odc.11
Cały ten manewr katapultowania się dziwnie mnie fascynował i   wzbudzał pragnienie, żeby choć raz zawisnąć na Rakiecie. Pchała mnie do   tego ta sama siła co do skoku z mostu, do lotu pod mostem, lotu na   plecach na bardzo małej wysokości, szarżowania na balon rurką pito't. I   gdy nadchodziła i serce zaczynało bić w przyspieszeniu, musiałem nieraz   całą siłą woli powstrzymywać się by tego nie robić. Bo nie tylko chodziło   o mnie, o moje bezpieczeństwo, zresztą byłem przekonany, że mnie się nic   nie stanie, lecz o samolot. Samolot wartości kilku milionów dolarów.   Bedzie dochodzenie, a ja kłamać w takich sprawach nie umiem, i być może   więzienie, a na pewno pożegnanie się z niebieskimi przestworzami,   pożegnanie się na zawsze.  Latam dużo. Wszyscy latamy intensywnie. Plan nie wykonany. Termin   się zbliża, a tu jeszcze szyki. Takie są skutki planowania lotów o którym   nic nie wie pogoda. A ponieważ nie ona od nas ale my od niej zależni,   jest jak jest. Latamy od świtu do późnego wieczora. Nie ma sekretarza od   pogody, który by huknął: towarzyszu, zawalacie plan, robicie wrogą   robotę... więc sami naciągamy pogodę jak możemy. Inną widzimy niż jest.   Może gdzieś tam na Bielanach ktoś się dziwi, że w Poznaniu tak ładnie   pomimo że kominy w chmurach, ale u nas w papierach wszystko gra. Fałszują   wszyscy. Od pilota do meteorologa.  Pozostało tylko ostatnie szkolenie: loty szykiem parą.   Warunki ćwiczenia, zapisane w programie: podstawa dolna 2000 m,   widzialność 10 km, w rzeczywistości jednak latamy nawet przy podstawie   1200 m i widzialności 4 km, byle plan wykonać.  Lecimy parą. Ja na dwusterze z uczniem ppor. Skrzypczakiem, a   prowadzący na bojowym Lewek (Zygmunt Lewiński). Skrzypczak jest ostatnim   z maruderów "blokujących" złożenie meldunku o zakończeniu kursu.   Pozostało mu już tylko dwa loty szykiem. Jeden kontrolny i drugi   samodzielny.  Zaraz po starcie Lewk ostro skręca na Swarzędz. Skrzypczaka   "odrzuca" w bok i muszę mu pomagać w dojściu do szyku. Po co nad   Swarzędz, przecież mebli nie zobaczy z samolotu.  Nie rozumiem, ale nic nie mówię, poganiam tylko Skrzypczaka żeby trzymał   swoją pozycję. Dopiero kiedy zataczamy krąg nad samotną willą domyślam   się, że chodzi chyba o czarnowłosą piękność, z którą spotkałem Lewka   kilka dni temu w Poznaniu, w kinie. Uśmiechnąłem się wtedy głupio,   zaskoczony, bo nigdy mi do głowy nie przyszło, że Lewek... Wszystkich   innych mogłem sobie wyobrazić, ale Lewka nigdy. A jednak... Znacząco   położył palec na ustach i udał, że mnie nie poznaje.   Dziewczyna była niebrzydka, to prawda, ale kudy jej do jego żony   Czesławy, też brunetki, smagłej, cygańskiej urody. Ale już tak w życiu   widać jest, że największy urok dla człowieka ma nieznane, a Lewek był   tylko człowiekiem.  Robimy łagodny wiraż i zniżamy się nad willę. Lewek zawsze taki poważny,   zrównoważony, a tu zaloty powietrzne, uśmiecham się w duchu. Do czego to   baba swoim tyłkiem może doprowadzić...  