Siedziałem jednak nadal niepewny czy nie wrócą. Dopiero gdy posłyszałem
z sieni wołanie mamy, wylazłem z beczki. Wstyd mi było,
ciemna plama moczu na spodniach i obmarznięte, zimno-wilgotne
kalesony. Dobrą chwilę namyślałem się, jak ja się mamie pokażę.
Ale mama lepiej rozumiała wagę sytuacji. Z bijącym sercem przytuliła
i wzruszona długo trzymała w objęciach. Nigdy chyba nie przyszło
jej do głowy, że jej mądry syneczek mógł rozważać, czy lepiej być
żywym obsikanym czy suchym trupem. Później kiedy przybyło trochę lat,
śmiałem się ze swojej głupoty. Mama szybko, drżącymi jeszcze ze zdenerwowania
rękami, rozpaliła w piecu, a ja rozebrany do łóżka. I tak pierwszy
dzień Świąt spędziłem w łóżku. Miałem tylko jedno ubranie.
Nie był to jednak odpoczynek. Błogi spokój z poprzedniego wieczoru
prysnął. Okazało się, że Niemcy nie szanują niczego ani nikogo,
nawet Boga. Napadu na wieś jak się okazało dokonali "czarni" - niemieccy
Rumuni nasiedleńcy z pobliskiej Janówki. Niemieccy Rumuni,
półdziki lud, upajał się nowo otrzymaną władzą. Po spędzeniu ludzi na plac,
zabrali z sobą kilkunastu chłopców i dziadków, mężczyźni w
sile wieku zdążyli się pochować. A jednego chłopca, którego
znaleźli pod łóżkiem, zastrzelili na miejscu. Podobno zrobiła to grupa
z latarką, widziana przeze mnie. Smutek i żałoba padła na wioskę.
Nie było mowy o choinkach, śpiewaniu kolęd. Tylko płacz i modlitewne
wołanie:
- Jak mogłeś Boże dopuścić, żeby w Twoje święto, wiernych jak króliki
wyłapywano, mordowano... Za co? Dlaczego?
Nie spaliśmy całą noc. Czy można zresztą, spać kiedy nerwy
napięte w oczekiwaniu Niemców. Kiedy każdy dźwięk, gdy pies
zaszczeka, drzwi zaskrzypią, czyjeś kroki za potrzebą zachrzęszczą
po śniegu, a my już z mamą strwożeni na środku izby...
I tak do rana. Cały czas ubrani. Zapadamy na chwilkę w męczącą drzemkę
i znów na nogi, do okna, nadsłuchiwać czy już?
Pomimo że mieliśmy plan na wypadek powtórzenia się napadu - mama miała
iść na plac, kobiet na razie nie zaczepiali - a ja do stodoły
u sąsiadów - to jednak oczekiwanie nie pozwalało na sen.
Kiedy poranek spokojnie przemienił się w ładny, cichy, słoneczny
dzień, około południa wyszedłem przewietrzyć spodnie. Wieś zalana
grudniowym, łagodnym słońcem, wydawała się oazą spokoju. Nieruchomość powietrza
i cisza, pogłębiały jeszcze to wrażenie. Żadnego ruchu, jakby
czas się zatrzymał. Przystanąłem, bo wydawało mi się, że skrzypienie
śniegu pod moimi butami zakłóci harmonię obrazu, którego pięknem
byłem oczarowany. Urzeczony stałem i patrzyłem, gdy nagle pogodne niebo
rozdarł piorun wystrzału. Jeden, drugi, trzeci. Harmonia natury
rozpękła się. Obraz ściemniał, zniknął, pozostał tylko chaos
poplątanych trwogą kształtów, a w krystalicznie czystym powietrzu
rozszedł się smród strachu. Z końca wsi, tego górnego, rozległ się
krzyk:
- Ludzie, ratujcie się, ratujcie się - Niemcy, Olaboga, Niemcy!
Ratujcie się...
Po sekundzie, w której sparaliżowany wystrzałami i krzykiem stałem
jak wrośnięty w ziemię, ruszyłem do ustalonego gospodarstwa.
