Samolot dotychczas w miarę spokojnie lecący, teraz zaczął
stawać dęba. To w górę to w dół. Jak narowisty koń, podskakuje,
rzuca się trawersem. To Skrzypczak szarpie sterami starając
się za wszelką cenę zmniejszyć odstęp. - Już dobrze, uspokajam. Daj
mu sobie lecieć - Mig z natury spokojna maszyna i wystarczy
nie przeszkadzać. Minęliśmy lotnisko, przelecieliśmy nad Poznaniem,
Skrzypczak posłuchał mojej rady, zaniechał manerwów, leci równo,
spokojnie, zachowuje duży, bezpieczny odstęp. Zbliżamy się
do miejsca gdzie powinienem wykonać skręt. Uspokojony odrywam
wzrok od Skrzypczaka by przejrzeć przestrzeń przed nami, trwało
to tylko chwilkę, ale gdy spojrzałem z powrotem zdrętwiałem
ze zgrozy. Jego samolot niczym spadający meteor wali się z
góry na moje prawe skrzydło. Ślizga się swoim skrzydłem po
moim, gniecie grzebienie aerodynamiczne i sunie prosto na kabinę.
Błyskawicznie oddaję drążek chcąc umknąć pod nim, ale za późno.
Widzę rosnącą do monstrualnych rozmiarów czerwoną lampę światła
pozycyjnego i potworny huk rozsadza czaszkę. Ból. Świdrujący
ból w prawej skroni, jakby dentysta wsadził wiertło w czaszkę,
wyciąga z ciemności niebytu. W lewym oku pojawia się obraz.
Jakieś przyrządy, kabina... Zdjęcie to czy film w kinie. Wolno, jakże
wolno, wraca świadomość. Nagle błysk przytomności, przecież uderzył mnie
skrzydłem w kabinę, w głowę. Przez rozbite plexi z przeraźliwym świstem
wdziera się powietrze. Prawe oko ciemne, niewidzące. Jego miejsce
wypełnia zakrzepnięta krew. Krew zresztą tryska z całej twarzy,
zalewa gors skórzanej bluzy, robi mi się słabo. To ta moja
wrażliwość na własną krew. Błyskawicznie przypominają mi się ostatnie,
podobne wypadki i konkluzja. Ocaleli tylko ci, którzy natychmiast
wyskakiwali. Skrzypczak przeszedł nade mną więc stery zgruchotane,
nie ma czasu próbować. Tylko katapulta może uratować. Samolot
pod małym kątem zbliża się do ziemi, ale i tak ta niewielka
wysokość błyskawicznie maleje. Szarpię rączkę zrzutu owiewki kabiny.
Wysokość już tylko 500 metrow. Katapultowanie na tej wysokości
to duże ryzyko i z każdą sekundą jeszcze wzrasta, ale to jedyna
szansa. Jeszcze może się uratuję, rodzi się nadzieja.
Wiatrochron jednak nie spada. Szarpię rozpaczliwie rączkę. Jeszcze raz,
jeszcze raz. Nie spada. Żelazna sztaba nade mną ani drgnie. Gdybym teraz
się wystrzelił rozkroiłaby na dwie połówki. Jestem uwięziony. Zbliża się
ziemia, a ja w klatce, zamknięty, nic nie mogę zrobić. Od dzieciństwa
bałem się śmierci w zamkniętym pomieszczeniu z którego nie
będzie wyjścia, sytuacji w której nie będę mógł walczyć o życie.
Prześladował mnie obraz kabiny tonącego okrętu z zaklinowanymi
drzwiami, wolno wypełniającej się wodą i ja w środku biernie czekający
na śmierć. I teraz tak wlaśnie ginę, zamknięty, bez możliwości
działania. Zostało tylko kilka sekund. Przed oczami wyobraźni
pokazują się obrazy bliskiej przyszłości. Obrazy zachodzą jedne
na drugie, niepostrzeżenie się zmieniają. Widzę
jak karetka z lotniska mknie na sygnale zbierać moje szczątki.
Koledzy smutni do pierwszej półlitrówki, szykują pogrzeb. Potem
jeszcze stypa u biedakow. Może Wera postawi kolejkę. Fajny był chłop,
szkoda - ktoś wygłosi epitafium. Wandeczka popłacze i pogodzi się z
losem. Młoda jeszcze, gorzej dziecku. Dziecko bez ojca, smutne życie.
