat starego Żyda lub  Żydówkę, lub starą kiecatą babę. W domu też nie lubi gości. Nie wchodzą w rachubę chłopaki, na tych w  ogóle nie zwraca uwagi, ale niech wejdzie ktoś starszy to Misiek zaraz  siada naprzeciw, marszczy lekko brązowy nosek i w milczeniu patrzy.  Siedzi i patrzy. Czasami ruszy oklapniętym uchem to lewym, to prawym i  dalej patrzy.  Bardzo dziwnie patrzy, nie spuszcza oczu przed ludzkim wzrokiem, jak  zazwyczaj zwierzę. Oczy w oczy. Nie ruszy się. Najczęściej ten oglądany  przez Miśka zaczyna czuć się nieswojo i albo się wynosi albo prosi, żeby  zabrać gdzieś tego psa.
 Na dworze coraz bardziej ponuro. Zmoczone poczerniałe liście,  opadają z drzew w sadzie, już bez jesiennego blasku. Wszędzie pełno  błota. Jestem śpiochem, i w takie pochmurne dni korzystam z tego, że nie  ma szkoły, leżę w łóżku do dziesiątej.  Mama też nie wstaje wcześniej bo po co? Potem idzie po mleko. Chętnie  bym przyniósł ale nie mamy pieniędzy, a żeby dostać na kredyt, musi  rozmówić się osobiście.
 W jeden z takich deszczowych smutnych dni budzi mnie dziwne  pokrzykiwanie na szosie. Jakieś hałasy, podobne jak w dzień jarmarku.  Wyglądam przez załzawione szybki i widzę koło naszego domu jakąś postać.  Żołnierz nie żołnierz. Taki jakiś dziwny. W szpiczastej czapce z czerwoną, wyszytą na płótnie gwiazdą, i  z długim karabinem zakończonym szpikulcem. Płaszcz do kostek,  postrzępiony, przepasany parcianym pasem. Na takim samym wystrzępionym  parcianym pasie zawieszony karabin.  Dwa szpikulce, czapki i karabinu, sterczące ponad głową, nadają postaci  charakterystyczny wygląd. Stoi pod oknem i pokrzykuje coś do drugiego.  Ten drugi, kilka metrów dalej, na środku ulicy, założył poły płaszcza za  pas, spuścił spodnie, wypiął zsiniałą od jesiennego deszczu d.... i  rżnie. Na przechodzących ulicą nie zwraca uwagi tylko spogląda miedzy  nogi i w miarę jak kupa rośnie humor coraz lepszy. Żartuje i śmieje się  zwrócony całą gębą do tego stojącego pod naszym oknem. Chowam się za  firankę. Bo goła dupa ale karabin w garści, nigdy nie wiadomo co taki dziki myśli. Znaczy się przyszli Sowieci, w nocy. Ruskie sołdaty - jak ich nazywają,  pamiętający jeszcze carskie wojsko. Pełno ich w koło, a każdy z nich  ciągnie za sobą ogon zapachów, przy których nasz obornik to paryskie  perfumy. Mówią, że podobnie jak kozacy stosują swoistą metodę walki z  wszami i innymi ustrojstwami: Rozebrać się do naga i do beczki z dziegciem. Ile w tym prawdy nie wiem,  ale fakt, że śmierdzą okropnie.  Przyszedł pan Oliski i po cichu namawia mamę, żeby się  gdzieś schować.
- Podobno mają już przygotowane listy Polaków, a i Żydzi też są  strasznie ochoczy w pomaganiu Moskalom, pani sama wie...
- I jeszcze jedno, ten Płachta, co za złodziejstwo pani mąż wysłał go do  kryminału, odgraża się, że teraz zrobi porządek, bo on był komunistą i  za to go prześladowali.  -Pani, my wiemy, że to zwyczajny złodziej, ale wytłumaczy to pani NKWD?
Co tu robić?  Uciekać, ale gdzie, dokąd? Ani rodziny, ani pieniędzy ani  znajomych. Sami we dwoje. Są ludzie dobrzy ale też nie mają pieniędzy i  schować nie mają gdzie. Trudno w małej chałupce ukryć obcych. W końcu zdenerwowana mama postanawia:
- Nigdzie nie będziemy uciekać. Polecimy  się w obronę Matce Boskiej.  Jedna tylko prośba: kiedy przyjdą, to może pan Bronisław lub pan Karol  jako gospodarz przyszedłby do nas, żebyśmy nie byli sami.