Wybiegająca z domu kobieta wskazała mi stodołę:
- Tam w tą słomę, w prawym zapolu - krzyknęła za mną.
Przez wpółotwarte drzwi wpadłem z jasno oświetlonego świata
w półmrok stodoły. Trwało chwilę zanim zacząłem widzieć Na
klepisku stała sieczkarnia, po lewej leżały do wysokości metra
snopki niewymłóconego zboża, po prawej wysoka aż pod dach sterta słomy.
W niej właśnie miałem się schować. Słoma była zmarznięta, kłuła
sztywnymi źdźbłami, ale któż by tam na to zważał. Wkręcałem
się jak kret, aby dalej, aby się schować. Kurz zatykał nos,
kłoski drapały kark, łaskotały pod koszulą, a ja pchałem się
dalej i dalej, aż poczułem w pobliżu ścianę. Rozepchnąłem wtedy słomę
by utworzyć wokół siebie niewielką przestrzeń w której mógłbym
swobodnie oddychać. Kiedy jednak bobrowałem w słomie, wyczułem nagle metalowy,
okrągły kształt. Pogrzebałem głębiej i ku swojemu zdumieniu i przerażeniu,
wyciągnąłem ręczny granat obronny, tzw. siekaniec, używany
w Wojsku Polskim w roku 1939. Granat był jak nowy, lekko posmarowany
wazeliną, i uzbrojony. No i mas królik, by dał szansę walki,
no i dał. Teraz już mogłem być spokojny, czekała śmierć bohatera. Chociaż
gdybym niespodziewanie rzucił i w nogi, może by się udało nie
zostać martwym bohaterem. Ostrożnie, po omacku, przytrzymując łyżkę,
sprawdziłem zawleczkę. Chodziła lekko - nie zardzewiała. A jak zaczną bagnetami
kłuć stertę i przebiją nogę albo nawet pierś to co? Lepiej go schowam
- pomyślałem - a gdy znajdą poddam się. Może od razu
nie zabiją i gospodarzy nie spalą. Oszukuję siebie bo wiem przecież, że
wczoraj, ukrytych zabijali na miejscu. Ale zawsze trzeba mieć nadzieję.
Wciskam więc granat głęboko w słomę i niespodziewanie natrafiam ręką na
coś twardego, długiego. Cofam więc rękę z granatem, kładę go przy sobie
i jeszcze raz sięgam. Chwytam i wyciągam... najprawdziwszy
karabin, Mauser, radomskiej produkcji. Zakonserwowany . Cały
lepki od wazeliny. Teraz zrobiło mi się naprawdę gorąco. Tym
razem zdaje się bohaterskiego czynu nie uniknę, Pan Bóg daje
wszelkie możliwości. To mi załatwili schowek, myślałem z goryczą
o tych co mamie naraili to gospodarstwo. Toż to cały arsenał.
Bezpieczniej by było chyba oddać się Niemcom, może by nie zabili,
na roboty wywieźli, a tu śmierć bezapelacyjna. Zrezygnowany
położyłem broń obok siebie, co ma być to będzie. Zrozumiałem,
że przeznaczeniu się nie wymknę i los mój jest już przesądzony. I to
pogodzenie się z losem, pomimo beznadziejnej, jak się wydawało sytuacji,
pomogło mi w odzyskaniu równowagi. Poczułem się zupełnie odmiennie niż
poprzedniego dnia na strychu. Strach nie paraliżował, a wręcz odwrotnie,
jak szczura, gdy znajdzie się bez wyjścia, determinował. Byłem gotów
walczyć. Postanowiłem, że gdy znajdą i każą wychodzić, to wyjdę. Skulony
niby ze strachu, z rękami na piersiach, a pod nimi będę miał granat. Jak
krzykną: "Hende hoch!" to wtedy rozewrę ramiona wyciągając jednocześnie
zawleczkę i cisnę im granat pod nogi, a sam skoczę w bok. Obmyśliwszy całą
akcję dodawałem sobie ducha przypominaniem partyzanckich wyczynów. Ot,
choćby ten Longin, który był na Wigilii. Kiedy złapali go Schutzpolicaje
i zaprowadzili na posterunek w Wożuczynie, wyrwał któremuś
(MP) maszyn pistolet, wszystkich siedmiu policjantów rozbroił
i na dyżurnej furmance sprzed posterunku, dowiózł broń do lasu.