Sam przez to przeszedłem. Ale najwięcej żal mi Mamy. Jednego
przez okupację przechowała. Wszystko poświęciła, a teraz zostaje
na starość sama. Ojciec, znajomi z okupacji, jakieś dziewczyny.
Wszystkie te myśli- widoki pojawiają się w mózgu jakby w zatrzymanym
czasie, a ziemia rośnie w oczach. Oddech zamiera w zaciśniętym
gardle jak przed wejściem do zimnej wody. Zaraz zamknę oczy.
Nie mam odwagi patrzeć do końca. To już tylko sekundy. Szkoda,
że nikt nie słyszy moich myśli, ostatniego słowa... Nagle strach
znika, jakby go nigdy nie było. Spokój i nieledwie radość.
Przypominają mi się byłe i nie byłe znane z filmów i książek
historie ocaleń w podobnych wypadkach. A to ktoś spadał bez spadochronu
i upadł na kopę siana, a to samolot spadł wcześniej i eskplodując
podmuchem uratował pilota spadającego... Może mnie też się
nic nie stanie. Może samolot tak leciutko przytrze do ziemi,
że wyjdę cało? Już raźniej. Wraca odwaga. Trudno bowiem uwierzyć
we własną śmierć nawet w takiej beznadziejnej sytuacji.
Wokół szum i świst. Huk powietrza przelatującego rozbitą kabiną
zagłusza wszystko. Nie słychać silnika, ale to mniej ważne. Ruszam
drążkiem, może zostało coś ze sterów i uda mi się zmniejszyć kąt
uderzenia. O dziwo, samolot zaczyna posłusznie podnosić nos. Kąt
nurkowania się zmniejsza. Ruszam rączką obrotów turbiny (gazu) i lewym,
jedynym okiem jakie mi pozostało, widzę jak wskazówka wyrażnie rusza się
po tarczy wskaźnika. Nie zważając na przeraźliwy hałas powietrza mocno
chwytam drążek. Ciągnę na siebie, niech się dzieje co ma się dziać. Była
to ostatnia chwila, bo gdy samolot posłuszny sterom wychodzi z nurkowania
jest tak nisko, że na drzewach rozróżniam pojedyńcze liście. Nie
mogę uwierzyć, że nie uderzyłem w ziemię, że samolot leci, że
stery są całe. Przez chwilę karkołomna myśl, a może to już po wszystkim?
Trzeba jednak działać, może człowiek ma kilka śmierci? Jest szansa, ale
zaraz przypomina mi się, jak w podobnej sytuacji pewien pilot już pełen
nadziei doleciał do czwartego skrętu i podchodząć do lądowania runął
nagle na ziemię. (Okazało się, że pękł ostatni nit który trzymał ster.)
Strach włazi znowu na grzbiet. Ostrożnie, pilnując się żeby
gwałtowniej sterem nie ruszyć, przechodzę na wznoszenie. Rozglądam się
ale lotniska nie ma. Do tego widzę tylko na jedno oko. O Boże, czyżbym
oko stracił? Dotykam palcem i odklejam potężny skrzep krwi. Dostrzegam
lotnisko, ale i przód kurtki cały we krwi. Robi mi się słabo, psiakrew
jeszcze zemdleję. Kiedyś, po pobraniu na WIML kropelki z palca wywinąłem
kozła. Byłoby strasznie głupio teraz zginąć, z takiego powodu. Staram
się nie patrzeć. Chyba się nie wykrwawię, pocieszam się. Chociaż
krew tryska z twarzy jak z prysznica. Powietrze przelatując przez
rozbitą owiewkę, wytwarza podciśnienie, działa jak pompa ssąca. Łagodnie
pochylając samolot podchodzę do lądowania. Niepokoi ten ster.
Ciągle myślę o nim, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Tak samo
jak o tym, że byłaby to parodia losu, gdyby urwał się kilka metrów nad
ziemią... Niedorzeczność, ale nie mogę się uwolnić. Na czwartym skręcie
wypuszczam podwozie. Lewa goleń nie wychodzi. Melduję przez radio, ale
powiewająca zerwana antena nie wróży, że cokolwiek usłyszeli. Szarpię
rączkę podwozia jeszcze raz. Lewe jednak nadal tylko zeszło z zamka.
Żołnierzyk ze skrzydła wyjrzał, ale nawet do połowy się nie wychylił,
lampka nie pali, i to wszystko pomimo normalnego ciśnienia w przewodach.
