Odc.17

Siedziałem jednak nadal niepewny czy nie wrócą. Dopiero gdy posłyszałem z   sieni wołanie mamy, wylazłem z beczki.  Wstyd mi było, ciemna plama moczu na spodniach i obmarznięte,   zimno-wilgotne kalesony. Dobrą chwilę namyślałem się, jak ja się mamie   pokażę. Ale mama lepiej rozumiała wagę sytuacji. Z bijącym sercem   przytuliła i wzruszona długo trzymała w objęciach. Nigdy chyba nie   przyszło jej do głowy, że jej mądry syneczek mógł rozważać, czy lepiej być   żywym obsikanym czy suchym trupem. Później kiedy przybyło trochę lat,   śmiałem się ze swojej głupoty.  Mama szybko, drżącymi jeszcze ze zdenerwowania rękami, rozpaliła w   piecu, a ja rozebrany do łóżka. I tak pierwszy dzień Świąt spędziłem w   łóżku. Miałem tylko jedno ubranie. Nie był to jednak odpoczynek. Błogi   spokój z poprzedniego wieczoru prysnął. Okazało się, że Niemcy nie szanują   niczego ani nikogo, nawet Boga.  Napadu na wieś jak się okazało dokonali "czarni" - niemieccy Rumuni   nasiedleńcy z pobliskiej Janówki.  Niemieccy Rumuni, półdziki lud, upajał się nowo otrzymaną władzą. Po spędzeniu ludzi na plac, zabrali z sobą kilkunastu chłopców i dziadków,   mężczyźni w sile wieku zdążyli się pochować. A jednego chłopca, którego   znaleźli pod łóżkiem, zastrzelili na miejscu. Podobno zrobiła to grupa z   latarką, widziana przeze mnie. Smutek i żałoba padła na wioskę. Nie było mowy o choinkach, śpiewaniu   kolęd. Tylko płacz i modlitewne wołanie:
- Jak mogłeś Boże dopuścić, żeby w Twoje święto, wiernych jak króliki   wyłapywano, mordowano... Za co? Dlaczego?
 Nie spaliśmy całą noc. Czy można zresztą, spać kiedy nerwy napięte w   oczekiwaniu Niemców. Kiedy każdy dźwięk, gdy pies zaszczeka, drzwi   zaskrzypią, czyjeś kroki za potrzebą zachrzęszczą po śniegu, a my już z   mamą strwożeni na środku izby...  I tak do rana. Cały czas ubrani. Zapadamy na chwilkę w męczącą drzemkę i znów na nogi, do okna,   nadsłuchiwać czy już?   Pomimo że mieliśmy plan na wypadek powtórzenia się napadu - mama miała iść   na plac, kobiet na razie nie zaczepiali - a ja do stodoły u sąsiadów - to   jednak oczekiwanie nie pozwalało na sen.   Kiedy poranek spokojnie przemienił się w ładny, cichy, słoneczny   dzień, około południa wyszedłem przewietrzyć spodnie.  Wieś zalana grudniowym, łagodnym słońcem, wydawała się oazą spokoju. Nieruchomość powietrza i cisza, pogłębiały jeszcze to wrażenie. Żadnego   ruchu, jakby czas się zatrzymał.  Przystanąłem, bo wydawało mi się, że skrzypienie śniegu pod moimi butami   zakłóci harmonię obrazu, którego pięknem byłem oczarowany. Urzeczony stałem i patrzyłem, gdy nagle pogodne niebo rozdarł piorun   wystrzału. Jeden, drugi, trzeci. Harmonia natury rozpękła się. Obraz   ściemniał, zniknął, pozostał tylko chaos poplątanych trwogą kształtów, a w   krystalicznie czystym powietrzu rozszedł się smród strachu.  Z końca wsi, tego górnego, rozległ się krzyk:
- Ludzie, ratujcie się, ratujcie się - Niemcy, Olaboga, Niemcy! Ratujcie   się...