Ja też nie zginę i jeszcze zyskam sławę - coraz bardziej zapalam
się do swojego pomysłu. Tak się podpaliłem, że zaczynałem się
niecierpliwić, czemu Niemcy tak długo nie przychodzą. Ale nie sądzony był
mi był bohaterski czyn, bo zamiast Niemców rozległ się z podwórka
głos mamy. Mogłem wychodzić, obława skończona. Niemcy odjechali.
Byli to znowu, jak się okazało, ci sami osadnicy z Janówki. Spodobało im
się polowanie na bezbronnych ludzi. Tego zastrzelili, tamtych
zabrali do obozu, zrabowali parę krów, parę worków żyta, atrakcja i
pożytek. Dobrze jest należeć do wyższej rasy, rasy panów.
Teraz już nie wiedzieliśmy, uciekać na noc czy na dzień. Będzie
wysiedlenie czy łapanka. Za kilka dni przyszedł po południu pan Zenek.
- Tu zrobiło się bardzo niebezpiecznie, a może być jeszcze gorzej
bo szykujemy odwet na Janówkę. Za kilka dni spotka ich kara.
Musicie uciekać. Cóż było robić. Kiedy zapadła noc, mama wzięła większy,
ja mniejszy worek z naszym dobytkiem na plecy i ruszyliśmy
w ciemność. Towarzyszyli nam pan Zenek i dwaj młodzi mężczyźni
z bronią, ci sami którzy z nami byli na Wigilii, o pseudonimach:
Longin (ten od Wożuczyna) i Piętaszek. Szliśmy gęsiego w odstępach pięćdziesięciu
metrów - tyle wynosił praktyczny promień rażenia granatu -
na przełaj przez pola, omijając starannie drogi. Cienkie paski
worków wpijały
się w plecy i pomimo mrozu pot oblewał czoło. Było ciężko,
a szczególnie kiedy wypadło wspinać się na strome pagórki, brakowało
chwilami tchu, ale nie było wyjścia, szedłem. Nawet nie narzekałem. Droga
była bardzo uciążliwa, bo szliśmy po zamarzniętych bruzdach i nogi
boleśnie się wykręcały. Do tego buty z wysokimi, twardymi zasadzkami,
zaraz na pierwszych kilometrach obtarły mi kostki. Czułem jak
onuce wilgotnieją od krwi, ale nic na to nie mogłem poradzić. Mogłem
tylko zacisnąć zęby i iść razem z wszystkimi. Droga dłuży
się. Idziemy i idziemy, a wydaje się, że ciągle wokół te same zarośla,
te same czarne grzbiety wystających ze śniegu bruzd, te same
gwiazdy i ten sam mróz, ścinający na biało nosy. Jeden tylko
księżyc pochyla się coraz bardziej nad horyzontem i skośnym,
zaczerwienionym promieniem daje znak czasu. Przesłaniając gwiazdy,
bucząc ciężko silnikami, przelatują nad nami mroczne cienie.
To olbrzymie samoloty transportowe zwane przez Niemców Gigantami.
Pisali w szmatławcu, że to światowe osiągniecie niemieckiej
techniki lotniczej. Sześciomotorowe olbrzymy wiozą zaopatrzenie do
odciętych pod Stalingradem wojsk. Jest już chyba po północy, bo Giganty
startują z Łabuń z takim wyliczeniem, by za dnia dotrzeć do celu.
Księżyc coraz niżej, robi się ciemno i nieprzyjemnie, jak zwykle
przed świtem. Gorzej się idzie, nie widać grud. Nogi zaczynają mi się same
w kolanach zginać, odmawiają posłuszeństwa. Nie pomaga zaciskanie zębów
i coraz częstszy odpoczynek. Ale musimy dojść jeszcze w nocy.
