odc.11
Zostaliśmy z żalem do Pana Boga, dlaczego sprawił, że
tym który uciekł nie był nasz ojciec. I chociaż pocieszałem
mamę, że to dobra wiadomość, bo tato żyje, płakaliśmy oboje
do rana. Mówiła przez łzy:
- Cóż ty wiesz mój synku. Ojciec nikogo tak nie bał się w życiu,
jak sowietów. Może przeczuwał coś niedobrego. Dlaczego właśnie
jego to spotkało, tak blisko już od domu, zaledwie kilka godzin
pieszo - żaliła się. Zapewne myślami był już w domu i
cieszył się ze spotkania z nami. A może martwił, czy odnajdzie
nas całych i zdrowych.
Okrutny kaprys losu sprawił - bo czymże innym tę krzywdę
można wytłumaczyć - że zabrali go Sowieci. Zabrali jak się okazało na zawsze.
Mnóstwo ludzi przechodzi nadal przez nasze miasteczko. Furmankami,
pieszo, jak kto może. Wszyscy ciągną ze wschodu na zachód. Większość wraca
do domów po wrześniowym odwrocie, ale są i tacy, którzy uciekają od
Sowietów bo rozeszły się pogłoski, że Polska będzie podzielona na Wiśle
na niemiecką i sowiecką. Uciekają więc za Wisłę do Niemców,
bo to "zawsze kultura i jakieś prawa się liczą... " - pamiętają zabór
pruski. Uciekają więc od dziczy, nędzy, samowoli, ratują życie.
Już tylu Polaków zamordowano... Bolszewicy przyglądają
się pochodowi z boku i co jakiś czas, niespodziewanie zatrzymują
do kontroli. Stoi wtedy długi wąż wozów i ludzi, długi hen,
chyba pod Tyszowce, a oni każą pokazywać odwrócone dłonie.
Szukają "biełoruczków", to jest tych których dłonie nie są
zniszczone. To krwiopijcy, którzy żyli z krwi i potu czornyj-roboczych.
W rzeczywistości chodzi o inteligentów, urzędników, oficerów, elitę
narodu. Teraz już wiemy w jaki sposób zniewala się i wyniszcza całe narody.
Na początku robi się zawsze jedno, morduje inteligencję. Morduje się jego
historię i pamięć. Ale wówczas byliśmy nieświadomi tego, mieliśmy
nadzieję, że to jakieś nieporozumienie. Tymczasem patrzyliśmy
jak zatrzymanych wiążą powrozami jak bydło do jednej linki i pędzą
nie wiadomo dokąd.
Któregoś dnia rozeszła się wiadomość, że schwytali dwóch oficerów
Wojska Polskiego i poprowadzili na cmentarz. Pobiegliśmy zobaczyć.
Przed bramą cmentarza stało kilku Żydów. W czarnych chałatach,
jarmułkach, z karabinami zawieszonymi na ramionach - taka żydowska moda
noszenia broni - w padającym deszczu wyglądali jak zmoknięte czaple,
niegroźnie. Na rękawach chałatów wymięte czerwone opaski milicji
robotniczej. Nie zrobiło to jednak na nas wrażenia. Żydzi to Żydzi,
wiadomo strachliwy naród. Wystarczy krzyknąć, postraszyć dniem sądu
ostatecznego, a oni od razu chodu modlić się, by diabeł nie schwytał. Nie
baliśmy się. Podchodzimy pod bramę, z kijami w rękach śmiało i bojowo,
ale tu niespodzianka. Żydzi, nie tylko się nie usunęli, ale
jeszcze złapali za karabiny i groźnie ruszyli na nas. Na ich
twarzach nie było śladu lęku czy niepewności, jakich się spodziewaliśmy,
lecz zawzięta nienawiść. Zdecydowanie zastąpili drogę:
- Nu, co wy gówniarze tu chcecie? Tu nie wolno wchodzić, uciekajcie
- zaczęli wykrzykiwać jeden przez drugiego. Nie wierzyliśmy
własnym oczom. Nie boją się ani naszych groźnych min ani kijów,
i nie tylko nie uciekają ale nadstawiają karabiny. Trudno uwierzyć, że
to naprawdę. Zatrzymaliśmy się parę kroków przed nimi, niezdecydowani.