Na stu metrach wyrównujemy. Rozczarowuję się jednak. Szykowałem   się, że zakosimy, a tu jakoś tak wszystko rozlaźle bez temperamentu. Na   stu metrach? Pokazuję ręką, żeby niżej, żeby zagrzmieć aż dachowki   pozlatują, ale on leci jak na defiladzie. Przelatujemy nad płaskim   dachem. W obejściu pusto, tylko stadko gęsi rozlatuje się jak płatki   białego papieru.  Naturalnie mój uczeń nie zdaje sobie sprawy z tego co robimy.   Czerwony, spięty do ostatnich granic, ciężko pracuje nad utrzymaniem się   w szyku. Nic poza samolotem Lewka nie widzi. Mówię mu odpręż się, lżej   trzymaj stery, kiwa głową ale dalej bez odrobiny luzu. Nie zrobimy z   niego dobrego pilota myśliwskiego.  Brakuje wyobraźni, ale w końcu skończył szkołę i jakoś lata. Dotarł nawet   aż do lotów szykiem, więc może jeśli potrenuje z instruktorem to jakoś   będzie trzymać się powietrza, zostanie jednym z tych wyrobników nieba,   którzymi zapełniają etaty pułkowe. W czasie pokoju powiększają statystykę   wypadków, a podczas wojny są źródłem nieprzyjacielskich sukcesów, ale   tacy też są potrzebni. Tło dla asów.  Przelatujemy dwa razy nad willą, nikt jednak nie wychodzi...   Spokojnie, regulaminowo, wracamy więc do domu. Skrzypczak ma jednak   trudności z utrzymaniem odstępu. Raz oddala się bez końca to znowu zbliża   niebezpiecznie do prowadzącego, aż Lewek stuka się w głowę. Myśli, że to   z gapiostwa, ja podejrzewam coś innego. Obawiam się, że po prostu jeszcze   nie potrafi. Nie opanował samolotu na tyle, by móc lecieć samodzielnie   szykiem. Mówię mu to kiedy spocony, czerwony z wysiłku, melduje się po   locie. Tłumaczy, że lot mu nie wyszedł, bo krępowała go moja obecność,   ale gdy poleci na bojowym sam, to się przekonam. Łzy w oczach, zaraz się   rozpłacze.   Co tu robić? Sam, ze swojego doświadczenia wiem, jak nieraz   deprymująco działa obecność instruktora w drugiej kabinie. Popełnia się   wtedy błędy, których lecąc samemu nigdy by się nie zrobiło... Ale nie mam   przekonania do jego struktury psychofizycznej, do tego wewnętrznego ja,   które powoduje, że nawet w beznadziejnych sytuacjach pilot nie traci   głowy.  Z drugiej jednak strony, to tylko przez niego, przez ten jeden   jedyny lot plan nie wykonany. A o tej porze roku pogody kiepskie i nie   wiadomo jak długo przyjdzie czekać na następny dzień lotny. Może jednak   trochę przesadzam, może za dużo wymagam. Sam w końcu nie wiem co   zadecydować.  Chłopak, chociaż zaledwie dwa lata młodszy ode mnie, rozkleja się   zupełnie. Ze łzami w oczach prosi, żebym mu nie robił wstydu, wszyscy   koledzy już wylecieli...   Najlepiej byłoby dać mu jeszcze jeden, dwa loty kontrolne, ale z drugiej   strony limit lotów wyczerpany, termin kursu przekroczony... Może   rzeczywiście jestem za surowy. Ostatecznie Skrzypczak to już oficer,   człowiek dorosły, zdaje sobie sprawę, że gdy będzie leciał, to nikt mu   nie pomoże. Bedzie sam ze swoim samolotem, zdany tylko na siebie, a   pomimo to prosi, chce lecieć... Nie boi się...  A niech tam, zgadzam się. Przestrzegam tylko:  - Uważaj, nie za blisko, trzymaj się raczej dalej niż nakazuje regulamin,   jeszcze musisz trochę okrzepnąć.  