Nikt nie może nas widzieć. Na szczęście ostatnie kilometry idziemy
szosą. Co kilkaset metrów zatrzymujemy się i nadsłuchujemy,
każdej chwili gotowi uciec z szosy w las. Ale co za ulga dla
zmęczonych nóg. Przez pierwsze kilometry wydaje mi się, że w ogóle
nie idę, nie czuję worka, nie czuję pokrwawionych nóg. Fruwam
jak anioł. Po kilku kilometrach zmęczenie jednak powraca i
wtedy znowu boleśnie zaczynam odczuwać i worek i buty i drętwiejące
z zimna i zmęczenia ręce. Ale kiedy wydaje mi się, że już nie
dam rady, pokazują się w ciemności światła. To cel naszego marszu, dwór
w Tarnawatce.
W zabudowania wchodzimy przy akompaniamencie szczekających
psów, a na majdanie wita stróż. Okna rzęsiście oświetlone,
pół roku nie widziałem elektrycznego światła i wydaje mi się, że
jasno jak w dzień. Zaciemnienie nie obowiązuje, Niemcy u szczytu
potęgi. Stróż prowadzi do kuchni. Z otwartej sieni bucha w nas gorąco
i chmura zapachów. Na długiej ławie z ulgą zrzucamy swoje worki.
Przy rozpalonej do czerwoności płycie na której pełno potężnych,
grubych saganów, uwijają się dwie kobiety. Dziwimy się, że o tej
porze taki ruch ale okazuje się, że zapomnieliśmy, że dzisiaj noc
nadzwyczajna, noc sylwestrowa. Jedna z kobiet, a właściwie
młoda dziewczyna idzie na pokoje, powiedzieć państwu o naszym przybyciu.
Państwo nie śpią, bo jeszcze bal sylwestrowy trwa. Siedzimy więc na ławie
za długim stołem w kuchni i czekamy. Towarzyszące nam chłopaki czują się
swobodnie. Wyciągnęli nogi przed otwarte palenisko i suszą buty. Odpoczywają.
Zaraz czeka ich dalsza droga, niebezpieczna. Tarnawatka, duży majątek,
słynny ze swoich stawów, często gości Niemców, z Zamościa czy Tomaszowa.
Niemiec gość jest inny od Niemca okupanta. Jest grzeczny i dobrze
wychowany. Ale spotkanie w nocy poza dworem to śmierć. Wraca
wreszcie dziewczyna i prowadzi do izby obok, do czeladnej.
- Pani zaraz wyjdzie, a na razie powiedziała żebyście się rozebrali
i rozgościli.
W izbie jest ciemnawo, pali się wątła żarówka, chyba dziesiątka,
na środku podobnie jak w kuchni stoi długi drewniany, na krzyżakowych
nogach stół, przy nim dwie długie ławy. Jest to miejsce posiłków
i przebywania w wolnym czasie pełniących służbę bezpośrednio
przy państwu: pokojówek, lokai, kucharek, woźniców itp. Teraz już
pusto, Nowy Rok 1943 powitany i na dyżurze zostały tylko
dwie kucharki, reszta poszła spać. Państwo się najedli, napili i teraz
najwyżej herbaty lub kawy będą chcieli. Kwas z kapusty też w pogotowiu,
bo dobry na zgagę - objaśnia dziewczyna. Siedzimy na ławie
w milczeniu, niemile zaskoczeni przyjęciem. Pan Zenek markotny,
mama naburmuszona, a może tak tylko mi się wydaje w mrocznym świetle
słabej żarówki. Nagle otwierają się drzwi. Wpada smuga rzęsistego
światła, wesoła patefonowa muzyka i obłok zapachów, a w nim
pani. W białej sukni, z falującymi jasnymi włosami, piękna. Pan Zenek szarmancko
się skłania, całuje w rękę i coś jej półgłosem mówi. A pani, jak anioł
z obrazka. Kudy do niej naszej wójtowej. Nawet Krystyna, wszeteczna
piękność, przy niej jak garkotłuk. No i zapach. To nie landrynkowo
papierosowy zapach panny Krystyny czy odbierający spokój zapach pani
wójtowej, to chyba aniołowie tak pachną. Niebiański zapach. Zapatrzyłem
się w panią i zapomniałem o wszystkim, aż mama syknęła:
- Co się gapisz jak kura w gnat, bądź grzeczny.