A to ci pech. Tego mi jeszcze brakowało. Widocznie skrzydło mi
podgiął i koło się zacina. Lądowanie na jedno koło w tym stanie to
samobójstwo. Postanawiam siadać bez podwozia, na brzuchu. Tylko
spokojnie: uspokajam siebie według instrukcji. Jest szansa na
uratowanie się. Nigdy co prawda nie lądowałem na kadłubie ale wyobrażałem
sobie jak to może wyglądać. Najbardziej trzeba pilnować twarzy. Celownik
już niejednego zmienił w Quasimodo. Kiedy zobaczyłem raz takiego "cudem
ocalonego" po przymusowym lądowaniu na brzuchu, o mało nie zemdlałem. Ale
to było tylko pierwsze wrażenie. Potem przyzwyczaiłem się jak i inni.
Pomny tego chwytam za sztoper pasów. Z rozpaczą nagle stwierdzam,
że sztoper nie działa. Prawy pas ucięty równiutko jakby nożem. Nie mam
jednak czasu zastanawiać się jak to się stało, odpinam pozostałe. Lepiej
w takiej sytuacji wcale nie być przypiętym. W razie pożaru łatwiej będzie
wyskoczyć. Siedzenie. Przypominam sobie, że pragnąc zrzucić owiewkę
odbezpieczyłem katapultę. Teraz iglica wisi wolno nad spłonką naboju i
wystarczy wstrząs by zrobić ze mnie to, z czego zrezygnowałem ryzykując
ostateczność. Nic nie mogę jednak na to poradzić, pocieszam
się tylko, że chyba nie po to wyszedłem z takiej powietrznej
opresji by w końcu na ziemi zostać rozkwaszonym jak zgniły
ogórek... Delikatnymi ruchami naprowadzam samolot na murawę
obok betonowego pasa. Nic nie słyszę krom potwornego hałasu
powietrza prutego strzępami kabiny. Oszołomiony wypuszczam
klapy i wyrównuję samolot. Z ziemi rząd czerwonych rakiet.
Ostrzeżenie przed lądowaniem bez podwozia. Nie usłyszeli moich
meldunków, radio nie działa. Wyłączam silnik. Staram się płynnie
podprowadzić samolot tak, żeby kąt zetknięcia z ziemią był jak
najmniejszy. Wytrzymuję długo niziutko nad murawą, aż wydaje się, że
samolot staje w miejscu. W końcu przepada. Uderza o ziemię lekko,
leciutko, ot, jakby tylko czerknął po wierzchołkach traw i miał zamiar
w górę... Chwytam lewą ręką mocno za uchwyt nad deską przyrządów,
żeby tylko nie nosem w celownik i mocno się zapieram w siedzeniu.
Znowu uderzenie, ale już bez szybkości. Lekko odpuszczam drążek
i samolot posłusznie opuszcza nos. Ryje działkami murawę, miekko,
bez wstrząsów i po stu metrach zatrzymuje się.
Zaraz pełno koło mnie ludzi. Wóz awaryjny i karetka. Pomagają
odblokować kabinę. Dziwnie nisko bez podwozia. Zwyczajnie przekładam
tylko nogę przez burtę i jestem na ziemi.
Na ziemi. Pewnej, mocnej, z której powstałem i do której
wracam. Pachnącej wiosenną trawą. Już po wszystkim. Jestem
bezpieczny. Nie daję po sobie poznać jaki jestem szczęśliwy.
Nadbiega Bill.
- Nie zasztoperowałeś pasów gnojku i celownik cię urządził - woła
z daleka widząc twarz i bluzę zalaną krwią. Jednak gdy bliżej,
widzi rozbitą kabinę, reflektuje się.
- Nie wiedziałem Zbyszek, przepraszam. - Co ze Skrzypczakiem,
pytają. Jeszcze nie wylądował ani przez radio nie podał co
się stało. Trudno mi powiedzieć. Był moment, gdy huk rozsadził
świadomość, a potem nie rozglądałem się za nim. Walczyłem o
życie. Okazało się, że doznał szoku po zderzeniu i zabłądził.
W końcu jednak odzyskał orientację i wylądował, ale już nigdy
nie wsiadł do samolotu. Złożył raport i przeszedł na stanowisko
nielotne na SD. Szkoda tylko, że nie zrobił tego przed lotem
ze mną... Wojtkowiak wyskoczył z sanitarki z potężną torbą
instrumentów. Poczekaj, zaraz coś ci zrobię, poczekaj... powtarzał
bez sensu kręcąc się w kółko, jakby kogoś szukając. W końcu
siadł na murawie pełen bezradności. Słabo mu się zrobiło. Zamieszanie.