Startujemy. Siedząc półdupkiem na spadochronie w poluzowanych   pasach wykręcam głowę w prawo do tyłu aż trzeszczy szyja. Nie spuszczam   oka ze startującego Skrzypczaka. Widzę jak odrywa samolot od ziemi, chowa   podwozie. Zajmuje miejsce w szyku. Z niewielkim pochyleniem delikatnie   wykonuję pierwszy zakręt. Leci nadal dosyć równo, w bezpiecznej   odległości. Odetchnąłem. W porządku.  Lot wykonujemy po tak zwanym dużym kręgu. Wznosimy się na 900   metrów pod same chmury. Przewalają się zaledwie kilkadziesiąt metrów nad   nami. Są grube, ciemne, jak pochlapane błotem, nie przepuszczają słońca.   Pod nimi szary kraojobraz bezkolorowego świata. Ostro zarysowane kontury   domów, torów kolejowych, bezlistnych drzew...jakby rysowane szarą kreską   przypominają jakąś kiedyś widzianą ilustracje z XIX powieści J.Verne?  A jednak ten pozbawiony słońca smutny obraz budzi we mnie jakąś   nieokreśloną tęsknotę. Hipnotyzuje nostalgią za minionym? Najchętniej,   zatrzymałbym samolot i patrzył, patrzył...  Ale nie wolno nawet na sekundę poddać się urokowi, zapomnieć, że mkniemy   z szybkością 600km/godz. Przełamuję więc tęsknoty duszy i wracam do   rzeczywistości. Gdzie Skrzypczak?  Leci z dużym odstępem i trzeba by wyobraźni połączonej z dobrą wolą   by domyślić się, że to jest lot szykiem, ale utrzymuje swoje miejsce, nie   nosi się po województwie i to mnie w pełni satysfakcjonuje.   Nadlatujemy nad lotnisko. Nad pasem Lewek kierujący lotami   ujrzawszy "nasz szyk" nie wytrzymał.  - Co się tam nosisz jak gówno w przerębli. Podstrój się bliżej mendozo   niebieska. Szykiem nie umiesz latać? Bliżej, bliżej - pogania.  Ja puszczam te gadki mimo uszu uważam, że dobrze jest jak jest, ale   Skrzypczak wziął na ambit, zawziął się.

Samolot dotychczas w miarę   spokojnie lecący, teraz zaczął stawać dęba. To w górę to w dół. Jak   narowisty koń, podskakuje, rzuca się trawersem. To Skrzypczak szarpie   sterami starając się za wszelką cenę zmniejszyć odstęp.  - Już dobrze, uspokajam. Daj mu sobie lecieć - Mig z natury spokojna   maszyna i wystarczy nie przeszkadzać.  Minęliśmy lotnisko, przelecieliśmy nad Poznaniem, Skrzypczak   posłuchał mojej rady, zaniechał manerwów, leci równo, spokojnie,   zachowuje duży, bezpieczny odstęp. Zbliżamy się do miejsca gdzie   powinienem wykonać skręt. Uspokojony odrywam wzrok od Skrzypczaka by   przejrzeć przestrzeń przed nami, trwało to tylko chwilkę, ale gdy   spojrzałem z powrotem zdrętwiałem ze zgrozy. Jego samolot niczym   spadający meteor wali się z góry na moje prawe skrzydło. Ślizga się swoim   skrzydłem po moim, gniecie grzebienie aerodynamiczne i sunie prosto na   kabinę. Błyskawicznie oddaję drążek chcąc umknąć pod nim, ale za późno.   Widzę rosnącą do monstrualnych rozmiarów czerwoną lampę światła   pozycyjnego i potworny huk rozsadza czaszkę.   Ból. Świdrujący ból w prawej skroni, jakby dentysta wsadził wiertło   w czaszkę, wyciąga z ciemności niebytu. W lewym oku pojawia się obraz.   Jakieś przyrządy, kabina... Zdjęcie to czy film w kinie. Wolno, jakże   wolno, wraca świadomość. Nagle błysk przytomności, przecież uderzył mnie   skrzydłem w kabinę, w głowę.  Przez rozbite plexi z przeraźliwym świstem wdziera się powietrze.   Prawe oko ciemne, niewidzące. Jego miejsce wypełnia zakrzepnięta krew.   