Po sekundzie, w której sparaliżowany wystrzałami i krzykiem stałem jak   wrośnięty w ziemię, ruszyłem do ustalonego gospodarstwa. Wybiegająca z   domu kobieta wskazała mi stodołę:
- Tam w tą słomę, w prawym zapolu - krzyknęła za mną.
 Przez wpółotwarte drzwi wpadłem z jasno oświetlonego świata w półmrok   stodoły. Trwało chwilę zanim zacząłem widzieć Na klepisku stała sieczkarnia, po lewej leżały do wysokości metra   snopki niewymłóconego zboża, po prawej wysoka aż pod dach sterta słomy. W   niej właśnie miałem się schować. Słoma była zmarznięta, kłuła sztywnymi   źdźbłami, ale któż by tam na to zważał. Wkręcałem się jak kret, aby dalej,   aby się schować. Kurz zatykał nos, kłoski drapały kark, łaskotały pod   koszulą, a ja pchałem się dalej i dalej, aż poczułem w pobliżu ścianę.  Rozepchnąłem wtedy słomę by utworzyć wokół siebie niewielką przestrzeń w   której mógłbym swobodnie oddychać. Kiedy jednak bobrowałem w słomie, wyczułem nagle metalowy, okrągły kształt. Pogrzebałem głębiej i ku swojemu zdumieniu i przerażeniu, wyciągnąłem   ręczny granat obronny, tzw. siekaniec, używany w Wojsku Polskim w roku   1939. Granat był jak nowy, lekko posmarowany wazeliną, i uzbrojony. No i mas królik, by dał szansę   walki, no i dał. Teraz już mogłem być spokojny, czekała śmierć bohatera. Chociaż gdybym niespodziewanie rzucił i w nogi, może by się udało nie   zostać martwym bohaterem. Ostrożnie, po omacku, przytrzymując łyżkę,   sprawdziłem zawleczkę. Chodziła lekko - nie zardzewiała. A jak zaczną bagnetami kłuć stertę i przebiją nogę albo nawet pierś to co?  Lepiej go schowam - pomyślałem  - a gdy znajdą poddam się. Może od razu   nie zabiją i gospodarzy nie spalą. Oszukuję siebie bo wiem przecież, że   wczoraj, ukrytych zabijali na miejscu. Ale zawsze trzeba mieć nadzieję. Wciskam więc granat głęboko w słomę i niespodziewanie natrafiam ręką na   coś twardego, długiego. Cofam więc rękę z granatem, kładę go przy sobie i   jeszcze raz sięgam. Chwytam i wyciągam...  najprawdziwszy karabin, Mauser,   radomskiej produkcji. Zakonserwowany . Cały lepki od wazeliny. Teraz   zrobiło mi się naprawdę gorąco. Tym razem zdaje się bohaterskiego czynu   nie uniknę, Pan Bóg daje wszelkie możliwości.  To mi załatwili schowek, myślałem z goryczą o tych co mamie naraili to   gospodarstwo. Toż to cały arsenał. Bezpieczniej by było chyba oddać się   Niemcom, może by nie zabili, na roboty wywieźli, a tu śmierć   bezapelacyjna. Zrezygnowany położyłem broń obok siebie, co ma być to będzie. Zrozumiałem,   że przeznaczeniu się nie wymknę i los mój jest już przesądzony. I to   pogodzenie się z losem, pomimo beznadziejnej, jak się wydawało sytuacji,   pomogło mi w odzyskaniu równowagi. Poczułem się zupełnie odmiennie niż   poprzedniego dnia na strychu. Strach nie paraliżował, a wręcz odwrotnie,   jak szczura, gdy znajdzie się bez wyjścia, determinował. Byłem gotów   walczyć. Postanowiłem, że gdy znajdą i każą wychodzić, to wyjdę. Skulony   niby ze strachu, z rękami na piersiach, a pod nimi będę miał granat. Jak   krzykną: "Hende hoch!" to wtedy rozewrę ramiona wyciągając jednocześnie   zawleczkę i cisnę im granat pod nogi, a sam skoczę w bok. Obmyśliwszy całą   akcję dodawałem sobie ducha przypominaniem partyzanckich wyczynów. Ot,   choćby ten Longin, który był na Wigilii. Kiedy złapali go Schutzpolicaje i   zaprowadzili na posterunek w Wożuczynie, wyrwał któremuś (MP) maszyn   pistolet, wszystkich siedmiu policjantów rozbroił i na dyżurnej furmance   sprzed posterunku, dowiózł broń do lasu.  Ja też nie zginę i jeszcze zyskam sławę - coraz bardziej zapalam   się do swojego pomysłu. Tak się podpaliłem, że zaczynałem się   niecierpliwić, czemu Niemcy tak długo nie przychodzą. Ale nie sądzony był mi był bohaterski czyn, bo zamiast Niemców rozległ się   z podwórka głos mamy. Mogłem wychodzić, obława skończona. Niemcy   odjechali. Byli to znowu, jak się okazało, ci sami osadnicy z Janówki. Spodobało im się polowanie na bezbronnych ludzi. Tego zastrzelili, tamtych   zabrali do obozu, zrabowali parę krów, parę worków żyta, atrakcja i   pożytek. Dobrze jest należeć do wyższej rasy, rasy panów.
