odc17.
Przyszły nowe wieści. Były już pierwsze wysiedlenia w zamojskiem.
Wszystkich ludzi biorą do obozu i wywożą na Majdanek lub do Oświęcimia.
Nie ma już co zwlekać. AK podało, że Komarów też jest na liście. Wszyscy
uciekają, gdzie kto może. Oliscy wyjechali do dalekich krewnych na wieś
na wschód, do Czortowszczyka, a my jedziemy - zadecydował pan Zenek - do
Majdanu Sieleckiego.
Na południe i południowy wschód od Komarowa teren sfalowany jakby
morze przy szóstce Beauforta zastygło i skamieniało. Szereg równoległych
fal wzgórz, ułożonych w kierunku wschód - zachód, to początek Roztocza
Lwowsko-Tomaszowskiego. Do Majdana droga prowadzi prostopadle do tych fal.
Najpierw konie ciężko pracują wspinając się na pierwszą "falę",
by potem ostro zjechać w dolinę w której leży wieś Janówka.
Tu zostaje mama, a my wspinamy się na drugą "falę" za którą cel podróży
Majdan Sielecki. Zawożą mnie do chaty, gdzie pomimo późnej pory czeka
gospodyni. Bez pytania, z miejsca, stawia żelazną rynienkę
z pokrojoną słoniną na płytę i wbija jajka. Jajka dosłownie
pływają w tłuszczu, ale nic nie mówię, tłuszcz to oznaka szczerości.
Nie wypada kwękać, do tego gospodyni młoda, czarnobrewa, schludna.
Trochę zalatuje obornikiem, ale to zwyczajny zapach kobiet
na wsi po wieczornym udoju. Przychodzi pan Michał, nasz opiekun w Majdanie.
Utyka na jedną nogę i chodzi z laską. Pyta jak mi jest. Dobrze,
odpowiadam grzecznie, wpychając podchodzącą do gardła jajecznicę. Jutro
już będzie mama, rzuca na odchodnym.
- Pan Michał to bardzo mądry i dobry człowiek - zachwyca się
gospodyni. Był kierownikiem szkoły, dopóki jej Niemcy nie zamknęli, a oprócz
tego założył spółdzielnie mleczarską i ludziom pisze pisma,
podania. (Dla czytelnika żyjącego w komunie należy się wyjaśnienie
do "założył spółdzielnię mleczarską". Przed wojną nie było
"zakładania z urzędu" i pod przymusem lecz jeśli rolnicy widzieli
w tym swój interes, to dobrowolnie zakładali taki rodzaj spółki
jaki im odpowiadał. Nikomu taka spółdzielnia nie podlegała,
rządzili nią sami członkowie, zarówno o tym, kto może do niej
przystąpić, kto kierować, jak i na co przeznaczyć dochody. Państwo
pobierało tylko podatki. Spółdzielnie nie były bowiem ani socjalistyczne
ani państwowe, ani niesocjalistyczne, lecz były po prostu spółdzielniami).
- Och pan Michał to wielce przystojny mężczyzna - czarnobrewa nie
może zakończyć zachwytów, pomimo że pan Michał utyka. Aż zazdrość
bierze. Jest samotna i lepiej by popatrzyła na mnie. Przed
kilku dniami skończyłem 13 lat, ale ona mnie nie zauważa. Jeszcze
jestem za młody.
Na drugi dzień przyjeżdża mama i pan Michał prowadzi nas do
nieczynnej aktualnie mleczarni. Duży jak na warunki wiejskie, drewniany
dom, jedyny we wsi kryty blachą. Pomieszczenia zastawione są sprzętem
mleczarskim: centryfugami, obrotowymi beczkami do robienia
masła, kadziami i innymi nieznanymi mi urządzeniami. Ale jest też wolny
pokoik. Wchodzi się doń przez dużą sień w której są schody
na strych. Niewielkie pomieszczenie z glinianą, na dwie fajerki,
kuchnią. Zaraz też znalazły się żelazne, składane łóżka, świeżą słomą
napchane sienniki, stół, krzesło, i parę garnków. Skromnie i ubogo, ale
jesteśmy zadowoleni, bo mieszkamy sami. Pierwszy raz od dawna śpimy
spokojnie, nie nadsłuchujemy w nocy czy nie zacznie się obława.