Krew zresztą tryska z całej twarzy, zalewa gors skórzanej bluzy, robi mi   się słabo. To ta moja wrażliwość na własną krew.  Błyskawicznie przypominają mi się ostatnie, podobne wypadki i   konkluzja. Ocaleli tylko ci, którzy natychmiast wyskakiwali. Skrzypczak   przeszedł nade mną więc stery zgruchotane, nie ma czasu próbować. Tylko   katapulta może uratować. Samolot pod małym kątem zbliża się do ziemi, ale   i tak ta niewielka wysokość błyskawicznie maleje.  Szarpię rączkę zrzutu owiewki kabiny. Wysokość już tylko 500   metrow. Katapultowanie na tej wysokości to duże ryzyko i z każdą sekundą   jeszcze wzrasta, ale to jedyna szansa. Jeszcze może się uratuję, rodzi   się nadzieja.   Wiatrochron jednak nie spada. Szarpię rozpaczliwie rączkę. Jeszcze raz,   jeszcze raz. Nie spada. Żelazna sztaba nade mną ani drgnie. Gdybym teraz   się wystrzelił rozkroiłaby na dwie połówki. Jestem uwięziony. Zbliża się   ziemia, a ja w klatce, zamknięty, nic nie mogę zrobić.   Od dzieciństwa bałem się śmierci w zamkniętym pomieszczeniu z   którego nie będzie wyjścia, sytuacji w której nie będę mógł walczyć o   życie. Prześladował mnie obraz kabiny tonącego okrętu z zaklinowanymi   drzwiami, wolno wypełniającej się wodą i ja w środku biernie czekający na   śmierć.  I teraz tak wlaśnie ginę, zamknięty, bez możliwości działania. Zostało   tylko kilka sekund. Przed oczami wyobraźni pokazują się obrazy bliskiej   przyszłości. Obrazy zachodzą jedne na drugie, niepostrzeżenie się   zmieniają.   Widzę jak karetka z lotniska mknie na sygnale zbierać moje   szczątki. Koledzy smutni do pierwszej półlitrówki, szykują pogrzeb. Potem   jeszcze stypa u biedakow. Może Wera postawi kolejkę. Fajny był chłop,   szkoda - ktoś wygłosi epitafium. Wandeczka popłacze i pogodzi się z   losem. Młoda jeszcze, gorzej dziecku.  Dziecko bez ojca, smutne życie. Sam przez to przeszedłem. Ale najwięcej   żal mi Mamy. Jednego przez okupację przechowała. Wszystko poświęciła, a   teraz zostaje na starość sama.   Ojciec, znajomi z okupacji, jakieś dziewczyny. Wszystkie te myśli- widoki   pojawiają się w mózgu jakby w zatrzymanym czasie, a ziemia rośnie w   oczach. Oddech zamiera w zaciśniętym gardle jak przed wejściem do zimnej   wody. Zaraz zamknę oczy. Nie mam odwagi patrzeć do końca. To już tylko   sekundy. Szkoda, że nikt nie słyszy moich myśli, ostatniego słowa...   Nagle strach znika, jakby go nigdy nie było. Spokój i nieledwie   radość. Przypominają mi się byłe i nie byłe znane z filmów i książek   historie ocaleń w podobnych wypadkach. A to ktoś spadał bez spadochronu i   upadł na kopę siana, a to samolot spadł wcześniej i eskplodując podmuchem   uratował pilota spadającego... Może mnie też się nic nie stanie. Może   samolot tak leciutko przytrze do ziemi, że wyjdę cało? Już raźniej. Wraca   odwaga. Trudno bowiem uwierzyć we własną śmierć nawet w takiej   beznadziejnej sytuacji.   