 Teraz już nie wiedzieliśmy, uciekać na noc czy na dzień. Będzie   wysiedlenie czy łapanka. Za kilka dni przyszedł po południu pan Zenek.
- Tu zrobiło się bardzo niebezpiecznie, a może być jeszcze gorzej bo   szykujemy odwet na Janówkę. Za kilka dni spotka ich kara. Musicie uciekać.  Cóż było robić. Kiedy zapadła noc, mama wzięła większy, ja mniejszy   worek z naszym dobytkiem na plecy i ruszyliśmy w ciemność. Towarzyszyli   nam pan Zenek i dwaj młodzi mężczyźni z bronią, ci sami którzy z nami byli   na Wigilii, o pseudonimach: Longin (ten od Wożuczyna) i Piętaszek. Szliśmy gęsiego w odstępach pięćdziesięciu metrów - tyle wynosił   praktyczny promień rażenia granatu - na przełaj przez pola, omijając   starannie drogi. Cienkie paski worków wpijały
się w plecy i pomimo mrozu   pot oblewał czoło. Było ciężko, a szczególnie kiedy wypadło wspinać się na  strome pagórki, brakowało chwilami tchu, ale nie było wyjścia, szedłem. Nawet nie narzekałem. Droga była bardzo uciążliwa, bo szliśmy po  zamarzniętych bruzdach i nogi boleśnie się wykręcały. Do tego buty z   wysokimi, twardymi zasadzkami, zaraz na pierwszych kilometrach obtarły mi   kostki. Czułem jak onuce wilgotnieją od krwi, ale nic na to nie mogłem  poradzić. Mogłem tylko zacisnąć zęby i  iść razem z wszystkimi. Droga dłuży   się. Idziemy i idziemy, a wydaje się, że ciągle wokół te same zarośla, te   same czarne grzbiety wystających ze śniegu bruzd, te same gwiazdy i ten   sam mróz, ścinający na biało nosy. Jeden tylko księżyc pochyla się coraz   bardziej nad horyzontem i skośnym, zaczerwienionym promieniem daje znak  czasu. Przesłaniając gwiazdy, bucząc ciężko silnikami, przelatują nad nami   mroczne cienie. To olbrzymie samoloty transportowe zwane przez Niemców  Gigantami. Pisali w szmatławcu, że to światowe osiągniecie niemieckiej   techniki lotniczej. Sześciomotorowe olbrzymy wiozą zaopatrzenie do   odciętych pod Stalingradem wojsk. Jest już chyba po północy, bo Giganty  startują z Łabuń z takim wyliczeniem, by za dnia dotrzeć do celu.  Księżyc coraz niżej, robi się ciemno i nieprzyjemnie, jak zwykle   przed świtem. Gorzej się idzie, nie widać grud. Nogi zaczynają mi się same  w kolanach zginać, odmawiają posłuszeństwa. Nie pomaga zaciskanie zębów i   coraz częstszy odpoczynek. Ale musimy dojść jeszcze w nocy. Nikt nie może  nas widzieć. Na szczęście ostatnie kilometry idziemy szosą. Co kilkaset   metrów zatrzymujemy się i nadsłuchujemy, każdej chwili gotowi uciec z   szosy w las. Ale co za ulga dla zmęczonych nóg. Przez pierwsze kilometry  wydaje mi się, że w ogóle nie idę, nie czuję worka, nie czuję   pokrwawionych nóg. Fruwam jak anioł. Po kilku kilometrach zmęczenie jednak   powraca i wtedy znowu boleśnie zaczynam odczuwać i worek i buty i  drętwiejące z zimna i zmęczenia ręce. Ale kiedy wydaje mi się, że już nie   dam rady, pokazują się w ciemności światła. To cel naszego marszu, dwór w  Tarnawatce.
