odc18

A  Aldona, dziewiętnastoletnia panna, pulchna brunetka, ze śnieżno białą cera   i bujnymi piersiami, odniosłaby większe efekty w nauczaniu bardziej   stosownego do jej płci przedmiotu, niż historii starożytnej. Jak można więc było się, po wieku nauczycielki i ucznia spodziewać, lekcje  zamieniły się w niekończące się manewry z obu stron, pod hasłem chcę i   boję się. Cały czas patrzyliśmy w książkę, ale myśleliśmy o jednym. Bo   kiedy tylko spotkały się nasze ręce, strzelała iskra i prąd przenikał   przez nas. Mnie kręciło się w głowie i zgodnie z pamiętanymi z dzieciństwa   mamy radami, kiedy w spodenkach coś zaczynało przeszkadzać, biegłem  siusiu, a ona czerwieniła się jak burak i szybko oddychając pochylała   nisko głowę nad książką. I taka to była nauka. Byłem nieprzytomny. Tam w kuchni jej matka z coraz częściej   nieosłoniętym pępkiem, a tu ona, nauczycielka, zarumieniona, zmieszana, z   wilgotniejącymi rękami. Trudno było wytrzymać.  Naturalnie siadywałem do lekcji, taka ofiarność uroczej Aldony, jak można  odmówić. Jej chyba też nie wypadało przerwać, a może te rumieńce to była   jakaś niezamierzona przyjemność?   W końcu jakoś tak przyzwyczailiśmy się do siebie, że siadaliśmy bliziutko   przy sobie i kiedy trochę posiedzieliśmy, czując wzajemnie swoje ciepło,  dotykałem podsuniętej ręki lub nagiego ramienia...  I wtedy ten rozkoszny   prąd. Głowy nad książkami, a gorąca iskra przenika całe ciało wielką   przyjemnością. Czułem jednak, że to nie wszystko. Pamiętałem uniesione w   górę bose nogi Łabajki. Jednak na jakąś większą poufałość, pocałunek czy   coś w tym rodzaju nie miałem śmiałości. A i Aldona też do czegoś więcej   nie ośmielała.
Za to Tereska, najmłodsza, trzynastoletnia pieguska, ciągle kręciła   się przy mnie. Początkowo nie zwracałem na nią uwagi. Czasy kiedy podobały   mi się ośmiolatki i pozwalałem się uwodzić Grażynce minęły. Teraz już   ciekawiły mnie kobiety w rodzaju pani M. albo Aldony. Ale powietrze w domu   było tak przesycone babską rują, że kiedy pewnego razu byliśmy sami w  pokoju, położyłem Tereskę na tapczanie.  Zachowywała się jak lalka, bez gestu sprzeciwu ale i bez zachęty. Tylko   kiedy ściągałem majteczki, cicho powiedziała:
- Nie rób tego bo powiem mamie.
 Nie wiedziałem co miała na myśli, czy zdejmowanie majteczek czy oglądanie   trójkącika pod pępkiem porośniętego rudymi włoskami.  Leżała nieruchomo z gołym brzuszkiem, a ja nadsłuchiwałem ze strachem czy   kto nie wejdzie. Gdy posłyszałem kroki w kuchni, zeskoczyłem w panice z   kanapy i z wielkim strachem uciekłem do salonu. Dopiero teraz zdałem sobie   sprawę z powagi sytuacji. Co mnie podkusiło - robiłem sobie wyrzuty -   przecież jak się poskarży, to pani M. wyrzuci nas bez wahania. I to przeze   mnie. A jaki wstyd. Gorszy może nawet niż zesikanie się w majtki. Już   nigdy więcej, przyrzekałem sobie gdy posłyszałem, że weszła pani M. Powiedziała coś do Tereski i zajrzała do salonu. Stałem przy jednym z okien wychodzącym na ulicę i bezwiednie patrzyłem na   Deutsche Laden. Jak zwykle dochodziła z niego muzyka i po śniegu kręcili   się niemieccy żołnierze.
- Cóż tak wyglądasz, ciekawego coś?