Nagle jeden z szaleństwem w oczach zrywa z ramienia karabin i krzyczy:
- Uciekajcie stąd goje, bo zaraz wystrzelam jak wszy. Przeładował
broń z metalicznym trzaskiem zamka.
-Nu, już was tu nie ma, śmierdziele jedne.
Krew napłynęła nam do twarzy. Żeby Żyd tak do polskiego chłopca,
tego jeszcze nie było. Tosiek Jachymek, największy z nas, mocniej
ujął lagę, ale z oczu Żyda patrzyło takie jakieś straszne zdecydowanie,
a i inni Żydzi też zaczęli ściągać broń z ramion, że przestraszyliśmy
się i daliśmy dyla. Wialiśmy aż się kurzyło, pędzeni tylko
jedną myślą, strzeli czy nie strzeli. Przypomniało mi się jak
Mosiek zabił Miśka. Przekonałem się wtedy, że Żydzi potrafią być
mściwymi i zawziętymi, bez litości. Pomyślałem, że może to
i prawda, że wpychają chrześcijańskich chłopców do beczek nabitych
gwoździami, żeby mieć krew na macę. Zatrzymaliśmy się dopiero za plebanią
i kiedy było już bezpiecznie, zaczęliśmy się odgrażać:
- Parchy żydowskie, poczekajcie, jeszcze wam pokażemy...
Było to swoiste odreagowanie i próba zmazania hańby ucieczki. Bo
co by nie mówić, strach jest zawsze uczuciem wstydliwym.
Na cmentarz jednak poszliśmy. Dostaliśmy się z drugiej strony,
przez dziurę w płocie. Chyłkiem, wśród ociekających wodą, ogołoconych
częściowo już z liści krzaków, podkradliśmy się w pobliże niewielkiego
placu z dużym drewnianym krzyżem po środku. Była to granica pomiędzy
starym, już nie używanym, a nowym cmentarzem. Poczołgaliśmy się między
grobami do dużego grobowca, najbliżej placu. Dzień przytłoczony niskimi
brudnymi chmurami, z których siąpił mglisty deszcz wypełniony
był jesiennym smutkiem. Na placyku dwa kopce czerwonej gliny
z niewidocznych, wykopanych świeżo grobów, a na nich, przestępując
bosymi nogami, dwóch ludzi w poszarpanych mundurach. To zatrzymani
oficerowie. Przed nimi grupa czerwonoarmiejców, z nałożonymi na karabiny
długimi sztykami. Schowaliśmy się za grobowiec w miarę bezpieczni,
ponieważ sołdaci zajęci wyszarpywaniem sobie butów, które widocznie przed
chwilą ściągnęli z nóg polskim oficerom, nie rozglądali się na boki. Zaraz
też gdy podzielili buty kazali ściągać mundury i spodnie i przymierzać
między sobą. Na poszarpanych naramiennikach jednego munduru widniały trzy
gwiazdki na drugim dwie. Kapitan i porucznik. Sołdaci pajacowali.
Nakładali kurtki i ze śmiechem salutowali do gwiazdek. Widać
było, że świetnie się bawią. Dwóch, jakichś starszych, w czapkach
z czerwonymi otokami, z pistoletami w rękach (były to bębenkowce,
słynne nagany), zaczęło rozebranych do bielizny jeńców popychać
lufami w stronę świeżo wykopanych dołów. Bezbronni, wpatrzeni w lufy skierowane
w ich twarze, cofali się, ślizgając bosymi stopami po rozmiękłej glinie.
Wyższy, siwy kapitan, z zapuchniętym sino okiem, trząsł się jak galareta.
Pomyślałem, że to z zimna, bo spod poszarpanej bielizny wyglądało
gołe ciało na które padał październikowy deszcz. Drugi,
porucznik, młodszy, niewielki wzrostem, z czarną czupryną - nie
drżał lecz cofał się z kamiennym wyrazem twarzy. Wokół zapuchniętych oczu
czerwone plamy i prawa ręka zwisająca bezwładnie. Przez rozerwany rękaw
koszuli sączyła się krew. Nagle ten siwy, z trzema gwiazdkami, kapitan,
pada na kolana na kopczyku świeżo wykopanej ziemi i podpierając
się rękami woła:
- Panowie, nie zabijajcie, mam żonę i dzieci. Przecież nikomu nic
złego nie zrobiłem. Litości! Patrzy błagalnie na tych z rewolwerami,
to na jednego, to na drugiego. Chce złożyć ręce jak do modlitwy, ale nie
może oderwać ich od ziemi, na śliskiej glinie traci równowagę.