Czujemy się bezpiecznie. Nie mam jednak nikogo znajomego, nudzę się.
Na szczęście do zmiany bielizny włożyłem pudełeczko ołowianych
żołnierzyków. Więc wyjmuję je i uciekam w marzenia. Resztę
rzeczy z wyjątkiem mebli i pościeli mama zapakowała w skrzynie i
schowała na strychu z nadzieją, że odzyskamy je po powrocie. (Nikt
jednak nie zdawał sobie sprawy jak to wysiedlenie będzie wyglądało. W rezultacie
wszystko zostało stracone poza jednym z dwóch łóżek). Ciągle też myślimy,
że wysiedlenia nie będzie, że to tylko taka panika i niedługo
wrócimy do domu. Dom co prawda nie nasz, bo właściciel "jemu
będzie weselej przeczekać, jak będzie dom widział stojący..."
już dawno nie żyje, nie przeczekał, ale wszystkie nasze rzeczy, zostały.
Płonne nadzieje. Przychodzi wiadomość, że 14. grudnia 1942 roku wysiedlono
Komarów. Wywieziono na zagładę z Dolnego i Górnego pięćset osób, a z
Komarowskiej Wsi tysiąc siedemset. Ludzi zabrano do obozu w Zamościu i
na Majdanek koło Lublina. Wszystkie gospodarstwa, cały majątek
zabrali przywiezieni osadnicy, niemieccy Rumuni chodzący z
bronią, w czarnych mundurach.
Za kilka dni o świcie słychać strzały zza górki. Janówka otoczona
- wysiedlenie. Zupełne zaskoczenie. Według uzyskanych przez
AK informacji, Janówka nie miała być wysiedlana. Niemcy planowali
pozostawienie kilku wsi z Polakami. Dostarczałyby one niewolników
do pracy dla osiedlanych bauerów - i jedną z takich wsi miała
być Janówka, a tu wysiedlenie. Znowu zapanował strach i niepewność.
Skończyły się spokojne noce. Co wieczór, po wieczornym obrządku,
cała wieś zaprzęga konie, ładuje na wozy co najwartościowsze
i chowa się po jarach i wąwozach. Mama przyszyła paski z materiału
do worków i w tak zaimprowizowane plecaki kładzie cały nasz
dobytek. Większy worek bierze sobie na plecy, mniejszy mnie.
Idziemy ze wszystkimi. Nieraz mama uprosi kogo, to pozwoli
worki wrzucić na wóz, wtedy idzie się lekko, ale najczęściej słyszymy:
"konie ledwo ciągną... sami widzicie... ". Rzeczywiście, wozy wypakowane,
przeważnie ziarnem, bo i z czego, jak by co, potem żyć?
Idzie zima. Grudzień mroźny. W gwiezdne noce mróz chyba ze
dwadzieścia stopni albo i więcej. Kto tu zresztą wie. Jedynie gdy z hukiem
wystrzału karabinowego pękają drzewa, to wiadomo, że sięga trzydziestki,
a tak, to zimno i tyle. Nos bieleje, uszy też, trzeba pilnować.
Śniegu tylko troszkę przywiało, to i osłony żadnej. Przy czarnej
ziemi mróz gorszy i nosa nie ma czym rozetrzeć. Aby tylko do
rana. Pali się ognisko, ale do ognia trudno się dopchać. Jest
tylu ludzi. Siedzę odrętwiały w kucki, wokół cisza, słychać
tylko monotonny chrzęst końskich pysków żujących obrok. Parskają
wydmuchując sieczkę z worków, wokół nozdrzy kłęby pary, żują. Pewno
wolałyby w ciepłej stajni, ale co im tam, zwyczajne w polu. Jeszcze co
niektóry przykryty derką, ciepło mu. Jak który koń głośniej parsknie, a
w nocnej ciszy przy takim mrozie, głos niesie się kilometrami,
to zaraz narzekają ci bez koni:
- A zabierzcie te konie stąd dalej. Niemiec tylko posłucha
i zaraz nas znajdzie... Ale takich jest tylko kilkoro,
z końmi dużo więcej, więc wszystko zostaje jak było. Każdy
woli konie mieć przy sobie, bo to jedyny ratunek i bogactwo jakie
może zostać na przyszłość.