Stanęła obok i skrzywiwszy usta mruknęła:
- Zawsze tłum, co dzień to samo.
Nie rozumiałem o czym mówi, ale bałem się odezwać. Musiałem mieć głupią   minę, bo popatrzyła na mnie przenikliwie, zakryła uda szlafrokiem i   odeszła wzruszając ramionami. Wpadłem do Tereski. Siedziała grzecznie na kanapie z obciągniętą sukienką. Patrzyła badawczo   na mnie.
- Majtki też założyłam - powiedziała uchylając sukienki.
- Pokaż - wyciągnąłem rękę. Ale ona pokazała język i poszła do kuchni. Przypomniałem sobie przeżyty przed chwilą strach i swoje przyrzeczenie. I   to co przydarzyło mi się z Tereską, jakby oswoiło z tą buduarową   atmosferą. Wyzwoliło z niej. Przestała na mnie działać. Powrócił spokój.
 Jednak ogólnie czułem się źle. Nie tylko zresztą ja, mama też,   mówiła mi to. Pokój piękny, ale nie ma chyba nic bardziej dokuczliwego niż   mieszkanie w pokoju przejściowym. Rytm życia wyznaczali nam domownicy. Kładliśmy się dopiero kiedy nikogo  już nie było w salonie, a rano wypadało wstawać gdy pani Mirowska   schodziła do kuchni. Cały czas czuliśmy się zmęczeni. Zmęczeni brakiem  miejsca, w którym można być samemu. Nie być narażonym na czyjąś, nieraz   niespodziewaną obecność.  Ale cóż mogliśmy poradzić. Fałszywe Kennkarty i te trochę pieniędzy  jakie zostały mamie po piwiarni, bardzo ograniczały nasze ruchy. Nie  mieliśmy znajomych, a pieniądze trzeba było bardzo oszczędzać, bo nie  wiadomo na jak długo mają nam wystarczyć. Tu przynajmniej mieszkanie  mieliśmy darmo. Pozostawało więc męczyć się i cierpliwie znosić sytuację,  czekając z nadzieją, że może się coś odmieni. I szybko się odmieniło. Zaraz po tym gdy sobie z mamą wspólnie ponarzekaliśmy. A stało się to tak.
 Atmosfera w domu zagęszczała się. Pani M. paradowała w coraz   śmielszym negliżu. Obniżała majtki poniżej pępka, co przyjmowałem z   radosną ciekawością ale okazało się, że było to, jak już wspominałem   odbiciem pewnego stanu psychicznego. W miarę upływu czasu narastały też   konflikty między panią M. a mamą. Aż pewnego dnia doszło do wybuchu. W jakimś kuchennym sporze, pan M. ujął się za mamą. To wystarczyło. Pani   M. tylko na to czekała . Wybuchnęła od dawna tłumionymi pretensjami i   żalami i jak wulkan potoki lawy, wyrzucała z siebie krzykiem potoki słow. Nie chciałem tego słuchać, ale drzwi od pokoju na korytarzyk były uchylone   i spośród powszechnego tumultu mimo woli wpadały mi do uszu poszczególne   słowa czy strzępki zdań.
- Jakżeś taki zakochany, to zabieraj się z góry, z mego łóżka -  krzyczała   pani M. - Idź do szanownej pani...  - potem jakieś wykrzykiwane szybko,   niezrozumiałe zdania i nagle wyraźne, najbardziej bolące.
- Niech se szuka chłopa gdzie indziej, a nie rodzinę rozbija...  Niedorajdo, rodzonej żonie nie możesz wygodzić, a kochanek ci się   zachciewa..  Mama przyszła do "naszego" pokoju zapłakana. Nie musiała mówić, wiedziałem, że ordynarnie wyrzucają nas z domu. Przypomniał mi się cień   jaki przemknął po twarzy pani M. gdy mama "rozpakowała" się z chust. Miałem przeczucie, pomyślałem z satysfakcją. Ale jakaż to żałosna   satysfakcja, wyrzucają nas na ulicę i co dalej?