Pan Bronisław wyszedł, a mama zaraz zegarek z ręki, damski, z czarną  tarczą, "DOXA", pamiątkę od ojca i w materac. Rozgląda się co by tu  jeszcze... a tu już łomot do drzwi.
- Drzwi otwarte - mówi mama i woła - panie Karolu, panie Karolu...
- Tcisze - grube chłopisko w szarym szynelu pcha matkę do środka pokoju.
- Pomieszcziki, nu ładno - ni to pytająco, ni to twierdząco zwraca się  do dwóch żydków, którzy wślizgnęli się w ślad za nim.
- Ruki - ryczy sołdat. Mama nie rozumie o co chodzi.
- Ruki - wrzeszczy coraz głośniej i chwyta matkę za ręce.
Misiek skacze spod pieca i chwyta za szynel.
- Ot sobaka, żołnierz kopie go w brzuch, aż Misiek odskakuje pod ścianę.
- Ot wredna sobaka, grażdanskaja. Pluje na podłogę.
- Nu, pani komendantowa, on każe pani ręce pokazać - przyskakuje do mamy  jeden z żydków. Karabin ma na sznurku, zawieszony lufą w dół, a na  rękawie czerwoną opaskę.  - Nu, niech mu pani pokaże rękę.  Chwyta rękę przestraszonej mamy i odwraca dłonią do góry.  Żołnierz patrzy przez chwilę na dłoń i spluwa powtórnie na podłogę.
- Nu ładno, paniusjia - zaciąga śpiewnie - zabierać wsio - macha na  Żydów ręką.  Ci z miejsca rzucają się do łóżka. Wywalają na podłogę pierzynę,  prześcieradła. Jeden obmacuje poduszkę, drugi chwyta za radio i próbuje  go wynieść.  W tym czasie mama dochodzi do siebie i poznaje w tym zabierającym radio  Moisia, tego, który jeszcze przed trzema tygodniami szył u Oliskich.
- Co pan robi, panie Moisie, jak tak można. Co też takiego panu złego  zrobiłam?
- Nu, cicho pani komendantowa, cicho sza. Ja pani krzywdy nie robię, bo  jak bym temu sołdatowi powiedział, co pani mąż był, to nie wiem czy by  pani żyła. Teraz nastała władza radziecka, władza sprawiedliwa,  proletariatu. Wasza Polska się już skończyła i nigdy nie powstanie.
- Tak i ty, szkólniak - zwrócił się do mnie - masz dzisiaj zabrać  książki do polskiego i historii i zanieść na rynek i spalić. Dostaniesz  nowe książki, prawdziwe.
Rozgadał się Moisie, a tymczasem pozostali wynoszą pański dobytek:  radio, maszynę do szycia. Sołdat dopytuje się mamy o "czasy" i każe  Żydom dokładnie przeszukać, ale zawiedzeni nie znajdują żadnego zegarka.  Przed domem stoi ciężarówka ZIS-5, na którą ładują zrabowane z domów  przedmioty.  Nie omijają i Oliskich. Nie pomaga nawet czworo dzieci i brak podłogi  w jednej, jedynej izbie. Obszarnik, bo ma maszynę do szycia. Zabierają  bez ceregieli jedyny dorobek z dwu i pół morgowego gospodarstwa. Dorobek  siedemnastu lat pracy.  Skrzynia na wozie coraz bardziej się wypełnia. Resory się uginają. A ci  wynoszą z domów coraz to nowe przedmioty. Nawet zegary ścienne. Zawsze  to "czasy".  Kiedy wychodzą od nas Misiek nie może ścierpieć i chwyta Moisie za  chałat.
- Nu, ja cię znam - Moisie odwraca się do Miśka i niezgrabnie ściąga  karabin, zaczepiając lufą o futrynę w drzwiach.
- Co też pan, matka przypada do niego.
- Nu, ja cię znam, tyś wtedy biednego Żyda za chałat. Rozdarłeś. Ja  sobie powiedziałem, jak w piśmie pisze, że jeszcze ciebie Pan Bóg da w  moje ręce.  Ściąga karabin, ale Misiek w tym momencie, tak jakby zrozumiał  przemówienie Moisie, przemyka obok nóg Żyda i ucieka do sadu. Żyd już ze  zdjętym karabinem wybiega za nim. Mama za nimi na ganek, krzyczy:
- Ludzie ratujcie, ludzie pomóżcie, toż on zastrzeli psa. Panie Moisie.  Panie Moisie, nawołuje.