Wokół szum i świst. Huk powietrza przelatującego rozbitą kabiną   zagłusza wszystko. Nie słychać silnika, ale to mniej ważne. Ruszam   drążkiem, może zostało coś ze sterów i uda mi się zmniejszyć kąt   uderzenia. O dziwo, samolot zaczyna posłusznie podnosić nos. Kąt   nurkowania się zmniejsza. Ruszam rączką obrotów turbiny (gazu) i lewym,   jedynym okiem jakie mi pozostało, widzę jak wskazówka wyrażnie rusza się   po tarczy wskaźnika. Nie zważając na przeraźliwy hałas powietrza mocno   chwytam drążek. Ciągnę na siebie, niech się dzieje co ma się dziać. Była   to ostatnia chwila, bo gdy samolot posłuszny sterom wychodzi z nurkowania   jest tak nisko, że na drzewach rozróżniam pojedyńcze liście.  Nie mogę uwierzyć, że nie uderzyłem w ziemię, że samolot leci, że   stery są całe. Przez chwilę karkołomna myśl, a może to już po wszystkim?   Trzeba jednak działać, może człowiek ma kilka śmierci? Jest szansa, ale   zaraz przypomina mi się, jak w podobnej sytuacji pewien pilot już pełen   nadziei doleciał do czwartego skrętu i podchodząć do lądowania runął   nagle na ziemię. (Okazało się, że pękł ostatni nit który trzymał ster.)  Strach włazi znowu na grzbiet. Ostrożnie, pilnując się żeby   gwałtowniej sterem nie ruszyć, przechodzę na wznoszenie. Rozglądam się   ale lotniska nie ma. Do tego widzę tylko na jedno oko. O Boże, czyżbym   oko stracił? Dotykam palcem i odklejam potężny skrzep krwi. Dostrzegam   lotnisko, ale i przód kurtki cały we krwi. Robi mi się słabo, psiakrew   jeszcze zemdleję. Kiedyś, po pobraniu na WIML kropelki z palca wywinąłem   kozła. Byłoby strasznie głupio teraz zginąć, z takiego powodu.  Staram się nie patrzeć. Chyba się nie wykrwawię, pocieszam się.   Chociaż krew tryska z twarzy jak z prysznica. Powietrze przelatując przez   rozbitą owiewkę, wytwarza podciśnienie, działa jak pompa ssąca.  Łagodnie pochylając samolot podchodzę do lądowania. Niepokoi ten   ster. Ciągle myślę o nim, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Tak samo   jak o tym, że byłaby to parodia losu, gdyby urwał się kilka metrów nad   ziemią... Niedorzeczność, ale nie mogę się uwolnić. Na czwartym skręcie   wypuszczam podwozie. Lewa goleń nie wychodzi. Melduję przez radio, ale   powiewająca zerwana antena nie wróży, że cokolwiek usłyszeli. Szarpię   rączkę podwozia jeszcze raz. Lewe jednak nadal tylko zeszło z zamka.   Żołnierzyk ze skrzydła wyjrzał, ale nawet do połowy się nie wychylił,   lampka nie pali, i to wszystko pomimo normalnego ciśnienia w przewodach.  A to ci pech. Tego mi jeszcze brakowało. Widocznie skrzydło mi   podgiął i koło się zacina. Lądowanie na jedno koło w tym stanie to   samobójstwo. Postanawiam siadać bez podwozia, na brzuchu.   Tylko spokojnie: uspokajam siebie według instrukcji. Jest szansa na   uratowanie się. Nigdy co prawda nie lądowałem na kadłubie ale wyobrażałem   sobie jak to może wyglądać. Najbardziej trzeba pilnować twarzy. Celownik   już niejednego zmienił w Quasimodo. Kiedy zobaczyłem raz takiego "cudem   ocalonego" po przymusowym lądowaniu na brzuchu, o mało nie zemdlałem. Ale   to było tylko pierwsze wrażenie. Potem przyzwyczaiłem się jak i inni.  Pomny tego chwytam za sztoper pasów. Z rozpaczą nagle stwierdzam,   że sztoper nie działa. Prawy pas ucięty równiutko jakby nożem. Nie mam   jednak czasu zastanawiać się jak to się stało, odpinam pozostałe. Lepiej   w takiej sytuacji wcale nie być przypiętym. W razie pożaru łatwiej będzie   wyskoczyć.  