Dopiero Dobrzeniecki, dowódca pułku, widząc co się dzieje,
jak nie huknie na niego: - Tobie cipy macać, a nie być lekarzem.
Pomóż coś chłopakowi i to zaraz bo ci jaja z dupy powyrywam...
Pomogło. Wojtkowiak zerwł się jak oparzony. Pojedziemy do izby
chorych. Zaciągnął do karetki. Boję się, że tutaj mogę cię zeszpecić.
- Pokaż lusterko - zaniepokoiłem się. Przejrzałem się i teraz ja
mało nie zemdlalem. Nie mogłem siebie poznać. Pół twarzy czerwone
od krwi. Oko znowu zalepione grubym skrzepem. Zamiast nosa
kęs czerwonego mięsa z którego zwisa skóra sięgając zębów wystajacych
dziko z rozciętej na wylot wargi. Dopiero się wystraszyłem.
- Czekaj, aby do Izby. Postaram się, żeby śladu nie zostało - pocieszał
Wojtkowiak. Obmył wszystko, z okropnym bolesnym pieczeniem,
spirytusem, i na tym właśnie polegał jego zabieg nie szpecący.
Jodyna mogłaby spalić skórę, a tak przyklejona na swoje miejsce
skóra miała znowu przyrosnąć. Potem chwycił jakieś kleszcze
i próbował metalowymi spinaczami zszywać wargę. Ręce drżały,
spinacze się gieły...
- Daj spokój - poprosiłem. Może samo się zrośnie. Zawież do domu.
Chciałem być sam. Bałem się, że nie potrafię ukryć ogarniającej ogromnej
radości. Sam nie wiem z czego się cieszyłem. Zobaczą, powiedzą wariat.
W szoku. A ja byłem w stanie euforii. Może to natura wynagradzała
poprzednie przeżycia? Twarz piecze, strupy krzepną, a mnie się chce
skakać, śpiewać... Późnym popołudniem przyjechali z obiadem szef
kasyna i Lusia. Wzruszyła taka troska, ale potem okazało się,
że to sprawił Bill, który popędził szefa. Jeść
nie mogłem, zupa przez "nieszczelną" wargę wracała do talerza, z
drugim daniem trochę lepiej ale też mordęga. Strupy gęby nie pozwalają
szerzej otworzyć. Za to Lusia mile kręci się po mieszkaniu,
ale nic nie mówi: szef przyzwoitka. Udaję strasznie zmęczonego.
Jednak kiedy wyszli, przypływ nowej energii. Zaczyna
mi się nudzić. Iść do sklepu, choćby po alkohol nie wypada.
Ranny po takim wypadku, a lata już po osiedlu... Siedzę i smętnie
rozmyślam, dostanę może jakieś sanatorium, urlop. Na pewno na badania do
Warszawy, może do Zenki napisać. W głowie świdruje... O zmierzchu
ktoś zadzwonił. - Jesteś sam, zaszeptała od drzwi Lusia. I zaraz:
widzisz, nie mówiłam że tak skończysz. Zresztą to i tak szczęście
w nieszczęściu... Dotknęła delikatnie wolnej od strupów twarzy.
- Mój biedaczek - powiedziała nieoczekiwanie. A widząc moje zaskoczenie
dodała.- Nie bój się. Za trzy dni zwalniam się z pracy, odchodzę.
Wiem, że nie mogę ci komplikować życia. Masz żonę, ja męża.
Rozchodzę się z nim co prawda ale to nieważne. Nie o to chodzi.
Ach, rozczuliłam się - zezłościła się nagle. Masz co do wypicia,
nie? a jak się czujesz. Masz chęć się napić? To dobrze. Wyjęła
ze słomianego koszyka, jakie panie noszą zamiast tradycyjnych
torebek butelkę Curasao. No i jak można było się czuć nieszczęśliwym.
Nic tak nie poprawia samopoczucia jak piękna dziewczyna wieczorową
porą, a najważniejsze z własną butelka likieru. Nagroda losu.
Wypiliśmy po kieliszku. - Wiesz, tamten wieczór, wiesz, wtedy u biedaków,
był dla mnie bardzo piekny. Może nawet najpiękniejszy w życiu.
Zaczęło się coś wtedy ze mną dziać, czego w życiu jeszcze nie
doświadczyłam. Musiałam się bronić. Bronić przed tobą. Nie
chciałam cierpieć. A teraz? Przygarnąłem do siebie. Pachniała
mydłem i świeżością młodej kobiety.