Byliśmy sami. Nikogo, kto by się za nami ujął. Połykając łzy bólu i   upokorzenia, zapakowaliśmy w worki nasze rzeczy i bez słowa, poszliśmy  szukać jakiegoś schronienia. Z workami na plecach, wędrowaliśmy po obrzeżach miasteczka, tam gdzie   kończą się ulice, a zaczynają pola. Od chałupy do chałupy szukając dobrych   ludzi. Trudno było. Ludzie w tych okolicach mieszkali w małych domkach, po   kilka, a nawet kilkanaście osób w izbie, biedni byli. Dopiero gdy trafiliśmy do samotnej kobiety, mieszkającej tylko z synem to   zgodziła się za niewielką opłatą przyjąć.
 
 

Na tulaczce w Tomaszowie Lub.
 
 

 Domek zbudowany z cienkich deseczek, wielkości kurnika, składał się z   sieni, kuchni i pokoiku. Gospodymi odstąpiła pokoik sama zamieszkując z  synem w kuchni.  W pokoiku stał żelazny, jedno-fajerkowy piecyk z rurą wpuszczoną w  komin. Grzał i zastępował kuchnię. Poza nim było tylko miejsce na   przejście między dwoma wąskimi drewnianymi łóżkami. Po luksusach taka  nędza... Ale nie zauważaliśmy tego. Radość z tego, że jesteśmy sami   wypełniała nas bez reszty. Siedzieliśmy na łóżkach dotykając się prawie   kolanami, paliliśmy w kopcącym piecyku i byliśmy nieomal szczęśliwi. Jak  ten Żyd, który pozbył się z izby kozy. Możemy spać ile nam się podoba, gotować co chcemy, nikt do garnka nie   zagląda. I w ogóle możemy być sami. Sami.
 Mietek, syn gospodyni, urządził w połowie sieni ciemnię i dorabia   fotografowaniem. Jest starszy ode mnie chyba ze cztery lata, ale nie   mądrzy się. Bardzo fajny, wtajemnicza w arkana swojej sztuki. Mama   oczywiście w siódmym niebie, że synek znowu czegoś się uczy, nie marnuje   czasu...  Ale i mnie to bardzo ciekawi. Siedzi człowiek w ciemnym, ledwo oświetlonym   czerwonym światełkiem pomieszczeniu, rzuca do miednicy z płynem   naświetloną kartkę i czeka co też się na niej pojawi. Patrzy, a tu biała   kartka zamienia się w fotografię pana lub pani, a często pan i pani razem,   wytrzeszczają oczy w obiektyw. Czasami obok jakiś pies lub krowa, lub w   tle dom, ale najczęściej same głowy. Takie zdjęcia są uniwersalne, nadają  się i do kennkarty i na wieczną pamiątkę. One też stanowią zasadniczą   "produkcję" przynoszącą dochód. Mietek robi odbitki drogą powiększania i na styk. Jego aparat 6*9 agfa,   chociaż wysłużony, rysuje bardzo ostro i czysto. Wielka to dla mnie frajda   pracować u niego, naturalnie traktuję to jako naukę, o pieniądzach nie ma  mowy, ale wszystko takie tajemnicze, nowe - wciąga bez reszty.  Bardzo cieszy mnie poznawanie czegoś nowego, nieznanego, a czym   bardziej coś skomplikowane tym większą mam radość.  Z tamtych dni pozostały mi dwa zdjęcia zrobione przez Mietka. Na jednym z   nich trzymam w ramionach  pieska kłapouszka, na którego patrzę z taką   uwagą spod daszka cyklistówki, że wygląda jak bym miał oczy zamknięte. Na   drugim krótko ostrzyżony, w krótkich spodenkach i zmarszczką na czole  (tatuś zawsze mówił, że to bardzo ważna zmarszczka, zmarszczka mądrości)   patrzę w obiektyw takim trochę podejrzliwym wzrokiem jakim zazwyczaj  podświadomie spoglądają ludzie postawieni przed aparatem.