Sołdaty z karabinami przerwali na chwilę kłótnię o buty i patrzą z
zainteresowaniem. Dwaj z rewolwerami milczą. Trzymają broń w wyciągniętych
rękach, a w ich nieruchomej postawie czuje się nienawiść do tych dwóch
przed nimi, bezbronnych ludzi. Na ich twarzach pojawia się satysfakcja,
gdy przyglądają się tytłającemu się w śliskim błocie, na kolanach,
nieprzytomnie przerażonemu kapitanowi. Zakodowany instynkt życia
(nazywają też go śmiertelnym strachem) pozbawił ciało wszelkiej
świadomości i zmusił je do rozpaczliwego żebrania o życie.
Porucznik zaś stoi nieruchomo, jakby nieobecny. Poprzez szpary zapuchniętych
powiek nie widać gdzie patrzy. Może na swoich katów, a może na szare,
niskie niebo, w którego mokre obłoki uleci za chwilkę jego dusza.
A może dusza już przebywa gdzie indziej, zostawiając zmaltretowane,
umęczone ciało na dowód zbrodni wobec ludzi i Boga. Jeden z rewolwerem
podchodzi bliżej do kapitana. Uderza lufą od dołu w brodę,
każąc stanąć. Kapitan podnosi się z kolan, ale cały drży jak w febrze.
Pierwszy raz widzę jak człowiek potrafi się trząść. Zupełnie jakby miał
w środku specjalny mechanizm, który wprawia członki jego ciała w
drgawki, każdy z różną częstotliwością. Poczułem przez kurtkę mokry
chłód siąpiącego deszczu, dreszcz przeleciał po plecach. Widzę
tych ludzi z odległości zaledwie kilkunastu metrów, serce mi
się ściska z żalu i najchętniej zamknąłbym oczy, by przerwać ten
okrutny sen, ale jestem jak sparaliżowany. Niezdolny do wykonania
najmniejszego ruchu. W tym momencie, gdyby nawet bolszewicy nas odkryli,
nie mógłbym zrobić ani kroku. Patrzę, a chciałbym nie widzieć takie to
okropne. Jak zahipnotyzowany wzroku nie mogę oderwać, a jednocześnie
gdzieś w głębi swojej duszy słyszę głos: patrz i zapamiętaj. Musisz
zapamiętać, żeby ta męczeńska śmierć dwóch niewinnych polskich oficerów
nie poszła w zapomnienie. Żeby mogła zostać dołączona do Ofiary, składanej
za grzechy przez naród Panu Bogu. Jesienny, ponury dzień. Pachnie
zgniłymi liśćmi i trupami. Cisza, z daleka tylko słychać krakanie
wron. Sołdaty śmieją się, klepią po ramionach, skręcają zakurki.
Sztyki jednak ciągle w pogotowiu nakierowane w dwie słaniające się,
nieszczęsne postacie, przy których kręcą się dwaj z rewolwerami.
Jeden z nich nieznacznie zachodzi od tyłu. Kapitan znowu, plując
krwią z rozbitej szczęki, zaczyna błagalny bełkot. Stojący przed nim
enkawudzista, zdradza pierwszy ludzki odruch, chichocze prosto w
skrwawioną twarz i kiwa na coś głową. Kapitan nie przestaje ruszać skrwawionymi
ustami, gdy nagle widzę, jak wyskakuje z twarzy oko, a za nim
jak skorupa z rozbijanego garnka, odrywa się część głowy. Bluzga
na ziemię biała masa zmieszana z czerwoną strugą, na którą ciało
osuwa się miękko, bezwładnie, jak kukła wypchana szmatami. W tym
samym momencie uświadamiam sobie, że słyszę huk. Huk, który wyzwala
z poprzedniego paraliżu, budzi strach i instynkt dochodzi do głosu.