Siedzenie. Przypominam sobie, że pragnąc zrzucić owiewkę   odbezpieczyłem katapultę. Teraz iglica wisi wolno nad spłonką naboju i   wystarczy wstrząs by zrobić ze mnie to, z czego zrezygnowałem ryzykując   ostateczność.   Nic nie mogę jednak na to poradzić, pocieszam się tylko, że chyba nie po   to wyszedłem z takiej powietrznej opresji by w końcu na ziemi zostać   rozkwaszonym jak zgniły ogórek...   Delikatnymi ruchami naprowadzam samolot na murawę obok betonowego   pasa. Nic nie słyszę krom potwornego hałasu powietrza prutego strzępami   kabiny. Oszołomiony wypuszczam klapy i wyrównuję samolot. Z ziemi rząd   czerwonych rakiet. Ostrzeżenie przed lądowaniem bez podwozia. Nie   usłyszeli moich meldunków, radio nie działa. Wyłączam silnik. Staram się   płynnie podprowadzić samolot tak, żeby kąt zetknięcia z ziemią był jak   najmniejszy. Wytrzymuję długo niziutko nad murawą, aż wydaje się, że   samolot staje w miejscu. W końcu przepada. Uderza o ziemię lekko,   leciutko, ot, jakby tylko czerknął po wierzchołkach traw i miał zamiar w   górę... Chwytam lewą ręką mocno za uchwyt nad deską przyrządów, żeby   tylko nie nosem w celownik i mocno się zapieram w siedzeniu. Znowu   uderzenie, ale już bez szybkości. Lekko odpuszczam drążek i samolot   posłusznie opuszcza nos. Ryje działkami murawę, miekko, bez wstrząsów i   po stu metrach zatrzymuje się.   Zaraz pełno koło mnie ludzi. Wóz awaryjny i karetka. Pomagają   odblokować kabinę. Dziwnie nisko bez podwozia. Zwyczajnie przekładam   tylko nogę przez burtę i jestem na ziemi.
Na ziemi. Pewnej, mocnej, z   której powstałem i do której wracam. Pachnącej wiosenną trawą. Już po   wszystkim. Jestem bezpieczny. Nie daję po sobie poznać jaki jestem   szczęśliwy.   Nadbiega Bill.
- Nie zasztoperowałeś pasów gnojku i celownik cię urządził - woła z   daleka widząc twarz i bluzę zalaną krwią. Jednak gdy bliżej, widzi   rozbitą kabinę, reflektuje się.
- Nie wiedziałem Zbyszek, przepraszam.  - Co ze Skrzypczakiem, pytają.   Jeszcze nie wylądował ani przez radio nie podał co się stało. Trudno mi   powiedzieć. Był moment, gdy huk rozsadził świadomość, a potem nie   rozglądałem się za nim. Walczyłem o życie.   Okazało się, że doznał szoku po zderzeniu i zabłądził. W końcu   jednak odzyskał orientację i wylądował, ale już nigdy nie wsiadł do   samolotu. Złożył raport i przeszedł na stanowisko nielotne na SD. Szkoda   tylko, że nie zrobił tego przed lotem ze mną...   Wojtkowiak wyskoczył z sanitarki z potężną torbą instrumentów.   Poczekaj, zaraz coś ci zrobię, poczekaj... powtarzał bez sensu kręcąc się   w kółko, jakby kogoś szukając. W końcu siadł na murawie pełen   bezradności. Słabo mu się zrobiło. Zamieszanie. Dopiero Dobrzeniecki,   dowódca pułku, widząc co się dzieje, jak nie huknie na niego:  - Tobie cipy macać, a nie być lekarzem. Pomóż coś chłopakowi i to zaraz   bo ci jaja z dupy powyrywam...   Pomogło. Wojtkowiak zerwł się jak oparzony. Pojedziemy do izby   chorych. Zaciągnął do karetki. Boję się, że tutaj mogę cię zeszpecić.