 Nadchodziła wiosna i o żywność było coraz trudniej. Mama więc   kupiła worek mąki, zawiozła do piekarni i w zamian, dla nas i gospodarzy   był codziennie chleb i bułki. Nasz domek stał na skraju drogi, za którą już tylko pola i kiedy  się zazieleniły, poczułem się jak w Komarowie. Z chłopakami pasałem kozy,  grałem w pikora, kopałem polne myszy - zabawy jak na wsi. Zapomniałem o   Aldonach, płaskich brzuchach, różowych majtkach, wprowadzających w duszy  niepokój, burzących krew. Świeże powietrze, dużo ruchu, przegoniły   grzeszne myśli.
Zamieszanie w głowach jednak powstawało, gdy przychodził Ludwik. Ludwik z rodzicami do wybuchu wojny żył nędznie w którymś z bieda - domków,   i wychowywał się razem z równie biednymi chłopcami z okolicy. Ale po   zajęciu Polski przez Niemcy, rodzice wykazali miłość do Niemiec i   podpisali Volks-listę. Zaraz też, już jako volksdojcze, przenieśli się do   jednego z pożydowskich domów w centrum. Ludwik jednak czasami przychodzi na naszą ulicę do chłopaków, dawnych   kolegów, głównie po to by się chwalić.  Wstąpił do Hitlerjugend i paraduje w czarnych, sztruksowych, krótkich   spodenkach, w brązowej koszuli z czerwoną opaską z hackenkreuzem na  ramieniu.  Jest to starszy chłopak, skończył szesnaście lat, o masywnej   sylwetce grubokościstego, świńskiego blondyna. Nordycki typ - jak   określili go fachowcy - powtarza przy każdej okazji. Oburzało mnie jego  towarzystwo i uważałem, że nie należy z nim przebywać, a co dopiero się   bawić, ale to ja tu byłem nowy, a on mieszkał od urodzenia, i nikt się   mnie nie słuchał. Chłopcy nie widzieli, tak ostro jak ja ją widziałem, tej granicy jaka   powstała między nimi a Ludwikiem, od kiedy zdradził ojczyznę, razem z   rodzicami przystając do Niemców. Dla nich, chociaż w mundurze  Hitlerjugend, był w dalszym ciągu więcej Ludwikiem, tym sprzed wojny, niż   wrogiem, Niemcem. Dość, że tolerowali Ludka i chętnie słuchali jak się   chwalił:  Jaką to kiełbasę jadł z Deutscheladen, którą starzy kupowali na   folksdojczowskie kartki, albo jakie ćwiczenia przechodzą w organizacji -   tzn. w Hitlerjugend. Ale najczęstszym i najbardziej interesującym tematem   były opowieści o "babach".
W organizacji [Hitlerjugend] przechodził specjalne szkolenie o   damsko-męskich sprawach, szczególnie chodziło o to, by potomstwo było   czystej rasy. I uważał się za eksperta... Rysował więc przyglądającym się   z wypiekami na twarzach, patykiem na ziemi organy kobiece, tłumacząc co i   jak, i nie było to takie powabne jak sobie wyobrażałem. Ale musze się   przyznać, że dopiero wtedy dowiedziałem się skąd się bierze dziecko. Ale jego zarozumialstwo osiągnęło szczyt, kiedy otrzymał talon do   miejscowego, niemieckiego burdelu. Przez chyba tydzień codziennie   przychodził i każdemu podtykał pod oczy różowy bilet:
- Widzisz. Tu są cztery kupony. Na każdy kupon, e!...  - uderzał w dłonie   porozumiewawczym gestem i zacierał je z chrząkaniem, jak to on, tam w   burdelu im pokaże...
Naturalnie zaraz po wykorzystaniu pierwszego kuponu przybiegł na naszą   ulicę. Chętnych do słuchania, co tu dużo mówić, było wielu, i ja sam, ze  wstydem muszę przyznać, też byłem wśród nich.  Nienawidziłem Ludka i z zimną krwią zabiłbym to świńskie bydlę bez   zmrużenia oka, ale temat tak był ciekawy...  Tłumaczyłem siebie tym, że jako późniejszy pisarz - bo nie wątpiłem, że  nim będę - muszę gromadzić doświadczenia i wiedzę z różnych dziedzin. Tym   argumentem nieraz jeszcze potem uspokajałem sumienie gdy przebywałem, no  powiedzmy,  w niestosownych towarzystwach. A że nie zostałem pisarzem -   to już inna historia.