Mam buty z cholewami, natarte tranem, wyłożone gazetami - mama mówiła,
że to cieplej niż słomą, ale nogi przestaję czuć. Jak bym ich
nie miał. Przysuwam się bliżej ognia, ale zaraz szemranie:
- Nie wiadomo to skąd, a tak się pcha. Mama jednak nie zwraca na
nikogo uwagi, energicznie rozpycha otaczających ognisko i usadza
przy samym ogniu. Wtedy zaczynam czuć nogi. Najpierw bolą z zimna, potem
tają, rozgrzewają się, i zaczynają strasznie swędzieć. Coś
okropnego. Chciałoby się chwycić za but zębami i gryźć. Już
wolę mieć zmarznięte, żeby niczego nie czuć. Odsuwam się z powrotem od
ognia. Aby do świtu. Niemcy zawsze o świcie obstawiają wieś
i równo z nastaniem ranka, kiedy robi się widno, wyganiają
wszystkich ludzi z domów na jedno miejsce. Tam najczęściej starych i
chorych na miejscu zabijają, potem wybierają młodych mężczyzn i tych
wywożą od razu do Majdanka lub Oświęcimia, a resztę do obozu, w Zamościu.
Zabierają też młodzież, dzieci, nie wiadomo gdzie. Więc aby do świtu. Noc
w grudniu jest jednak długa. Siedzę w kucki zdrętwiały i myślami uciekam
w inny świat. W świat wyczarowany książkami, gdzie można żyć
bez ciągłej ucieczki przed śmiercią. Gdzie można spokojnie
iść do łóżka wieczorem, spodziewając się przygód tylko w śnie.
Czy przeżyję? Czy zobaczę koniec wojny? Jakie to będzie wspaniałe. Naturalnie
pójdę do wojska, do lotnictwa. Cyt, cicho. Lepiej nie myśleć o
tym, jeszcze można zapeszyć. Lepiej nie myśleć o niczym. Gwiazdy już
bledną i warty spod wsi dają znać, że można wracać. Jeszcze jeden darowany
dzień, dzień życia. Zrzucamy toboły w mroźnej izbie. Najważniejsze teraz
to ogień. Potem kubek gorącego mleka, mama wyciąga miód, i
już można przystąpić do kuracji odmrożeniowej. Więc naftą całe
stopy i pod piec. Stopy robią się czerwone, puchną i pieką
jak żywcem przysmażane. Tak trzymać, to nic, że pieką, zęby
zacisnąć i trzymać. Nabierają wyglądu obrumienionych nóżek wieprzowych,
ale to nic. Trzeba wytrzymać jeśli chce się mieć nogi, a nogi teraz to
jedyny ratunek. Potem do łóżka i spanie do popołudnia, nabieranie sił,
żeby po kolacji worki na plecy i...
Człowiek się szybko przyzwyczaja. Kiedy zapada zmrok, uświadamiam
sobie ze zdumieniem, że już pragnę, oczekuję tej sytuacji kiedy: czerwono
płonie ognisko, spod niedalekich krzaków dochodzi monotonny chrzęst
końskich szczęk żujących obrok, a nad nami tkwią nieruchomo błyszczące
stalowe gwiazdy, dalekie, zimne. Poznaliśmy się z ludźmi i nikt już nie
fuka, kiedy chcę podejść do ogniska, a Witek zaprasza na wóz, gdzie
skuleni pomiędzy workami z ziarnem i snopkami słomy, na przemian drzemiemy
i opowiadamy sobie, jak to będzie po wojnie.
Witek, trochę starszy ode mnie, ale dużo mężniejszy - wiadomo,
gospodarski syn - też skończył siedmioklasową szkołę, a teraz, to znaczy
jak skończy się wojna, chce być marynarzem. Dziwnym trafem czytał książkę,
którą znałem tylko w połowie, "Pilot" Coopera, i opowiedział mi ją do
końca. W zamian snułem mu lotnicze opowieści, napisane przez J. Meissnera.