Ale nikt na nią nie zwraca uwagi. Sołdaty i  Żydzi przed domem zanoszą się od śmiechu, a sąsiedzi boją się wtrącić. Serce ucieka mi do gardła. Staję na progu i nie mogę zrobić kroku.  Moisie to już nie ten Żyd, grzeczny, posłuszny, uczynny, ludzki. Z oczu  bije mu zajadłość, zawziętość. Nos zakrzywił się w okrutnym uśmiechu  zadowolenia, jakby brał odwet za wszystkie krzywdy Izraela. Nie ma w  nim ani kawałka miejsca, w którym mogła by zagościć litość. Cały jest  jedną nienawiścią. Skrada się do Miśka z opuszczonym karabinem, jak na  polowaniu, bezpieczny, bo czym jemu uzbrojonemu może zagrozić niewielki  piesek. Misiek dobiegł do płotu i nie zdecydowany zatrzymał się. Nie wie czy  uciekać dalej, czy może narazi tym swój psi honor? Więc odważnie staje.  Nagle pada strzał. Huk głęboko rozchodzi się w wilgotnym powietrzu. Od  wstrząsu spada parę zbutwiałych liści. Z tyłu, za Miśkiem wylatuje  drzazga z rozbitej sztachety.
- Misiek, Misiek - woła mama w przystępie rozpaczy. Jest jej już  wszystko jedno. W takich momentach człowiek nie zastanawia się, nie  kalkuluje swego bezpieczeństwa.  Misiek słyszy, waha się. Nic mu się nie stało. Żyd chybił. Może on tylko  straszy, może go pogonić, złapać za chałat. Przecież Misiek pamięta jak  niedawno z jakim wielkim gewałtem ten żydziora przed nim uciekał.  Pani woła, i to jest najważniejsze. Nie spuszczając z oczu Żyda, Misiek  próbuje za jabłonką chyłkiem, przemknąć się do domu.  Nie wie jednak, że Żyd nie zna takiego uczucia jak litość.  Przeciągle huczy znowu strzał. Echem wraca karabinowy grzmot odbity od  skarpy i przechodzi w pełen rozpaczy skowyt, coraz bardziej cichnący,  coraz cichszy, aż cisza zalega wokół. Wszyscy jakby zamarli, tylko  sołdat splunął - twardy jewrej - i pokręcił głową, po czym zabrał się  dalej do ładowania trofeów na samochód.
 Na rynku Żydzi spalili polskie książki. Stos z początku  nie chciał się palić. Wilgotne podłoże i mżący deszczyk spowodowały, że  papier się tlił, dymił, ale palić się nie chciał. Dopiero jak polano  benzyną, to spalili Polskę, jak niektórzy co bojowsze szwajceny mówili.  W szkole początek roku szkolnego bez Pana Boga. Nie było nabożeństwa w  kościele, a w klasach Żydzi szybko pozdejmowali krzyże.  W kościele zamalowano niedawno odsłonięty obraz, "Rozgromienie konnej  armii Budionnego przez kawalerię polską".  Mówią, że tego żydka, co zamalował obraz spotkała kara boska, spadł z  rusztowania i pękło mu w  krzyżu. Nie jestem jednak tego pewny bo  zauważyłem, że ludzie opowiadają bardziej o swoich pragnieniach niż  faktach. I wydaje mi się, że to co mówią jest z rodzaju wieści,  podtrzymujących wiarę w Pana, który nie da nam krzywdy zrobić.  Co z  Żydem nie wiadomo, a obraz nie istnieje. Na jego miejscu  tylko gładka czerwona plama. Dobrze, że chociaż kościoła nie zamknęli,  choć podobno tylko na razie. Ludzie pamiętają jeszcze rok 1920, kiedy  budionowcy urządzili w nim stajnię.