Ludek usiadł na płocie, popatrzył na nas z wyższością i   zapytał:
- Czy wy chociaż wiecie gdzie jest burdel?   Nikt nie wiedział, tylko mnie przypomniał się pokazywany przez woźnicę w   szarym poranku piętrowy dom, o który zapomniałem spytać się mamy, ale nic   nie powiedziałem. Postanowiłem sobie, że słuchać mogę, ale odzywać się do   folksdojcza nie będę.
- Burdel jest nad naszym sklepem, Deutscheladen, a wchodzi się do niego od   podwórka - zaczął Ludek.
Przypomniałem sobie teraz, dom ten stał naprzeciw sklepu pana M.,   patefonową muzykę, kręcących się przed bocznym wejściem żołnierzy   niemieckich i chichot dziewczyn gdy pytałem co tam jest.
- Zaraz po wejściu do obszernej sieni - ciągnął dalej Ludek - podszedł   portier i poprosił o bon. Legitymacji nie sprawdzał, bo Ludek był w   mundurze organizacyjnym. Sprawdził więc tylko czy ma kupon, jeden z   czterech w bonie, ważny na aktualny tydzień. Wszystko było w porządku,   więc tylko kiwnął głową i zawołał starszą kobietę, bajzel- mamę, jak   nazwał ją Ludek. Ta, z lekko kpiącym uśmiechem zapytała:
- A kawaler nie za młody?
Ludek był wyrośniętym, z grubej kości zbudowanym chłopakiem, co jednak nie  ukrywało jego młodego wieku.
- Pani mi lat nie będzie sprawdzać - obruszył się. Nie wystarczy pani na   dowód mundur? - ale jednocześnie zaczerwienił się tak, jak mówił, że twarz   go zaczęła palić, jakby go kto zajzajerem oblał.
- No dobra - pojednawczo kiwnęła głową - a prezerwatywa jest?
Ludek nie miał, więc wyciągnęła z podręcznej szafeczki kondona i   zainkasowała za nią pieniądze. Następnie rzuciła okiem na tablicę z małymi kwadracikami z tektury, na   których były wypisane numery i kazała mu iść za sobą. Weszli po   skrzypiących schodach na pięterko, gdzie w ciemnym korytarzu, dosłownie   wymacała jakieś drzwi i wpuściła Ludka do pokoju.
W pokoju, pomimo dnia panował półmrok. Małe okno przesłonięte firanką   przepuszczało niewiele światła. Zanim się Ludek zorientował, podeszła do   niego kobieta w rozpiętym szlafroku, z papierosem w ręku.
- Chłopaki, mówię wam, co za baba. Blondyna, elegancka, paznokcie na   czerwono, a jakie perfumy, a jak trzymała papierosa, czysta artystka   filmowa. Wyciągnęła rękę: bon - powiedziała. Ludek podał jej papier. Oderwała jeden kupon i położyła na stoliku, przyglądając się jednocześnie   badawczo Ludkowi. Stał pośrodku pokoju i nie wiedział co dalej robić. Milczał i najchętniej   dał by teraz dyla z powrotem, gdyby nie hitlerjugendowska duma, jak mówił. Kobieta chwilę stała paląc papierosa, wyraźnie bawiąc się jego   zakłopotaniem.
- No dobra - powiedziała wreszcie - rozbieraj się.
Zgasiła niedopałek w   popielniczce i położyła się na łóżku na wznak, rozchylając szeroko   szlafrok. Ludek nie miał odwagi spojrzeć wprost, tylko ukradkiem,   rozpinając koszulę, dojrzał jej ogromne, mówię wam chłopaki - na pół łóżka   - cyce. Rozchyliła grube uda i wystawiła porośniętą na czarno, ogromną p...