O tym jak w dwudziestym roku, kiedy naszym samolotom zabrakło amunicji,
to podwoziem, kołami, kosili bolszewicką konnicę. O tajemniczych
zdarzeniach lotniczych w Ameryce itp.
Życie wsi, zawsze o tej porze roku uśpione, tlące się gdzieś tylko
za ogaconymi ścianami w wieczornych zejściach się "na przędzenie", teraz
wpadło w niecodzienny rytm. Rano do dnia obrządek wszelkiej gadziny, potem
co koło siebie, a to uprać, a to ugotować, wszystko szybko, żeby zdążyć
za dziennego światła, a dzień w grudniu krótki, i zaraz o zmroku
pakowanie chudoby i szykowanie się do wyjazdu w pole, w wądoły.
Wybici z naturalnego rytmu, pracy i odpoczynku, ludzie chodzili
przemęczeni, niewyspani; jak automaty półprzytomnie pakowali wory,
wyjeżdżali w pole, by drętwiejąc od siarczystego mrozu czekać rana, czekać
sygnału zezwalającego na powrót.
Początkowo wieś uciekała na noc popędzana strachem wysiedlenia
zorganizowanie i ochoczo, ciesząc się, że udaje się ujść przed śmiercią
lub długimi mękami w obozie. Ale w miarę upływu czasu, kiedy minął
tydzień, drugi i wysiedlenia nie było, zaczęto się zastanawiać czy warto?
Wieści o wysiedleniach, o okrutnym postępowaniu Niemców, początkowo
porażające strachem, w miarę upływu czasu, przysypywane pyłem zapomnienia,
rozmazywały się w pamięciach, traciły na ostrości. Może było tak, a może
nie. Wątpienie, ta nieodłączna siostra upływającego czasu, chytrze
przesuwała w umysłach ludzkich przekazywane wieści w sferę gadek, bajek,
coraz mniej mających wspólnego z rzeczywistością. Z realnym zagrożeniem.
Reszty dopełniał mechanizm samoobrony człowieka, który z założenia działa
optymistycznie, nie dopuszcza do załamania i rozpaczy. Przejawia się jego
działanie w powiedzeniu "jakoś to będzie"'. W końcu doszło do tego, że
najpierw ten i ów zaczął pozostawać na noc w domu, potem takich było coraz
więcej, a kiedy nadeszły święta Bożego Narodzenia, na wigilię została cała
wieś. Do wieczerzy siedliśmy u czarnobrewy w obszernej kuchni, alkierz
zastawiony był łóżkami. Spod białego obrusa pachniały podłożone kłębki
siana, a przy stole zasiedli: czarnobrewa z dwoma małymi synkami - ośmio-
i czteroletnim, pan Zenek z dwoma swoimi towarzyszami o pseudonimach
Longin i Piętaszek, pan Michał, mama i ja. Na stole stała duża, naftowa
lampa, której kształtnie wykonany korpus z miedzianej blachy,
pokryty misternie wyrytymi obrazkami z domowego życia rodzinnego,
dźwigał na sobie oryginalnego kształtu klosz. Z wysokiego korpusu
lampy specjalne urządzenie wyprowadzało szeroki, wygięty w
półkole, knot. Knot palił się jasnym, dużym płomieniem, którego odbicie
potęgowane przez specjalnego kształtu klosz, rzucało wokół taki blask,
że aż oczy trzeba było mrużyć. Lampa jaśniała jak słońce ale
i dużo zużywała nafty, dlatego zapalano ją tylko w święta.