 W zabudowania wchodzimy przy akompaniamencie szczekających psów, a   na majdanie wita stróż. Okna rzęsiście oświetlone, pół roku nie widziałem  elektrycznego światła i wydaje mi się, że jasno jak w dzień. Zaciemnienie  nie obowiązuje, Niemcy u szczytu potęgi.  Stróż prowadzi do kuchni. Z otwartej sieni bucha w nas gorąco i chmura   zapachów. Na długiej ławie z ulgą zrzucamy swoje worki. Przy rozpalonej do   czerwoności płycie na której pełno potężnych, grubych saganów, uwijają się  dwie kobiety. Dziwimy się, że o tej porze taki ruch ale okazuje się, że zapomnieliśmy, że  dzisiaj noc nadzwyczajna, noc sylwestrowa. Jedna z kobiet, a właściwie   młoda dziewczyna idzie na pokoje, powiedzieć państwu o naszym przybyciu. Państwo nie śpią, bo jeszcze bal sylwestrowy trwa. Siedzimy więc na ławie  za długim stołem w kuchni i czekamy. Towarzyszące nam chłopaki czują się   swobodnie. Wyciągnęli nogi przed otwarte palenisko i suszą buty. Odpoczywają. Zaraz czeka ich dalsza droga, niebezpieczna.  Tarnawatka, duży majątek, słynny ze swoich stawów, często gości  Niemców, z Zamościa czy Tomaszowa. Niemiec gość jest inny od Niemca  okupanta. Jest grzeczny i dobrze wychowany. Ale spotkanie w nocy poza  dworem to śmierć.  Wraca wreszcie dziewczyna i prowadzi do izby obok, do czeladnej.
- Pani zaraz wyjdzie, a na razie powiedziała żebyście się rozebrali i   rozgościli.
W izbie jest ciemnawo, pali się wątła żarówka, chyba dziesiątka, na środku   podobnie jak w kuchni stoi długi drewniany, na krzyżakowych nogach stół,  przy nim dwie długie ławy. Jest to miejsce posiłków i przebywania w wolnym   czasie pełniących służbę bezpośrednio przy państwu: pokojówek, lokai,  kucharek, woźniców itp. Teraz już pusto, Nowy Rok 1943 powitany i na  dyżurze zostały tylko   dwie kucharki, reszta poszła spać. Państwo się najedli, napili i teraz najwyżej herbaty lub kawy będą  chcieli. Kwas z kapusty też w pogotowiu, bo dobry na zgagę - objaśnia   dziewczyna. Siedzimy na ławie w milczeniu, niemile zaskoczeni przyjęciem. Pan   Zenek markotny, mama naburmuszona, a może tak tylko mi się wydaje w  mrocznym świetle słabej żarówki. Nagle otwierają się drzwi. Wpada smuga   rzęsistego światła, wesoła patefonowa muzyka i obłok zapachów, a w nim   pani. W białej sukni, z falującymi jasnymi włosami, piękna. Pan Zenek szarmancko się skłania, całuje w rękę i coś jej półgłosem mówi. A pani, jak anioł z obrazka. Kudy do niej naszej wójtowej. Nawet Krystyna,  wszeteczna piękność, przy niej jak garkotłuk. No i zapach. To nie  landrynkowo papierosowy zapach panny Krystyny czy odbierający spokój zapach pani  wójtowej, to chyba aniołowie tak pachną. Niebiański zapach. Zapatrzyłem   się w panią i zapomniałem o wszystkim, aż mama syknęła:
- Co się gapisz jak kura w gnat, bądź grzeczny.