- Teraz - powtórzyła - zdałam sobie sprawę, że mogłam cię już nigdy
nie zobaczyć. Twoje życie na takiej cienkiej nitce. Przestraszyłam
się, że coś pieknego, coś wielkiego może uciec bezpowrotnie.
Może to być jedna tylko chwila, ale którą będzie się wspominać
przez cale życie. Jak tamten wieczór.
- Ostrożnie, boję się ciebie urazić - szeptała. Nie boli? Chcę,
bardzo chcę, ale może jesteś zmęczony. Może innym razem. Opierala
się lekko, jednocześnie pomagając mi delikatnie zdjąć ubranie.
Było jeszcze ciemno, kiedy ze względu na sąsiadów Lusia mnie
opuściła. Pozostał zapach perfum i jej ciała. Byłem rozmarzony ale
napięcie zniknęło i zmęczenie przywracało zapomniane troski.
Jak z postanowieniami, które przyrzekalem sobie dotrzymywać? Czułem
niesmak do siebie. Słaby jestem. Ale zaraz wewnętrzny diablik. Czego
żałujesz. Może jutro zginiesz. Tyle twego... Nastrój jednak
okropny. Przy najmniejszym skurczu twarzy ból od strupów okropny.
Ze wstrętem do siebie i rodzaju ludzkiego powlokłem się do
sztabu. Mijający z ciekawościa oglądali się za mną. Nie dziwiłem się.
Z pokiereszowaną twarzą wyglądalem jak monstrum nie z tej ziemi. Jednak
Lusia musiała naprawdę się zakochać, by taką mordę całować. Brr,
obrzydzałem sobie sam siebie. Wzdłuż drogi do jednostki rosły
kasztany. Rozwinięte pąki przemieniały się w kwiaty i roztaczały
delikatną woń. Dziwnie znajomą. Przypomniałem sobie. Tak pachniała
Lusia, kasztanowo, wiosennie. I tak pozostala w pamięci. Kasztanowo
wiosenna. Następnego dnia wyjechałem do Lądka Zdroju "leczyć
rany". Dwa tygodnie w organizowanym ośrodku kondycyjnym dla
pilotów. Po drodze odwiedziłem Wandeczkę w mieszkaniu jej mamy
we Wrocławiu. Czuła się niedobrze. Zapatrzona w siebie i w
swój ból, prawie nie dostrzegła tego co mnie spotkało. To co
opowiadałem było poza granicami jej wyobrażni, a może bariera
cierpienia nie pozwalała myśleć o czymś innym niż o sobie.
Udręczonej obojętniał cały świat. Pocieszaliśmy się, że to widocznie
teraz z ciąży, ale gdy urodzi, to jak lekarze twierdzą wszystko minie,
wyzdrowieje. Źle się czułem w ciasnym, ciemnym mieszkaniu wypełnionym
zapachem wieloletniej biedy. Do tego przyjmowany byłem z podejrzliwościa
co najmniej jakbym był kryptohandlarzem żywym towarem. Moje
strupy, wbrew temu co opowiedziałem, były okazją do ciągłego
dogadywania przez mamę Wandy o spędzaniu życia w knajpach i.t.p.
Z ulgą więc opuściłem tą gęstą atmosferę. Zrozumiałem też chęć
Wandy powrotu do domu, do Krzesin i pomimo jej stanu ustaliliśmy,
że w drodze powrotnej z Lądka zabiorę ją do domu.
Pociąg relacji Warszawa-Międzylesie, był tak zatłoczony jadącymi
na wczasy, że z trudem znalazłem miejsce na korytarzu i to dopiero przy
"pachnącym" zakątku. Jakoś jednak się jechało. Ale najtrudniej było o
świcie kiedy napełniane od Warszawy pęcherze zaczeły domagać się
opróżnenia i rozpoczął się ruch do przybytku. Przepychały się więc koło
mnie zaspane, spocone pasażerki nieprzyjemnie woniejące przegrzanymi
ciałami i aż trudno było uwierzyć, że za kilka, kilkanaście godzin
zamienią się w barwne, pachnące wczasowe motyle. Na szczeście
trwało to niedługo, tylko do Kłodzka. Potem kilka godzin czekania,
parę kufli piwa i po dwudziestu minutach wysiadam z jednowagonowego
pociągu w Lądku Zdroju. Dalej zresztą pociąg nie jedzie. Z
trzech stron horyzont zamykają góry, sięgające ponad 1000 m, a na
południu najwyższa - Śnieżnik ma nawet 1423 m.
do 12 pet