A nafty na wsi brakowało coraz bardziej i rzadko kto miał jeszcze
zapasy. Próbowano świecić benzyną, o którą było łatwiej, wystarczyło
podobno dodać troszkę soli to nie wybuchała, ale zawsze niebezpieczeństwo
było duże. I wybuchu i pożaru, bo wokół samo drewno i
słoma. Dlatego taką dużą przyjemność stwarzało samo zapalenie lampy. Jasne,
żółtozłotawe światło i ciepło rozchodzące się od rozgrzanej do czerwoności
kuchennej płyty, stwarzało nastrój przytulności i bezpieczeństwa. Wzmagał
go jeszcze zapis siwego mrozu na granatowych, cienkich szybkach niedużych
okienek. Przypominał, że za oknem zimno i ciemno, a tu ciepło i
przytulnie. Połamaliśmy się chlebem - wieś niekościelna, opłatka
nie można było dostać - i życząc sobie doczekania wolnej
Polski, zaśpiewaliśmy nawet jakąś kolędę. Naturalnie ja z mamą
popłakaliśmy się i prosiliśmy Pana Boga o powrót taty, pozostali
pocieszali nas. Nie wiedzieli jeszcze, że ludzkie pocieszenie
bólu nie zmniejsza, że każdy musi swój żal przeżyć sam z Panem
Bogiem. Przed rozejściem się pan Zenek wygłosił pokrzepiającą mowę, żebyśmy
w ciągu nadchodzących dwóch dni mogli spokojnie odpocząć. Pan
Zenek mówił:
- Niemcy są narodem chrześcijańskim, który przy całym swym okrucieństwie,
obchodzi bogobojnie Boże Narodzenie. Boże Narodzenia to u nich rzecz
święta. Choinka, prezenty, kolędy. "Stille nacht, heilige nacht... ". To
naród sentymentalny i muzykalny i nie będą sobie zakłócać świątecznego
spokoju żadną akcją...
Dlatego przez te dwa dni nic nam nie grozi możemy spać
spokojnie. W optymistycznym więc nastroju, mroźną nocą wróciliśmy
do domu i chociaż w izbie temperatura była w granicach zera,
szybko wsunęliśmy się do łóżek, pocieszając się, że na polu
o wiele zimniej. Pierwsza noc od dwóch tygodni w domu. Z poczuciem
bezpieczeństwa nakryty z głową od razu zasnąłem kamiennym snem.
Spałem bez nerwowego podświadomego pogotowia, spokojnie, jak
chyba i pozostali uczestnicy wigilii. Bo chociaż w sytuacji
zewnętrznej nic się nie zmieniło, to jednak, trochę wbrew logice,
wystarczyło kilka słów, by w nas nastąpiła zmiana. Byśmy odzyskali spokój
i zapomnieli o zagrożeniu, przynajmniej na najbliższe dni. Spałem
więc spokojnie aż tu nagle potworny huk, jakby z haubicy 120
mm wypalił nad uchem. Przerażony, nie wiedząc sen to czy rzeczywistość,
powoli wydobywałem się z nocnego otępienia. Ktoś walił w drzwi i krzyczał:
- Uciekajcie! Wieś otoczona! Niemcy! Niemcy! Półprzytomni
wyskoczyliśmy z mamą z łóżek i zaczęliśmy się miotać po pokoju,
od okna do drzwi i z powrotem do okna, podobni spłoszonym muchom
zamkniętym w szklance. A szyby zamalowane mrozem w wymyślne kwiaty, nic
nie widać. Więc do drzwi. Nadsłuchujemy. Gdzieś strzał, jakieś krzyki...
Zaczynamy się trząść, z zimna czy ze strachu. Mama w koszuli,
ja w piżamce. Chwytam za ubranie, wylatuje z rąk. Nie wiadomo która nogawka
lewa, która prawa. Ręce sztywne jak grabie, spodni nie mogę
naciągnąć. Myśli nie mogę zebrać. Przerażony bezradnie kręcę
się w kółko. Dopiero głos mamy wyrywa z tego porażenia strachem.
- Zbyszek, masz tu kurtkę i szybko na strych. Pospiesz się. Przytomnieję.
Wciągam spodnie, chwytam kurtkę, i do sieni, i po schodach
na górę. Kiedy po omacku, potykając się o stopnie, docieram do klapy
w suficie, słyszę już uderzenia w drzwi i niemieckie przekleństwa.
W hałasie jaki czynią szybko podnoszę klapę, wchodzę na strych
i zaraz ostrożnie opuszczam za sobą. Wśród dobiegającego z
dołu brzęku tłuczonych szyb, rozglądam się szukając schronienia.
Ku memu przerażeniu strych jest pusty. Budynek, poprzednio wiejska mleczarnia,
był nie zamieszkały, i nie ma żadnych na nim sprzętów. Tylko
gliniana polepa, nad nią skośny, blaszany dach, i ceglany komin.