Ale nie było obawy, że pani coś zauważy. Pani ledwo zauważała pana
Zenka i to też tylko przez chwilę, gdy całował jej rękę, bo
zaraz wzrok powędrował jak u anioła do nieba, i trudno było poznać,
czy ziemskie sprawy ją zajmują. Była śliczna, nieruchoma, zapatrzona
w siebie. A kiedy pan Zenek skończył swoją szeptaną przemowę,
nieznacznym gestem dała znak dziewczynie, która nas do czeladnej
przyprowadziła i usteczkami w kształcie serduszka coś do niej
powiedziała. Potem kiwnęła nam nieznacznie głową, zakręciła się na
pięcie, aż zaszeleściły falbanki długiej, balowej sukni i zniknęła
w jasno oświetlonym prostokącie drzwi, zamykając za sobą niebiańskie
dźwięki i zapachy. Zostaliśmy jak w czyśćcu. Dziewczyna podeszła
do mamy i powiedziała, że ma nam dać jeść i potem na spanie
zaprowadzi na poddasze, na siano. Nie zmarzniemy, bo tam jest
ciepło od komina. Mama nawet nie spojrzała na nią i patrząc w sufit wyniośle,
jak poprzednio pani, odpowiedziała, że doczekamy świtu tu na
ławie, a jak przeszkadzamy, to wyniesiemy się na dwór. Zapadła cisza
wśród której słychać było tylko przytłumioną odległością piosenkę
z patefonu "najmilsza była mi bluzeczka twa zamszowa, pachnąca
mocno..."
- Jeść też nie potrzebują nam podawać, mamy swoje, najwyżej herbatę
- drgającym z irytacji głosem dysponowała Bogu ducha winnej
dziewusze.
- Ależ Zosiu... - pan Zenek próbował coś mamie przetłumaczyć.
Ta jednak spojrzała na niego takim wzrokiem, że natychmiast
przerwał. Westchnął głośno i kiwnął na chłopaków:
- No, na nas już czas.
Poszli. Mama wyciągnęła z worków zapasy, dziewczyna przyniosła herbatę
i zaczęliśmy jeść.
- Z daleka? - dopytywała się dziewczyna, ale mama nie odpowiadała.
Z zaciętą miną patrzyła w ścianę i żuła powoli kiełbasę.
Nie chciałem zrażać dziewczyny, zacząłem więc opowiadać o naszych
przygodach. Miała niebieskie czyste oczy i czarne, zaplecione w gruby
warkocz włosy. Pomogła mi zdjąć buty i przyniosła suche onuce. Moje
zakrwawione i mokre od topniejącego śniegu, wrzuciliśmy pod kuchnię. Okazane
serce i ciepło czeladnej rozgrzały mnie i obudziły do niej
sympatię. Taka dworska dziewczyna, a jaka ładna i miła - myślałem.
Zadzwonił dzwonek, elektryczny - państwo wzywają - objaśniła dziewczyna
i pobiegła na pokoje. Po chwili wróciła, niosąc dwa kawałki
tortu. Postawiła niezdecydowana talerze na stole przed nami
i cicho powiedziała:
- Pani dla was przysłała. Mama spojrzała na nią i jak by mogła zrobić
to wzrokiem, to już by była przybita sztyletem do podłogi.
Mnie też zrobiło się przykro tym bardziej, że powiedziała to osoba która
mi się spodobała. Jak mogła, czyniłem w duchu jej wyrzuty, powiedzieć "dla
was". Dlaczego to zrobiła? To my już nie państwo? W czeladnej, to jak inne
parobki?