 Wszystko teraz pod znakiem tiochniki i "czasy". Tiochnika to  słowo najczęściej powtarzane przez sowietów, a "czasy", to marzenie  każdego czerwonoarmisty. Ściągają z rąk gdy tylko zauważą i skąd się da.  Podobno nawet Żydom zegarki zabierają. Powszechny teraz widok sołdatów  którzy z zadowoleniem przyciskają do przekrzywionych głów "czasy",  różnych rozmiarów i kalibru. Słuchają przez chwilę, a potem z  rozdziawioną uśmiechem od ucha do ucha gębą wykrzykują z podziwem -  idiot, znajesz ty - idiot - jakby zobaczyli cud. Z tiochniką to trochę gorzej. Po poboczach ulicy stoją całe szeregi  najdziwniejszych pojazdów, czekających na naprawę. Ni to samochody  pancerne ni to tanki. Patrzysz z przodu, pancerz z kawałkiem żelaznej  lufy. Ale gdy zajrzysz z boku, to już tylko pomalowane płótno. Ale są i  jakieś takie ogromniaste, wysokie, na gąsienicach. Toczy się to wolno z  szybkością pieszego i pełno w tym drzwiczek, a z każdych wygląda  spiczasta krasnoarmiejka.  Opowiadają, że załoga takich tanków wynosi 101 ludzi. Jeden kieruje a  reszta pcha. Ciężka machina więc tylu do pchania. I faktycznie często  pchają, codzienny to teraz obrazek. Nieraz jak im się znudzi to taki  tank zostawiają po prostu na drodze.  Początkowo nikt nie podchodził blisko bo rozgłaszali, że zaminowane, ale  kiedy jeden z najodważniejszych chłopaków wlazł do środka i nic mu się  nie stało, to ruszyli wszyscy. Szybko jednak zapał minął, bo po prawdzie  w środku sama bida z nędzą. Nawet siedzeń skórzanych nie było. Ot  śmierdząca szczynami, a nieraz i gównami żelazna skrzynia. Można było wyciąć jedynie trochę brezentowych fartuchów, na płachty do  suszenia ziarna, a reszta żelastwa nie przydatna do niczego.  To nie to co porzucony polski ciągnik artyleryjski, z którego skórzanych  siedzeń rymarz, przez następne trzy lata, szył uprzęże dla koni z całej  okolicy, a wałków z czystego mosiądzu wykręciliśmy ze dwadzieścia. Wałki  były w cenie, za każdy można było dostać trzy maski przeciwgazowe i dwa  granaty obronne.
 Ale tiochnika to tiochnika.  W szkole wprowadzono język rosyjski i wykreślono naukę  historii. Praktycznie jednak nikt się właściwie niczego nie uczy. Klasy  stłoczone, obie szkoły razem, bo w Komarowskiej Wsi kwaterują Sowieci, a  codziennie tyle rzeczy się dzieje...  Nastała moda na traktory. Wszystkie szpulki od nici poginęły z domów bo  każdy w szkole chce mieć taki traktor. W Sowietach, jak mówią nam na lekcjach, nikt nie robi w polu, tak jak u  nas sierpem, kosą czy końmi. U nich wsio traktorem. Nas też uczą jak  zrobić traktor - ze szpulki.  Wycina się ząbki na końcach drewnianych szpulek, przeciw ślizganiu.  Łączy się szpulkę z patykiem na gumce i guzikiem posmarowanym mydłem.  Traktor nakręca się patykiem, a jak nie chce jechać, to trzeba popluć  pod guzik. Na lekcjach więc nic innego tylko traktory. Jeżdżą, stukają  na ławkach ząbkami, a jak za mocno skręci się gumkę, to i skoczyć  potrafi. Wiadomo, tiochnika. Nie trzeba się już uczyć, traktor za ciebie  wsio zrobi.
 Ze wschodu ciągną korowody tych, którzy na rozkaz cofali się  za Bug. Mieli organizować tam obronę, a teraz wracają. Przejeżdżają  wozami przez miasto i jadą dalej, na zachód.  Wypatrujemy bez przerwy ojca.  Często się zdarza, że sylwetka mężczyzny na furmance jest podobna do  taty, wtedy pełen nadziei wybiegam przed przejeżdżającą furmankę... Niestety, nadzieja i radość trwa zaledwie kilka sekund. Potem znowu ból.  Z niecierpliwości oczekiwania śpię coraz gorzej. Po nocach marzę, że  siedzimy w domu, wtem pukanie i w drzwiach staje ojciec...   Deszcz bębni w rynnach, noce coraz dłuższe, leżę po ciemku i czekam.  Elektryczności jeszcze nie włączyli, a naftę trzeba oszczędzać. Nie  wiadomo co nas czeka. Wierzymy, że Anglicy z Francuzami i Niemców i  Ruskich z Polski wygonią, tylko żeby przeczekać...