Ale nie było obawy, że pani coś zauważy. Pani ledwo zauważała pana Zenka i   to też tylko przez chwilę, gdy całował jej rękę, bo zaraz wzrok powędrował  jak u anioła do nieba, i trudno było poznać, czy ziemskie sprawy ją   zajmują. Była śliczna, nieruchoma, zapatrzona w siebie. A kiedy pan Zenek   skończył swoją szeptaną przemowę, nieznacznym gestem dała znak  dziewczynie, która nas do czeladnej przyprowadziła i usteczkami w   kształcie serduszka coś do niej powiedziała. Potem kiwnęła nam nieznacznie  głową, zakręciła się na pięcie, aż zaszeleściły falbanki długiej, balowej   sukni i zniknęła w jasno oświetlonym prostokącie drzwi, zamykając za sobą   niebiańskie dźwięki i zapachy.  Zostaliśmy jak w czyśćcu. Dziewczyna podeszła do mamy i   powiedziała, że ma nam dać jeść i potem na spanie zaprowadzi na poddasze,   na siano. Nie zmarzniemy, bo tam jest ciepło od komina. Mama nawet nie spojrzała na nią i patrząc w sufit wyniośle, jak poprzednio   pani, odpowiedziała, że doczekamy świtu tu na ławie, a jak przeszkadzamy,  to wyniesiemy się na dwór. Zapadła cisza wśród której słychać było tylko  przytłumioną odległością piosenkę z patefonu "najmilsza była mi bluzeczka   twa zamszowa, pachnąca mocno..."
- Jeść też nie potrzebują nam podawać, mamy swoje, najwyżej herbatę -   drgającym z irytacji głosem dysponowała Bogu ducha winnej dziewusze.
- Ależ Zosiu... - pan Zenek próbował coś mamie przetłumaczyć.
Ta jednak   spojrzała na niego takim wzrokiem, że natychmiast przerwał. Westchnął   głośno i kiwnął na chłopaków:
- No, na nas już czas.
Poszli. Mama wyciągnęła z worków zapasy, dziewczyna przyniosła herbatę i   zaczęliśmy jeść.
- Z daleka? - dopytywała się dziewczyna, ale mama nie odpowiadała.
Z   zaciętą miną patrzyła w ścianę i żuła powoli kiełbasę.  Nie chciałem zrażać dziewczyny, zacząłem więc opowiadać o naszych   przygodach. Miała niebieskie czyste oczy i czarne, zaplecione w gruby   warkocz włosy. Pomogła mi zdjąć buty i przyniosła suche onuce. Moje   zakrwawione i mokre od topniejącego śniegu, wrzuciliśmy pod kuchnię. Okazane serce i ciepło czeladnej rozgrzały mnie i obudziły do niej   sympatię. Taka dworska dziewczyna, a jaka ładna i miła - myślałem.
Zadzwonił dzwonek, elektryczny - państwo wzywają - objaśniła dziewczyna i   pobiegła na pokoje. Po chwili wróciła, niosąc dwa kawałki tortu. Postawiła   niezdecydowana talerze na stole przed nami i cicho powiedziała:
- Pani dla was przysłała. Mama spojrzała na nią i jak by mogła zrobić to wzrokiem, to już by była   przybita sztyletem do podłogi. Mnie też zrobiło się przykro tym bardziej, że powiedziała to osoba która   mi się spodobała. Jak mogła, czyniłem w duchu jej wyrzuty, powiedzieć "dla   was". Dlaczego to zrobiła? To my już nie państwo? W czeladnej, to jak inne   parobki?