- Nie będziemy resztek jedli - mama demonstracyjnie odsunęła talerz
z tortem, patrząc wyzywająco na dziewczynę. Ta jednak, nie
zrażona zupełnie, kiwnęła głową:
- Ja też tak myślałam.
Trochę mi ulżyło w sercu. Nie miała zamiaru zrobić nam przykrości,
po prostu tak do wszystkich z wyjątkiem państwa się zwracała. I widząc,
że nie mamy zamiaru opuszczać czeladnej, przyniosła nam jakieś burki
i usłała zupełnie wygodne legowiska na ławach. Drugi kur zapiał
i noc szykowała się do odejścia. Wyciągnęliśmy się więc z mamą
na ławach, ale pomimo zmęczenia nie mogłem zasnąć. Myślałem
o tym, że jedni ludzie mimo wojny bawią się, bale urządzają, gdy
inni w tym czasie narażają się, giną, są w żałobie po utracie
Ojczyzny. Mama mówiła, że teraz nawet do kina nie powinno się chodzić,
bo to czyn niepatriotyczny. Ale właściwie dlaczego czujemy się pokrzywdzeni,
że przyszło w czeladnej albo na strychu noc spędzić? Że dziewczyna
powiedziała do nas wy, zamiast państwo? A cóż my za państwo?
Cały majątek w workach na plecach, biedniejsi od komorników...
Puszczać takich na pokoje, do łóżek, żeby zasmrodzili?
Państwo to tam, za drzwiami. Bogate. Pachnące, czyściutkie, beztrosko
rozbawione. No i prawda. Ale jednak jakiś żal i poczucie krzywdy duszy
nie opuszczało.
Ledwie zaczęło świtać gdy dziewczyna przyniosła kawę. Zajechały
też sanie. Prędko chcieli się nas pozbyć. My też pragnęliśmy
jak najszybciej o tej nocy w czeladnej, która była dla nas
piekłem upokorzenia, zapomnieć. Niewyspani, nieumyci, ledwo rozgrzani kawą,
ale z ulgą, zakopaliśmy się w słomę wyścielającą sanie. Woźnica krzyknął
na konie i ruszyliśmy do Tomaszowa Lubelskiego. Cieszyłem się, że jedziemy
ale wiozłem w sercu bolesną zadrę. Upokorzenia i pogardy. Miała jeszcze
długo potem w nim tkwić. To przeżycie pozwoliło zrozumieć zachowanie
innych, gdy po doznaniu pogardy szukali zadośćuczynienia w odwecie
i sprawiedliwości. Bo jak wszystko w życiu, trzeba samemu przejść by zrozumieć
innych.
Dwie godziny kopaliśmy się w sypkim śniegu, nim wjechaliśmy
na główną ulicę Tomaszowa, ulicę Lwowską. Dzień był pochmurny, a
sypiący z niskiego nieba śnieg, czynił go jeszcze bardziej posępnym.
Ulica pusta, bez ludzi i pojazdów, sprawiała smutne wrażenie wyludnionego
miasta, pogłębiało to jeszcze w nas minorowy nastrój.
Zziębnięci i niewyspani, siedzieliśmy skuleni w słomie na saniach,
obojętni na otoczenie. Nie wzbudziły zainteresowania pokazywane przez
woźnicę ani kopulasta cerkiew ani drewniany kościół. Nawet gdy woźnica
z cichym rechotem he, he, a tu burdel wskazał batem jakiś duży budynek
po przeciwnej stronie ulicy. Nie zapytałem nawet mamy co to
znaczy. Na parterze zauważyłem tylko szyld z napisem Deutsche
Laden. Pewnie nazwa sklepu - pomyślałem. Zresztą zaraz woźnica
zatrzymał konie. Staliśmy przed dwupiętrowym domem ze sklepem "Narzędzia
rolnicze" na parterze. Obok wejścia do sklepu drzwi do mieszkania.
Woźnica zlazł z sań, podszedł do drzwi i nacisnął guzik.
- Elektryczny dzwonek - powiedział z miną znawcy techniki.
Po chwili drzwi się otworzyły i wyszedł z nich niewielki łysy człowieczek
w czarnym garniturze. Pomimo chłodu podszedł do sań i powiedział:
- Jestem Mirowski, czekamy na was.