Uciekam. Zdążyłem jeszcze tylko zobaczyć uśmiechniętą twarz enkawudzisty
z bronią skierowaną w stronę leżącego ciała, którą odsłonił padający
kapitan. Sam nie wiem jak znalazłem się dygoczący, z bijącym sercem w izbie
u Oliskich. Nie tylko zresztą ja. Podobnie nieprzytomnie uciekła i reszta.
Chaotycznie opowiadamy, ze zdenerwowania gubiąc słowa, nadrabiając
gestami. Szybko jednak zapada milczenie. Oglądaną śmierć, a zarazem
symbol naszej wojskowej klęski, każdy musi przeżyć sam z sobą. Długo siedzę
w mrocznym kącie, rozdygotany, z kłującym bólem serca, i ciągle
przed oczyma obraz z cmentarza. Śmierć. Gwałtowna śmierć widziana z
bliska. Nie rozumiem jej, ale wyobrażam sobie, jak by to miało spotkać
mnie. Za chwilę już nie będzie mnie w tej izbie, pośród tych ludzi, a oni
będą sobie dalej żyli jakby nigdy nic. I doznaję jeszcze większej żałości
i bólu...
Słoty i szarugi trwają przez cały miesiąc. Dni październikowe
coraz krótsze, coraz bardziej szare, beznadziejne. Gleba rozmiękła od bezustannych
deszczów tak, że trudno się poruszać, a ja w swoich sznurowanych
bucikach, w ogóle nie mogę wyjść poza próg. Jedyną atrakcją w moim
pełnym oczekiwania życiu jest niedziela. Idę wtedy bliziutko do Oliskich.
W niedzielę nikt nie pracuje, Dzień Boży i wszyscy nawet z najdalszych
okolic idą do Kościoła. Wracając po Mszy Św. ulicą Tomaszowską krewni i
znajomi wstępują do Oliskich. Nie ma gazet, radia, jest to więc jedyna
okazja dowiedzieć się co słychać w okolicy i na świecie. Kto pierwszy ten
lokuje się za stołem. A w oknie jak na ekranie filmowym pojawiają
się idący ulicą. Okno co prawda jest bardzo nisko, na poziomie szosy
i widać tylko nogi, ale to wystarczy by rozpoznać ich właściciela. Znają
się od urodzenia. Stół jest stary, jego historię można odczytać z nacięć
na sczerniałym blacie, jak u wiarusa z blizn na twarzy. Te
od krajania chleba, te od tytoniu, a te to świadectwo nudy któregoś z
czterech synów. A maleńkie krzyżyki, to świadectwo szczęśliwych narodzin,
ale tak stare, że nikt już nie pamięta czyich. Komu zabraknie miejsca
przy stole, ten lokuje się na którejś z drewnianych sofek,
stojących pod ścianami. Jest gwarno i ciasno, lecz nikomu to nie
przeszkadza. Wyciągają kapciuchy ze świńskich pęcherzy, dzielą się bibułką,
tytoniem i powoli z namaszczeniem skręcają grubaśne papierosy. Palą,
wypełniając mroczną przestrzeń izby kłębami machorkowego, gryzącego
dymu i popatrują, w zamyśleniu oglądając niedzielne nogi. Oliska
wyciąga z pieca ogromną jak miednica misę z wcześniej przygotowanymi
pierogami z kartoflami i serem, ogromnymi jak pięść potężnego chłopa, i
stawia przed siedzącymi ryneczki ze śmietaną:
- Na, bierzcie i jedzcie.
Wtedy każdy powoli bierze pieróg z miski, macza w rynience, ociera
o jej brzeg, żeby nie kapało i wkłada w usta. Ugryzie kawałek, zliże śmietanę
i znowu do maczania. Kilka razy trzeba maczać aż się całego zje. Jeszcze
się taki nie trafił, co by na raz cały pieróg do gęby zmieścił.
Pani Oliska słynie z pierogów, smaczne i wielgachne. Dwa na obiad
starczą. Po pierogach pogaduszki. Zapałek brakuje więc powszechne są
zapalniczki na benzynę. Zapalniczki robi się z gilz do nabojów domowym
sposobem. Niektóre są tak szczelne, że benzynę trzymają i przez tydzień.