Stoję przy wejściu i boję się odetchnąć. Z dołu, z mieszkania
dochodzą nadal dzikie niemieckie wrzaski, trzask łamanych sprzętów
i stukot żołnierskich butów. Nagle wszystko, całe to rumotanie wytacza
się przez korytarz na dwór. Uświadamiam sobie, że zabrali mamę i poszli.
Cisza.
Rozglądam się spokojniej i dostrzegam poprzednio
nie zauważoną, dużą blaszaną beczkę bez pokrywy stojącą za
kominem. Nic więcej nie ma, tylko ta beczka. Nie namyślając
się wchodzę do niej, zawsze to jakieś ukrycie Ale beczka to schronienie
i pułapka. Blaszane dno i boki przy najlżejszym nacisku dudnią
jak murzyńskie tam tamy w puszczy afrykańskiej. Trudno. Nie mam innej kryjówki.
Jedyne co mogę zrobić to siedzieć bez ruchu. Łatwo to jednak
sobie powiedzieć, beczka bowiem co prawda wysoka na tyle, że
skulony mogę się schować, ale ma za małą średnicę by usiąść z
wyprostowanymi nogami. Jedyna możliwa pozycja to kucki. Tyłek oparty o
jedną ścianę, kolana o drugą. Bardzo niewygodna pozycja. Posiedziałem
trochę, ale czas się ciągnie, nogi marzną, nie wytrzymam dłużej. Zresztą
nie słyszę, żeby coś się działo. Ostrożnie więc, żeby nie obudzić
beczki, wyłażę. Na zdrętwiałych nogach podsuwam się do wyciętego
w szczycie, czworokątnego okienka. Wychodzi akurat na drogę
przez wioskę. Na drodze nikogo. Widocznie Niemcy swoim zwyczajem,
wypędzili ludzi na plac. Tam dopiero dokonają selekcji. Jednych
na roboty, innych do obozów, a starych niedołężnych, których
nie zabili od razu w domach, zastrzelą na placu. Nagle
na drodze pojawia się trzech czarnych i żandarm w zielonym
mundurze. Jeden z czarnych niesie zapaloną lampę stajenną, a pozostali
idą obok z karabinami gotowymi do strzału. Wyszli z sąsiedniego
budynku i kierują się do naszego. Wyraźnie przeszukują opuszczone
domy. Przestraszony jak najszybciej wracam do beczki. W pośpiechu zapominam
o jej dźwiękowych skłonnościach i opieram się o boki. Beczka
natychmiast wpada w rezonans i przeciągle huczy. Chowam się
próbując delikatnym dotykiem rąk uciszyć buczenie, jednocześnie
proszę Pana Boga by stało się to jak najszybciej, by jak najszybciej
przestała. W końcu ucichła, ale nowy kłopot, pęcherz zaczyna
boleć. Spacer do okienka widocznie rozruszał dolne części ciała
i teraz strasznie chce się sikać. Zrobienie w spodnie nie wchodzi
w rachubę. Mężczyzna nie leje w spodnie. Nie honorowo. Wytrzymać więc albo
wyjść z beczki. Wyjść? Niemcy tuż tuż, nie zdążę wrócić. A
nawet gdy zdążę, to ta Gruba Berta będzie huczała. Zajrzą i
zastrzelą. Ból w dole brzucha jednak nie do zniesienia. Muszę jednak bez
względu na wszystko wyjść. Lecz ledwo zacząłem rozprostowywać nogi beczka
zahuczała cicho, ostrzegawczo. Zawahałem się przez chwilę, gdy posłyszałem
trzask otwieranych na dole drzwi. Podświadomie skurczyłem się i kiedy z
zapartym tchem nadsłuchiwałem odgłosów buszujących w mieszkaniu Niemców,
poczułem ciepłą strużkę lejącą się w długie cholewy butów. Ogromna ulga.
Wielki spokój. Tam na dole rewizja, krzyki, łamanie sprzętów, a ja sobie
siedzę spokojnie i myślę tylko jak by te nogi ustawić, żeby nie drętwiały.