- Nie będziemy resztek jedli - mama demonstracyjnie odsunęła talerz z   tortem, patrząc wyzywająco na dziewczynę. Ta jednak, nie zrażona zupełnie,   kiwnęła głową:
- Ja też tak myślałam.
Trochę mi ulżyło w sercu. Nie miała zamiaru zrobić nam przykrości,   po prostu tak do wszystkich z wyjątkiem państwa się zwracała. I widząc, że  nie mamy zamiaru opuszczać czeladnej, przyniosła nam jakieś burki i usłała   zupełnie wygodne legowiska na ławach. Drugi kur zapiał i noc szykowała się   do odejścia. Wyciągnęliśmy się więc z mamą na ławach, ale pomimo zmęczenia   nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym, że jedni ludzie mimo wojny bawią się,  bale urządzają, gdy inni w tym czasie narażają się, giną, są w żałobie po   utracie Ojczyzny. Mama mówiła, że teraz nawet do kina nie powinno się chodzić, bo to czyn niepatriotyczny. Ale właściwie dlaczego czujemy się pokrzywdzeni, że przyszło w czeladnej   albo na strychu noc spędzić? Że dziewczyna powiedziała do nas wy, zamiast   państwo? A cóż my za państwo? Cały majątek w workach na plecach,   biedniejsi od komorników... Puszczać takich na pokoje, do łóżek, żeby   zasmrodzili?   Państwo to tam, za drzwiami. Bogate. Pachnące, czyściutkie, beztrosko   rozbawione. No i prawda. Ale jednak jakiś żal i poczucie krzywdy duszy nie  opuszczało.
 Ledwie zaczęło świtać gdy dziewczyna przyniosła kawę. Zajechały też   sanie. Prędko chcieli się nas pozbyć. My też pragnęliśmy jak najszybciej o   tej nocy w czeladnej, która była dla nas piekłem upokorzenia, zapomnieć. Niewyspani, nieumyci, ledwo rozgrzani kawą, ale z ulgą, zakopaliśmy się w  słomę wyścielającą sanie. Woźnica krzyknął na konie i ruszyliśmy do Tomaszowa Lubelskiego. Cieszyłem się, że jedziemy ale wiozłem w sercu  bolesną zadrę. Upokorzenia i pogardy. Miała jeszcze długo potem w nim   tkwić. To przeżycie pozwoliło zrozumieć zachowanie innych, gdy po doznaniu  pogardy szukali zadośćuczynienia w odwecie i sprawiedliwości. Bo jak wszystko w życiu, trzeba samemu przejść by zrozumieć innych.
 Dwie godziny kopaliśmy się w sypkim śniegu, nim wjechaliśmy na główną  ulicę Tomaszowa, ulicę Lwowską. Dzień był pochmurny, a sypiący z niskiego  nieba śnieg, czynił go jeszcze bardziej posępnym. Ulica pusta, bez ludzi i  pojazdów, sprawiała smutne wrażenie wyludnionego miasta, pogłębiało to   jeszcze w nas minorowy nastrój.  Zziębnięci i niewyspani, siedzieliśmy skuleni w słomie na saniach,   obojętni na otoczenie. Nie wzbudziły zainteresowania pokazywane przez   woźnicę ani kopulasta cerkiew ani drewniany kościół. Nawet gdy woźnica z  cichym rechotem he, he, a tu burdel wskazał batem jakiś duży budynek po   przeciwnej stronie ulicy. Nie zapytałem nawet mamy co to znaczy. Na   parterze zauważyłem tylko szyld z napisem Deutsche Laden. Pewnie nazwa   sklepu - pomyślałem. Zresztą zaraz woźnica zatrzymał konie. Staliśmy przed dwupiętrowym domem  ze sklepem "Narzędzia rolnicze" na parterze. Obok wejścia do sklepu drzwi  do mieszkania. Woźnica zlazł z sań, podszedł do drzwi i nacisnął guzik.
- Elektryczny dzwonek - powiedział z miną znawcy techniki.
Po chwili drzwi się otworzyły i wyszedł z nich niewielki łysy człowieczek   w czarnym garniturze. Pomimo chłodu podszedł do sań i powiedział:
- Jestem Mirowski, czekamy na was.