Kłopot tylko z kamykami, trudno dostać. Powoli zresztą zaczyna wszystkiego
brakować. Sowiety całą osadę ogołocili do cna. Zabrali ludziom i wywieźli
zisami- 5, epigonami ciężarówek forda z lat dwudziestych: maszyny do
szycia, zegarki, radia, ba, nawet buty i kożuchy, nie mówiąc już o bydle,
kurach czy koniach Nie ma jednak takiego zmartwienia, z którego pocieszyć
by się nie było można. Powiadają, że już niedługo ich panowania, bo Niemiec
ma przyjść. A za Niemca, to homo - cywilizacja, wszystko będzie.
I coś w tym musi być prawdy, bo żydki zawsze pierwsze wszystko wiedzący,
opuścili już nosy. Zdjęli czerwone opaski, pozdejmowali karabiny. Milicja
robotnicza czy jak jej tam, zniknęła jak dym.
- Nu, a czy kiedy była? Wypierają się w oczy. Nawet Moisie
zaczął znowu się mamie kłaniać i tłumaczyć, że co on mógł? On
nikomu krzywdy nie zrobił, a że chodził z opaską, to jemu kazali. Jak by
inny chodził, to by dopiero narobił nieszczęścia.
- Najgorzej to się baby zamartwią jak ruskie odejdą - śmieje się
Karol Jachymek. Tak się szykowały, że będą kołchozy i wszystko
będzie wspólne, co noc będą miały odmianę...
- A co wy Karol wygadujecie - Oliska wyciąga drugą michę pierogów
z pieca. Jak by tak wasza Marynia to usłyszała, to by wam kołchoz
dopiero urządziła. Stare to, a takie zbereźne. Tfu, do kościoła,
do spowiedzi, a nie przy dzieciach bezeceństwa wygadywać.
Gada jak to baba, ale rynienkę pełną śmietany pod Karolowy fioletowy
nos podsuwa.
Dni się wloką, jak zwykle gdy się na coś czeka, a czeka się
na Niemców. Ludzie pamiętają ich z początków wojny, kiedy zajechali do
Kuźmów. Czyste, nie rabujące niczego, grzeczne blondasy. Nastąpią zupełnie
inne czasy. Niektórzy mówią, że będzie lepiej, prawie raj, inni żeby zawczasu
się nie cieszyć. Ale wszyscy się zgadzają, że gorzej niż pod
tą dziczą nie może być. Nikt by wówczas, nawet gdyby był świętym,
nie uwierzył, że już jesteśmy skazani na śmierć. Że zarówno dzicy
Azjaci jak i kulturalni Europejczycy postawili sobie wspólny cel
- wymordować Polaków, unicestwić Polskę. Żeby zniknęła z historii
świata jak poprzednio tyle innych narodów. Nie miało więc większego
znaczenia pod czyje dostaniemy się panowanie: Niemców czy Sowietów.
Śmierć czekała pod każdym, być może z jedną tylko różnicą:
niemiecka śmierć będzie bardziej higieniczna. Prawdziwa nadzieja
jednak była w Francji i Anglii. Wojna jeszcze nie zakończona, zobaczycie
na wiosnę: Francja na Berlin, a Anglicy desantem w Gdańsku, i po
wojnie. Opowiadałem chłopakom o oglądanych w kinie ogromnych pancernikach
brytyjskich, które miały takie potężne działa, że nic im nie może
sprostać. Jak uderzą to tydzień, dwa i będzie po Niemcach. A Sowieci sami
uciekną, a jak nie, to przypomnimy im rok 1920.
Co do Sowietów pogłoski rychło się sprawdziły. Kiedy pewnego
deszczowego, październikowego poranka wyszedłem z wiadrem po wodę
i spojrzałem z ganku na sad, wydał mi się dziwnie pusty. Coś
mu brakowało, jakby w nocy ktoś go z czegoś ogołocił. Dopiero
po chwili uzmysłowiłem sobie, że brakuje mu "poszycia", zielonych
pałatek rozpiętych gęsto w namioty. Zniknęły pałatki, zniknęli
mieszkający w nich żołnierze. Sowieci odeszli. Pod topolą też pusto. Czteroosobowy
posterunek, z którego zazwyczaj jeden, nie wypuszczając karabinu
z ręki, z obnażoną d... s... , też zniknął. Po sołdatach
pozostało tylko trochę ludzkich kup, strzępów gazet i w ogóle śmierdzących,
brudnych śmieci. Z powietrza zniknął również odór jaki bez
przerwy unosił się nad obozowiskiem. Była to szczególna mieszanina smrodów
z dominującym zapachem towarzyszącym każdemu sowieckiemu żołnierzowi
- dziegciu. Dziwne mogło się wydawać nie przywiązywanie uwagi do czystości,
nie tylko osobistej ale otoczenia. Pozostawili po sobie teren tak dokładnie
obsrany, że budziło to śmiech i pogardę, nawet u tych co "chodzili
za stodołę". Zjawisko niespotykane w wojsku: już bowiem starożytni
Rzymianie zaczynali zakładanie obozu od budowy latryn. Częściowym usprawiedliwieniem
mogła być ich kuchnia. Wśród sołdatów permanentnie panowała biegunka,
do tego stopnia, że wcale nie rzadki był widok żołnierza wybiegającego
z maszerującego oddziału i w błyskawicznym tempie opuszczającego spodnie.