Byliśmy na miejscu, które miało być kolejnym naszym schronieniem.
Schodami weszliśmy na pierwsze piętro gdzie w maleńkim korytarzyku dwoje
drzwi. Na prawo do kuchni, łazienki i WC , i w lewo. Pan Mirowski otworzył
drzwi z lewej strony i weszliśmy do olbrzymiego pokoju, który
nazwał salonem. Na ścianach obrazy w złoconych ramach, a pod
nimi etażerki, kanapy, stół z krzesłami, o nogach wymyślnie powyginanych,
podobnych do widzianych w muzeum, a jeszcze pianino, parkiet jak lustro,
dywany. Komfort i luksus. Salon jak się okazało poza wykwintnym urządzeniem
miał jeszcze i użyteczne, rozsuwaną szklaną ścianę, która pomieszczenie
dzieliła się na dwa: salonik z pianinem z dwoma oknami na ulicę
Lwowską, w perspektywie Deutsche Laden, i bezokienny pokój
przejściowy. I ten właśnie trochę sztucznie utworzony pokój,
oddano nam do dyspozycji. Państwo Mirowscy z córkami sypialnie mieli
na drugim piętrze, a z pierwszego korzystali w zasadzie tylko w ciągu
dnia. Pozostałe pomieszczenia też były urządzone z niespotykanym
dla mnie komfortem, podobne widziałem jedynie w hotelu we Lwowie.
Woda zimna i gorąca... Największą atrakcją jednak było WC.
Nie trzeba ganiać z tyłkiem po ziąbie do wygódki czy zwyczajnie za
stodołę, wchodziło się tylko do ciepłej kajutki i po prostu spuszczało
łańcuszkiem wodę. Żona i trzy córki: najstarsza Aldona dziewiętnaście,
średnia Lidia szesnaście i najmłodsza Tereska trzynaście lat, przyjęły
nas z sympatią. Jedynie gdy mama odwinęła się z chust podróżnych i zamiast
oczekiwanej zniszczonej wiejskiej baby, ukazała się młoda, więcej
niż ładna kobieta, uśmiech na twarzy pani Mirowskiej przesłoniła
chmura niechęci. Ale tylko na chwilę, bo zaraz powrócił słodki wyraz,
jednak jak mi się wydało, wymuszonej życzliwości. Za to pan Mirowski
okazał wprost niekłamany zachwyt. Jednak pomimo życzliwej atmosfery
w jakiej nas przywitano, coś mi się nie podobało. Trudno było mi
określić co, ale wyczuwałem jakiś fałsz, jakby coś nieprzyjemnego
unosiło się w powietrzu. Nagle bardzo zapragnąłem, żebyśmy opuścili
ten dom. I już miałem zacząć prosić mamę, gdy zdałem sobie sprawę,
że właściwie nie mieliśmy dokąd pójść. Pogodziłem się z losem.
Pan Mirowski, szczupły, niewielkiego wzrostu, z łysiną błyszczącą
jak parkiet jego pokojów, był szczególnie uprzejmy, chwilami aż za
uprzejmy. Była to trochę uprzejmość subiekta. Gdy się z nim rozmawiało
to tak się uśmiechał, przewracał oczami, jakby stał za ladą i za
chwilę miał wyciągnąć spod niej, jak magik królika z kapelusza, towar
do sprzedania. Pomimo jednak uśmiechów i pogodnej twarzy w rzeczywistości
wyglądał na przestraszonego, jakby się ciągle czegoś bał. Początkowo
myślałem, że żony. Potem jednak domyśliłem się, że co prawda żony
też, ale bardziej sytuacji w jakiej się znalazł. Do tej pory żył
spokojnie, skrupulatnie przestrzegając przepisów władz okupacyjnych,
a tu organizacja przysłała nas. Nielegalnych. I cała dotychczasowa
stabilizacja wzięła w łeb. Lepiej nie myśleć co by zostało ze sklepu, domu,
a może z nawet ich wszystkich, gdyby tak Niemcy wykryli, że nie jesteśmy
żadnymi kuzynami przesiedlonymi z poznańskiego... Wyraz twarzy
był więc odbiciem tłumionego strachu jaki tkwił w jego duszy. Odwagą
bowiem nie grzeszył - jak kiedyś wspomniał pół żartem pan Zenek.