- Pokaż lusterko - zaniepokoiłem się. Przejrzałem się i teraz ja mało nie   zemdlalem. Nie mogłem siebie poznać. Pół twarzy czerwone od krwi. Oko   znowu zalepione grubym skrzepem. Zamiast nosa kęs czerwonego mięsa z   którego zwisa skóra sięgając zębów wystajacych dziko z rozciętej na wylot   wargi. Dopiero się wystraszyłem.  - Czekaj, aby do Izby. Postaram się, żeby śladu nie zostało - pocieszał   Wojtkowiak.   Obmył wszystko, z okropnym bolesnym pieczeniem, spirytusem, i na tym   właśnie polegał jego zabieg nie szpecący. Jodyna mogłaby spalić skórę, a   tak przyklejona na swoje miejsce skóra miała znowu przyrosnąć. Potem   chwycił jakieś kleszcze i próbował metalowymi spinaczami zszywać wargę.   Ręce drżały, spinacze się gieły...
- Daj spokój - poprosiłem. Może samo się zrośnie. Zawież do domu.  Chciałem być sam. Bałem się, że nie potrafię ukryć ogarniającej ogromnej   radości. Sam nie wiem z czego się cieszyłem. Zobaczą, powiedzą wariat. W   szoku. A ja byłem w stanie euforii. Może to natura wynagradzała   poprzednie przeżycia? Twarz piecze, strupy krzepną, a mnie się chce   skakać, śpiewać...  Późnym popołudniem przyjechali z obiadem szef kasyna i Lusia.   Wzruszyła taka troska, ale potem okazało się, że to sprawił Bill, który   popędził szefa.   Jeść nie mogłem, zupa przez "nieszczelną" wargę wracała do talerza, z   drugim daniem trochę lepiej ale też mordęga. Strupy gęby nie pozwalają   szerzej otworzyć.   Za to Lusia mile kręci się po mieszkaniu, ale nic nie mówi: szef   przyzwoitka. Udaję strasznie zmęczonego. Jednak kiedy wyszli, przypływ   nowej energii.   Zaczyna mi się nudzić. Iść do sklepu, choćby po alkohol nie wypada.   Ranny po takim wypadku, a lata już po osiedlu... Siedzę i smętnie   rozmyślam, dostanę może jakieś sanatorium, urlop. Na pewno na badania do   Warszawy, może do Zenki napisać. W głowie świdruje...   O zmierzchu ktoś zadzwonił.  - Jesteś sam, zaszeptała od drzwi Lusia. I zaraz: widzisz, nie mówiłam że   tak skończysz. Zresztą to i tak szczęście w nieszczęściu... Dotknęła   delikatnie wolnej od strupów twarzy.
- Mój biedaczek - powiedziała nieoczekiwanie. A widząc moje zaskoczenie   dodała.-  Nie bój się. Za trzy dni zwalniam się z pracy, odchodzę. Wiem,   że nie mogę ci komplikować życia. Masz żonę, ja męża. Rozchodzę się z nim   co prawda ale to nieważne. Nie o to chodzi. Ach, rozczuliłam się -   zezłościła się nagle. Masz co do wypicia, nie? a jak się czujesz. Masz   chęć się napić? To dobrze. Wyjęła ze słomianego koszyka, jakie panie   noszą zamiast tradycyjnych torebek butelkę Curasao.   No i jak można było się czuć nieszczęśliwym. Nic tak nie poprawia   samopoczucia jak piękna dziewczyna wieczorową porą, a najważniejsze z   własną butelka likieru. Nagroda losu. Wypiliśmy po kieliszku.  - Wiesz, tamten wieczór, wiesz, wtedy u biedaków, był dla mnie bardzo   piekny. Może nawet najpiękniejszy w życiu. Zaczęło się coś wtedy ze mną   dziać, czego w życiu jeszcze nie doświadczyłam. Musiałam się bronić.   Bronić przed tobą. Nie chciałam cierpieć.   A teraz? Przygarnąłem do siebie. Pachniała mydłem i świeżością   młodej kobiety.
- Teraz - powtórzyła - zdałam sobie sprawę, że mogłam cię już nigdy nie   zobaczyć. Twoje życie na takiej cienkiej nitce. Przestraszyłam się, że   coś pieknego, coś wielkiego może uciec bezpowrotnie. Może to być jedna   tylko chwila, ale którą będzie się wspominać przez cale życie. Jak tamten   wieczór.