Na początku, zaraz po wkroczeniu, częstowali przyglądających się chłopaków
zupą z kotła. Nagadali im pewnie komisarze, że u nas dzieci zamorzone przez
panów umierają z głodu i z dobrego serca zapraszali do żołnierskich saganków.
(W odróżnieniu od Wermachtu i Wojska Polskiego, w których żołnierze
wyposażeni byli w dwuczęściowe menażki - na zupę i na drugie danie,
Sowieci mieli saganki. Taki saganek przytroczony do woreczka na plecach,
upodabniał żołnierza do biednego wędrowca: dziada lub pielgrzyma i nieraz
można było się zwieść takim dobrodusznym wyglądem). Niektórzy z chłopców
wiedzeni ciekawością, skusili się na poczęstunek, a potem zamiast
pędzić bydło, ganiali do wychodków. Przestraszone matki - może
cholera?- zaprowadziły do lekarza.
- Panie doktorze, struli czy co? Ale jedli to samo co sołdaty...
- Ludzie - denerwował się lekarz. Co wy gadacie, że sołdaty jedli...
A wiecie co oni jedzą? Są tacy co żaby jedzą, szczury zżerają i idzie im
na zdrowie, tylko dawaj więcej... A wy kobieto spróbujcie
zjeść szczura... - odprawiał z paczką węgla drzewnego. I już więcej chętnych
na sowiecką kuchnię nie było.
Cieszyliśmy się bardzo, że odeszli. (Nie znaliśmy przyczyny
wycofania się sowietów, dopiero ci co przeżyli, po wojnie dowiedzieli
się, że było nowe porozumienie z Niemcami. I zgodnie z podpisaną
klauzulą do paktu Hitler - Stalin, dotyczącego rozbioru Polski,
w zamian za tereny do linii Bugu, Niemcy wyrazili zgodę na zabór przez
Sowiety Estonii, Litwy i Łotwy. Państw dotychczas niepodległych i nie współuczestniczących
w wojnie).
Wydawało się, że koszmar wojenny wywołany sowiecką okupacją minął
bezpowrotnie i zacznie się znowu świat bezpieczny, spokojny. Będzie
niewola ale ludzka... Było to pragnienie, oparte na ukrytym wewnątrz
człowieka zamiłowaniu do spokoju i bezpieczeństwa. Sowieci odeszli,
ale Niemców nie było widać. Życie zaczęło biec podobnie jak przed
wojną. Jedyną widomą oznaką nowej niemieckiej okupacji było przyłączenie
Komarowa do Landratu Zamość. Ożywiła się miejscowa gospodarka,
na ludzi spłynął jakby ożywczy strumień powietrza, po czasie
bolszewickiego, przerażającego smrodu, zaczęli działać. Kupcy z Przedmieścia
ruszyli ze świniami, chłopi dowozili ukryte przed bolszewikami
zboże, i trzy młyny w Komarowie rozpoczęły pracę na pełnych
obrotach. Nawet Żydzi, którzy z początku przycichli - słuchy o
pogromach w Niemczech i do nich doszły - teraz widząc, że Niemiec do
niczego się nie wtrąca, ruszyli ze swoim handlem. Widząc to ożywienie chwilami
odnosiło się wrażenie, że nie ma wojny, okupacji, a jeszcze dodatkowo odkryto
w okolicy żyłę złota lub naftę.
12k