Zresztą nie musiał, bo pan Mirowski był tylko kupcem, a z tej profesji
bohaterowie raczej się nie wywodzili. Przynajmniej historia ich nie
odnotowała. Owszem był szewc, ale to z rzemieślników nie handlarzy.
Bał się więc Niemców ale i bał się organizacji. Polecenie przyjęcia nas
spowodowało, że niespodziewanie znalazł się między młotem i kowadłem. Chociaż
w zgodzie na przyjęcie nas odegrała pewnie rolę i kupiecka
kalkulacja. Niemcy wojnę już przegrywali, więc duże prawdopodobieństwo,
że się uda, a na przyszłość będą zasługi.
Natomiast pani Mirowska bardzo odróżniała się od męża. Wysoka
z szerokimi biodrami, płaskim brzuchem i wypukłym biustem,
szczerze mówiąc o wiele bardziej podobała mi się niż jej córki. Nie
mogłem zrozumieć jak ten mały, łysy, cienki jak kreska człowieczek,
sięgający zaledwie jej pachy, został mężem. Kiedy szli razem wyglądali
tak komicznie, że trudno było się powstrzymać od śmiechu. W zachowaniu
jeszcze większa występowała różnica. Pani rzadko się uśmiechała, a na niemłodej
twarzy niezmiennie tkwił wyraz pewności siebie i rezerwy do
otoczenia. Grzeczna, ale chłodna, a chwilami nawet zimna. Wydawało
się to jakąś sprzecznością z jej codziennym paradowaniu w głębokim
negliżu. Później dopiero, po latach dowiedziałem się, że jest
to charakterystyczne dla kobiet, które czując zbliżającą się
smugę cienia pokazywaniem obnażonego ciała chcą uzyskać swego rodzaju
rekompensatę za brak satysfakcji seksualnej w minionych latach. Pani M.
miała bowiem zwyczaj do południa chodzić w rozpiętym szlafroku. Co
chwila spod niego błyskał różowy biustonosz, a często i majtki.
Naturalnie, pomimo pilnowania się, nie mogłem się powstrzymać od
gapienia na te odsłony. Robiłem to mimo woli, bo nigdy nie miałem
skłonności do podglądania, nie sprawiało mi to przyjemności, wręcz
odwrotnie. Ale wtedy, w okresie dojrzewania, kiedy dorosła baba w
bieliźnie, zawsze skrzętnie skrywanej przez mamę, codziennie ocierała się
o mnie, nie mogłem udawać, że nie patrzę na majtki w miejsce gdzie
zaczynają się uda. Chwytała wzrokiem to spojrzenie i zauważałem wtedy w
jej oczach jakby satysfakcję z wzbudzonego we mnie pożądania. Obraz
dopełniał jeszcze zapach, jaki szedł od niej przy śniadaniu. Nieznany mi,
ale dziwnie podniecający. Nazwałem go zapachem pani M. Ten jej zapach,
majtki, elektryzowały od rana atmosferę erotyzmem. I trudno było
się dziwić, że wszyscy chodzili podnieceni. Toteż kiedy Aldona, najstarsza
córka, zaproponowała przerabianie ze mną materiału z zakresu pierwszej
gimnazjalnej, chociaż mama przyjęła to z wielką radością, bo
Zbyszeczek nie będzie marnował czasu, nie myślałem o nauce. Byłem,
nie zdając sobie sprawy, widokiem tej półgołej baby tak podniecony,
że sam nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Nie znałem lekarstwa
na to, a zabawy z Grażynką nawet nie łączyłem z moim stanem. Mama się cieszyła
bo widocznie jeszcze nie zauważyła, że syneczek ma już czternaście
lat i bardziej interesują go majtki pani M. niż
książki.