Byliśmy na miejscu, które miało być kolejnym naszym schronieniem.  Schodami weszliśmy na pierwsze piętro gdzie w maleńkim korytarzyku dwoje   drzwi. Na prawo do kuchni, łazienki i WC , i w lewo. Pan Mirowski otworzył drzwi z lewej strony i weszliśmy do olbrzymiego   pokoju, który nazwał salonem. Na ścianach obrazy w złoconych ramach, a pod   nimi etażerki, kanapy, stół z krzesłami, o nogach wymyślnie powyginanych, podobnych do widzianych w muzeum, a jeszcze pianino, parkiet jak lustro,  dywany. Komfort i luksus.  Salon jak się okazało poza wykwintnym urządzeniem miał jeszcze  i użyteczne,  rozsuwaną szklaną ścianę, która pomieszczenie dzieliła się na dwa: salonik   z pianinem z dwoma oknami na ulicę Lwowską, w perspektywie Deutsche Laden,   i bezokienny pokój przejściowy. I ten właśnie trochę sztucznie utworzony   pokój, oddano nam do dyspozycji.  Państwo Mirowscy z córkami sypialnie mieli na drugim piętrze, a z  pierwszego korzystali w zasadzie tylko w ciągu dnia.  Pozostałe pomieszczenia też były urządzone z niespotykanym dla mnie  komfortem, podobne widziałem jedynie w hotelu we Lwowie. Woda zimna i   gorąca... Największą atrakcją jednak było WC. Nie trzeba ganiać z tyłkiem  po ziąbie do wygódki czy zwyczajnie za stodołę, wchodziło się tylko do  ciepłej kajutki i po prostu spuszczało łańcuszkiem wodę.  Żona i trzy córki: najstarsza Aldona dziewiętnaście, średnia Lidia  szesnaście i najmłodsza Tereska trzynaście lat, przyjęły nas z sympatią. Jedynie gdy mama odwinęła się z chust podróżnych i zamiast oczekiwanej  zniszczonej wiejskiej baby, ukazała się młoda, więcej niż ładna kobieta,  uśmiech na twarzy pani Mirowskiej przesłoniła chmura niechęci. Ale tylko  na chwilę, bo zaraz powrócił słodki wyraz, jednak jak mi się wydało,  wymuszonej życzliwości. Za to pan Mirowski okazał wprost niekłamany  zachwyt. Jednak pomimo życzliwej atmosfery w jakiej nas przywitano,  coś mi się nie podobało. Trudno było mi określić co, ale wyczuwałem jakiś   fałsz, jakby coś nieprzyjemnego unosiło się w powietrzu. Nagle bardzo  zapragnąłem, żebyśmy opuścili ten dom. I już miałem zacząć prosić mamę,  gdy zdałem sobie sprawę, że właściwie nie mieliśmy dokąd pójść. Pogodziłem  się z losem.
 Pan Mirowski, szczupły, niewielkiego wzrostu, z łysiną błyszczącą   jak parkiet jego pokojów, był szczególnie uprzejmy, chwilami aż za   uprzejmy. Była to trochę uprzejmość subiekta. Gdy się z nim rozmawiało to  tak się uśmiechał, przewracał oczami, jakby stał za ladą i za chwilę miał  wyciągnąć spod niej, jak magik królika z kapelusza, towar do sprzedania. Pomimo jednak uśmiechów i pogodnej twarzy w rzeczywistości wyglądał na   przestraszonego, jakby się ciągle czegoś bał. Początkowo myślałem, że  żony. Potem jednak domyśliłem się, że co prawda żony też, ale bardziej  sytuacji w jakiej się znalazł. Do tej pory żył spokojnie, skrupulatnie  przestrzegając przepisów władz okupacyjnych, a tu organizacja przysłała  nas. Nielegalnych. I cała dotychczasowa stabilizacja wzięła w łeb. Lepiej nie myśleć co by zostało ze sklepu, domu, a może z nawet ich  wszystkich, gdyby tak Niemcy wykryli, że nie jesteśmy żadnymi kuzynami  przesiedlonymi z poznańskiego...  Wyraz twarzy był więc odbiciem  tłumionego strachu jaki tkwił w jego duszy. Odwagą bowiem nie grzeszył -   jak kiedyś wspomniał pół żartem pan Zenek. Zresztą nie musiał, bo pan  Mirowski był tylko kupcem, a z tej profesji bohaterowie raczej się nie  wywodzili. Przynajmniej historia ich nie odnotowała. Owszem był szewc, ale  to z rzemieślników nie handlarzy.  Bał się więc Niemców ale i bał się organizacji. Polecenie przyjęcia nas   spowodowało, że niespodziewanie znalazł się między młotem i kowadłem. Chociaż w zgodzie na przyjęcie nas odegrała pewnie rolę i kupiecka   kalkulacja. Niemcy wojnę już przegrywali, więc duże prawdopodobieństwo, że  się uda, a na przyszłość będą zasługi.