Nawet kiedy posłyszałem chrzęst kroków po rozbitym szkle w sieni i
zaraz po tym skrzypienie schodów na strych, nie bałem się. Miałem
wrażenie jak bym bawił się w chowanego. Wstrzymywałem oddech by nie zostać
odkrytym. O śmierci nie myślałem. Wchodzili wolno, ostrożnie, szwargocząc
po niemiecku do siebie. Przez chwilę mocowali się z opuszczoną
klapą, po czym odrzuciwszy ją z hałasem, zatrzymali się. Siedziałem
w beczce za kominem, niewidoczny, a przecież oczami duszy widziałem
ich. Jak stoją na schodach, jak wychylają się do połowy ciała
nad polepę i przyświecają latarką. Jak lustrują uważnie puste
pomieszczenie. Wstrzymałem oddech i znieruchomiały prosiłem Pana Boga by
nie weszli. Zobaczą wtedy za kominem beczkę i - nie było innych przedmiotów
na strychu - będą musieli zajrzeć. A gdy posłyszę ich podchodzących,
co mam wtedy zrobić? Jeśli strach nie sparaliżuje i będę zdolny
do ruchu... Skulić się, zamknąć oczy i wyobrażać sobie, że
to sen? Czy uprzedzić, wyskoczyć z beczki z wyciągniętymi do
góry rękami wołając "Ich bin zwelf jahre alt..." liczyć na litość?
Zawsze prosiłem Pana Boga by pozwolił mi zginać w działaniu, w walce. A
tu siedzę w beczce, i sparaliżowany strachem jak królik, czekam
na śmierć. Nie tak swój koniec życia sobie wyobrażałem. Cisza, widocznie
Niemcy nadal się rozglądają. Żeby tylko nie kaszlnąć, nie westchnąć.
Trzeba trzymać się do końca. Beczka nie dalej niż cztery metry
od wejścia. Myśli pędzą jak sztormowe chmury. Przypominam sobie
Żydów... Wyprowadzą, czy od razu zastrzelą... Sparaliżowany strachem nie
jestem zdolny do najmniejszego ruchu... W mózgu wizje przyszłości.
Mama płacze nad moim ciałem. Janka gdy się dowie pójdzie do
kościoła. Bardzo głupio tak zginąć, w beczce. Te obrazy z przyszłości
nieoczekiwanie wyzwalają z niemocy, dodają ducha. Chciałeś sprawdzenia,
to właśnie przyszła taka chwila. I co? W dalszym ciągu nie
wiem co zrobić gdy Niemiec zajrzy do beczki. Wyskoczyć na niego,
wyrwać mu karabin i korzystając z zaskoczenia skoczyć przez okienko. W
myślach zapomniałem, że jestem małym, raczej wątłym chłopcem. Kłębiło mi
się to wszystko w głowie bez ładu i składu. W gorączkowym chaosie
pojawiały się coraz to inne obrazy, jak w rzece płynącej wiosennym
przyborem. Bałem się, ale był to strach pozwalający na wybór, działanie.
Gorzej gdyby opuścił duch dany od Pana Boga, wtedy człowiek nie jest
zdolny myśleć o niczym innym tylko o zachowaniu życia. Przestaje być
człowiekiem i staje się bezwolnym zwierzęciem drżącym o swoje życie. Bo
człowiek istnieje dopóty, dopóki ma ducha który panuje nad jego
atawistycznymi instynktami. Dlatego nie powinniśmy się dziwić, gdy
prowadzeni na śmierć biernie się zachowują. Mówimy o nich że "idą jak
barany na rzeź". I tak idą, ale zapominamy o tym, że oni już ducha
boskiego nie mają, nie są ludźmi, są rzeczywiście baranami. Znowu
Niemcy coś do siebie zaszwargotali. Z jednego słowa coś na
feuer zrozumiałem, że mówią o kominie. Pewnie zastanawiają się, wejść,
zajrzeć za komin, czy nie warto. I w tym momencie rozległ się głośny
hurgot, odgłos dziesiątków ludzkich nóg biegnących po zmarzniętej
grudzie. To wracali po selekcji zwolnieni z placu. Niemcy nadal
niezdecydowani stali na schodach. W końcu jednak doszli do
wniosku, że widocznie akcja skończona i zaczęli schodzić. Po chwili
chrzest szkła w sieni, rąbnięcie drzwiami, wyszli.