 Nagle słyszę pukanie do okna. Mama się nie rusza, może nie słyszy. I już  z bijącym sercem mam wyskoczyć z łóżka - mamo! tatuś ! -  gdy  słyszę,  że mamusia wstaje. Chwilę szepcze przez szybę, potem cichutko, na  palcach podchodzi do drzwi i wychodzi do sionki.  Wprowadza jakiegoś mężczyznę, otrząsającego się z deszczu. Podsuwa  krzesło, nie zapala światła. Widzi jednak że nie śpię, podchodzi do  mojego łóżka i szeptem mówi:
- Zbysiu jesteś już  dużym i rozsądnym  chłopcem, wiem, że mogę polegać  na tobie. Więc pamiętaj, nie wolno ci nikomu powiedzieć o tym panu, ani  o tym co nam powie. Pamiętaj - a widząc nieufne spojrzenie przybyłego,  mówi do niego: - Może pan być spokojny, memu synowi można ufać.
Tak niespodziewanie pasowany na mężczyznę siadam na łóżku, obserwuję, i  słucham w milczeniu. Przybysz nie chce się ani rozebrać, ani jeść.  Bardzo się spieszy. Mówi, że mogą go tu szukać. Nie widzę jego twarzy  tylko zarys profilu w nocnej, ciemnej, a przecież nigdy nie tak ciemnej,  żeby nie było poświaty, nocy. Mówi szeptem. Nie wiem kto on jest, ale  widocznie mama go dobrze zna, bo słucha z pełnym zaufaniem, bez  zastrzeżeń.   Aresztowano go razem z ojcem. Tu niedaleko, w Miączynie kiedy  wracali już do domów. Wiem gdzie to jest. Jak jest ładna pogoda, to ze  schodów kościelnych widać za łąkami, na których rozbito Budionnego,  pasemko dymu z pociągu. Tam właśnie jest stacja kolejowa Miączyn. Tak  blisko domu.  Ze stacji wyszli razem. W cywilnych garniturach z walizkami wyglądali  jak zwyczajni uciekinierzy. Rozglądali się za jaką podwodą, gdy  podskoczyli Żydzi z karabinami i czerwonymi opaskami na rękawach  cywilnych marynarek. Czerwona milicja czy jak się tam nazywali.
- Nu, my cię znamy - zawołali do niego - ty policjant. Ty stój ani się  rusz, twoja władza już się skończyła. Wycelowali karabiny i zawołali  enkawudzistów.
- O, ten to policjant krwiopijca, zabierzcie go. A tego drugiego -  wskazali na ojca - nie znamy. Nic do niego nie mamy.
Enkawudziści kazali ojcu otworzyć walizkę, a w niej krzyże i medale,  które pieczołowicie z sobą woził. Bo jak powiadał, są to krople jego  krwi, którą przelał za ojczyznę. (Był ranny w 20 r). Zabrali ich obu.  Ojciec  dobrze znał sowietów, ich mściwość, więc niczego dobrego po nich  się nie spodziewał. Wymienili więc między sobą adresy i umówili się, że  będą próbowali ucieczki, któremu się uda ten zawiadomi rodzinę. No i  właśnie jemu się udało. Podczas przejeżdżania przez graniczną stację,  Szepetówka, udało mu się wyrwać deskę w podłodze wagonu i wyskoczyć, a  właściwie wypaść na tory. Zgodnie z obietnicą przyszedł zawiadomić, ale  zaraz póki jeszcze noc musi uciekać, chciałby się ukryć zanim nastąpi  dzień.  Pocieszał mamę, że na pewno ojciec wróci. Dobrze mówi po niemiecku i  rosyjsku więc jakoś początkową zawieruchę przetrwa. Przecież zabrali go  właściwie przypadkowo. Nawet Żydzi komuniści nic do niego nie mieli.  Potem, gdy się uspokoi,  na pewno go zwolnią lub mama jakoś wyciągnie. Wyszedł po cichu, żeby gospodarze śpiący po drugiej stronie  domu nie usłyszeli.  Zostaliśmy we dwoje z ciemną deszczową nocą i z brzydkim żalem: dlaczego  to ojcu nie udało się uciec.
11k