 Natomiast pani Mirowska bardzo odróżniała się od męża. Wysoka z   szerokimi biodrami, płaskim brzuchem i wypukłym biustem, szczerze mówiąc o  wiele bardziej podobała mi się niż jej córki. Nie mogłem zrozumieć jak ten   mały, łysy, cienki jak kreska człowieczek, sięgający zaledwie jej pachy,  został mężem. Kiedy szli razem wyglądali tak komicznie, że trudno było się  powstrzymać od śmiechu. W zachowaniu jeszcze większa występowała różnica. Pani rzadko się uśmiechała, a na niemłodej twarzy niezmiennie tkwił wyraz   pewności siebie i rezerwy do otoczenia. Grzeczna, ale chłodna, a chwilami  nawet zimna. Wydawało się to jakąś sprzecznością z jej codziennym   paradowaniu w głębokim negliżu. Później dopiero, po latach dowiedziałem   się, że jest to charakterystyczne dla kobiet, które czując zbliżającą się   smugę cienia pokazywaniem obnażonego ciała chcą uzyskać swego rodzaju   rekompensatę za brak satysfakcji seksualnej w minionych latach. Pani M. miała bowiem zwyczaj do południa chodzić w rozpiętym  szlafroku. Co chwila spod niego błyskał różowy biustonosz, a często i   majtki. Naturalnie, pomimo pilnowania się, nie mogłem się powstrzymać od  gapienia na te odsłony. Robiłem to mimo woli, bo nigdy nie miałem   skłonności do podglądania, nie sprawiało mi to przyjemności, wręcz  odwrotnie. Ale wtedy, w okresie dojrzewania, kiedy dorosła baba w   bieliźnie, zawsze skrzętnie skrywanej przez mamę, codziennie ocierała się  o mnie, nie mogłem udawać, że nie patrzę na majtki w miejsce gdzie  zaczynają się uda. Chwytała wzrokiem to spojrzenie i zauważałem wtedy w   jej oczach jakby satysfakcję z wzbudzonego we mnie pożądania. Obraz   dopełniał jeszcze zapach, jaki szedł od niej przy śniadaniu. Nieznany mi, ale dziwnie podniecający. Nazwałem go zapachem pani M. Ten jej zapach, majtki, elektryzowały od rana atmosferę erotyzmem. I trudno  było się dziwić, że wszyscy chodzili podnieceni.  Toteż kiedy Aldona, najstarsza córka, zaproponowała przerabianie ze  mną materiału z zakresu pierwszej gimnazjalnej, chociaż mama przyjęła to z   wielką radością, bo Zbyszeczek nie będzie marnował czasu, nie myślałem o  nauce. Byłem, nie zdając sobie sprawy, widokiem tej półgołej baby tak  podniecony, że sam nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Nie znałem   lekarstwa na to, a zabawy z Grażynką nawet nie łączyłem z moim stanem. Mama się cieszyła bo widocznie jeszcze nie zauważyła, że syneczek ma już  czternaście lat i bardziej interesują go majtki pani M. niż książki.