- Ostrożnie, boję się ciebie urazić - szeptała. Nie boli? Chcę, bardzo   chcę, ale może jesteś zmęczony. Może innym razem. Opierala się lekko,   jednocześnie pomagając mi delikatnie zdjąć ubranie.   Było jeszcze ciemno, kiedy ze względu na sąsiadów Lusia mnie   opuściła. Pozostał zapach perfum i jej ciała. Byłem rozmarzony ale   napięcie zniknęło i zmęczenie przywracało zapomniane troski.   Jak z postanowieniami, które przyrzekalem sobie dotrzymywać? Czułem   niesmak do siebie. Słaby jestem. Ale zaraz wewnętrzny diablik. Czego   żałujesz. Może jutro zginiesz. Tyle twego...   Nastrój jednak okropny. Przy najmniejszym skurczu twarzy ból od   strupów okropny. Ze wstrętem do siebie i rodzaju ludzkiego powlokłem się   do sztabu. Mijający z ciekawościa oglądali się za mną. Nie dziwiłem się.   Z pokiereszowaną twarzą wyglądalem jak monstrum nie z tej ziemi. Jednak   Lusia musiała naprawdę się zakochać, by taką mordę całować. Brr,   obrzydzałem sobie sam siebie.   Wzdłuż drogi do jednostki rosły kasztany. Rozwinięte pąki   przemieniały się w kwiaty i roztaczały delikatną woń. Dziwnie znajomą.   Przypomniałem sobie. Tak pachniała Lusia, kasztanowo, wiosennie. I tak   pozostala w pamięci. Kasztanowo wiosenna.   Następnego dnia wyjechałem do Lądka Zdroju "leczyć rany". Dwa   tygodnie w organizowanym ośrodku kondycyjnym dla pilotów. Po drodze   odwiedziłem Wandeczkę w mieszkaniu jej mamy we Wrocławiu. Czuła się   niedobrze. Zapatrzona w siebie i w swój ból, prawie nie dostrzegła tego   co mnie spotkało. To co opowiadałem było poza granicami jej wyobrażni, a   może bariera cierpienia nie pozwalała myśleć o czymś innym niż o sobie.   Udręczonej obojętniał cały świat. Pocieszaliśmy się, że to widocznie   teraz z ciąży, ale gdy urodzi, to jak lekarze twierdzą wszystko minie,   wyzdrowieje.   Źle się czułem w ciasnym, ciemnym mieszkaniu wypełnionym zapachem   wieloletniej biedy. Do tego przyjmowany byłem z podejrzliwościa co   najmniej jakbym był kryptohandlarzem żywym towarem. Moje strupy, wbrew   temu co opowiedziałem, były okazją do ciągłego dogadywania przez mamę   Wandy o spędzaniu życia w knajpach i.t.p. Z ulgą więc opuściłem tą gęstą   atmosferę. Zrozumiałem też chęć Wandy powrotu do domu, do Krzesin i   pomimo jej stanu ustaliliśmy, że w drodze powrotnej z Lądka zabiorę ją do   domu.    Pociąg relacji Warszawa-Międzylesie, był tak zatłoczony jadącymi   na wczasy, że z trudem znalazłem miejsce na korytarzu i to dopiero przy   "pachnącym" zakątku. Jakoś jednak się jechało. Ale najtrudniej było o   świcie kiedy napełniane od Warszawy pęcherze zaczeły domagać się   opróżnenia i rozpoczął się ruch do przybytku. Przepychały się więc koło   mnie zaspane, spocone pasażerki nieprzyjemnie woniejące przegrzanymi   ciałami i aż trudno było uwierzyć, że za kilka, kilkanaście godzin   zamienią się w barwne, pachnące wczasowe motyle.   Na szczeście trwało to niedługo, tylko do Kłodzka. Potem kilka godzin   czekania, parę kufli piwa i po dwudziestu minutach wysiadam z   jednowagonowego pociągu w Lądku Zdroju. Dalej zresztą pociąg nie jedzie.   Z trzech stron horyzont zamykają góry, sięgające ponad 1000 m, a na   południu najwyższa - Śnieżnik ma nawet 1423 m.
do 12 pet