- Naprawdę, strach mnie obleciał.
- Masz, popatrz sobie - rękami odgarnęła kłaki.
Ludkowi krew uderzyła do   głowy i zaczął pospiesznie rozpinać guziki koszuli.
- Coś ty, koszuli nie zdejmuj - powstrzymała jego zapał - za dużo byś   chciał, wystarczy spodnie. A prezerwatywę masz? - spojrzała krytycznym   wzrokiem na sterczącą kuśkę Ludka - zakładaj.
Ludek rozgorączkowany zaczął   szukać kondona, gdzieś go wsadzał do kieszeni... Jedna, druga, no   nareszcie jest. Ręce mu się trzęsły, więc zlitowała się nad nim.
- Chodź tu bliżej - zawołała. Ujęła stojącego w rękę i zaczęła naciągać   gumkę dogadując: oj, oj, ciupkać to się chce, a nawet kondona na kutasa   założyć nie umie. Patrz więc i ucz się. O tak, tu trzeba zostawić miejsce   na twoje dzieci, a tu dociągnąć do końca, żeby nie zlazł, bo to potem   muszę wyciągać obrzygane gumy. Przeciągnęła kilka razy ręką wzdłuż kutasa,   aż się znowu wyprężył jak drut - zwiotczał przy perypetiach z rozbieraniem   - i, nie wypuszczając go z ręki, pociągnęła ku sobie. Czuł przez chwilę  jak macała nim po brzuchu, potem poczuł ciepło, jakby w coś wchodził. Drugą ręką objęła go za plecy i przyciągnęła do tłustego bębna. Baba była   rosła, na schwał tak, że jego nos znalazł się akurat między baloniastymi   piersiami i Ludek zanim wybrnął z obfitego biustu było już po wszystkim.  Mówił:
- Ruszyła kilka razy dupą, a cały czas nie wypuszczała go z ręki, i zaraz   się spuścił. Potem puściła go i przesunęła na bok.
-No już po wszystkim. Dobrze ci było? - zapytała i nie czekając na   odpowiedź sięgnęła po papierosa.  Zawinęła się w szlafrok i powiedziała:
- Ale z ciebie kogut, dobry ciupak, oj dobry i kutasa masz jak trza.  Niejednej dogodzisz.  A widząc, że Ludkowi znowu zaczyna się podnosić i już odważniej sięga ręką  pod szlafrok, zawołała:
- Ho, ho, ho - i energicznie zepchnęła z łóżka. - No już, ubieraj się. Dość  tego. Dałeś jeden kupon, miałeś raz. To co za pretensje? O nie. Na następny  kupon, to w przyszłym tygodniu. No szybciej, spieprzaj, będę się myć -  wyciągnęła spod szafy miednicę.
- Cóż miałem robić, wyszedłem. Ale pójdę jeszcze raz i teraz ja jej pokażę.
- I tak sama się rozebrała - z wypiekami na twarzy dopytywały się chłopaki.
- A coście myśleli, każda baba to kurwa. O widzicie, tę co idzie?  Mogę  teraz wam dokładnie powiedzieć jaką ma dupę, wszystko już wiem - mądrzyło  się to bydlę.
 Bydle to bydle, ale jego opowieści nie dawały mi spać. Śniły mi się kobiety  o ogromnych piersiach i porośniętych brzuchach, które rozchylały grube uda,  i pokazując niewidoczne w cieniu krocze wołały - chodź se popatrz, chodź  se, popatrz...   Przeżywałem okropne męki i rozdwojenie. Potępiałem taką zwierzęcą miłość,  moja dusza ciągle była nastawiona na "wielką, czystą, pełną... " ale w duchu  zazdrościłem trochę Ludkowi...  Mimo  potępienia. Nie przypuszczałem, że za  pół roku, po wkroczeniu armii sowieckiej dowiem się, że Ludka znaleziono z  wbitym w pierś organizacyjnym sztyletem, którym się tak chlubił, ale muszę  się przyznać, że wiadomość mnie nie zasmuciła.