A Aldona, dziewiętnastoletnia panna, pulchna brunetka, ze śnieżno
białą cera i bujnymi piersiami, odniosłaby większe efekty w
nauczaniu bardziej stosownego do jej płci przedmiotu, niż historii
starożytnej. Jak można więc było się, po wieku nauczycielki i ucznia spodziewać,
lekcje zamieniły się w niekończące się manewry z obu stron, pod hasłem
chcę i boję się. Cały czas patrzyliśmy w książkę, ale myśleliśmy
o jednym. Bo kiedy tylko spotkały się nasze ręce, strzelała
iskra i prąd przenikał przez nas. Mnie kręciło się w głowie
i zgodnie z pamiętanymi z dzieciństwa mamy radami, kiedy w
spodenkach coś zaczynało przeszkadzać, biegłem siusiu, a ona czerwieniła
się jak burak i szybko oddychając pochylała nisko głowę nad
książką. I taka to była nauka. Byłem nieprzytomny. Tam w kuchni jej matka
z coraz częściej nieosłoniętym pępkiem, a tu ona, nauczycielka,
zarumieniona, zmieszana, z wilgotniejącymi rękami. Trudno było
wytrzymać. Naturalnie siadywałem do lekcji, taka ofiarność uroczej
Aldony, jak można odmówić. Jej chyba też nie wypadało przerwać, a
może te rumieńce to była jakaś niezamierzona przyjemność?
W końcu jakoś tak przyzwyczailiśmy się do siebie, że siadaliśmy bliziutko
przy sobie i kiedy trochę posiedzieliśmy, czując wzajemnie swoje ciepło,
dotykałem podsuniętej ręki lub nagiego ramienia... I wtedy ten rozkoszny
prąd. Głowy nad książkami, a gorąca iskra przenika całe ciało wielką
przyjemnością. Czułem jednak, że to nie wszystko. Pamiętałem uniesione
w górę bose nogi Łabajki. Jednak na jakąś większą poufałość,
pocałunek czy coś w tym rodzaju nie miałem śmiałości. A i Aldona
też do czegoś więcej nie ośmielała.
Za to Tereska, najmłodsza, trzynastoletnia pieguska, ciągle kręciła
się przy mnie. Początkowo nie zwracałem na nią uwagi. Czasy kiedy podobały
mi się ośmiolatki i pozwalałem się uwodzić Grażynce minęły. Teraz już
ciekawiły mnie kobiety w rodzaju pani M. albo Aldony. Ale powietrze w domu
było tak przesycone babską rują, że kiedy pewnego razu byliśmy sami w
pokoju, położyłem Tereskę na tapczanie. Zachowywała się jak lalka,
bez gestu sprzeciwu ale i bez zachęty. Tylko kiedy ściągałem
majteczki, cicho powiedziała:
- Nie rób tego bo powiem mamie.
Nie wiedziałem co miała na myśli, czy zdejmowanie majteczek
czy oglądanie trójkącika pod pępkiem porośniętego rudymi włoskami.
Leżała nieruchomo z gołym brzuszkiem, a ja nadsłuchiwałem ze strachem czy
kto nie wejdzie. Gdy posłyszałem kroki w kuchni, zeskoczyłem w panice z
kanapy i z wielkim strachem uciekłem do salonu. Dopiero teraz zdałem sobie
sprawę z powagi sytuacji. Co mnie podkusiło - robiłem sobie wyrzuty -
przecież jak się poskarży, to pani M. wyrzuci nas bez wahania. I to przeze
mnie. A jaki wstyd. Gorszy może nawet niż zesikanie się w majtki. Już
nigdy więcej, przyrzekałem sobie gdy posłyszałem, że weszła pani M. Powiedziała
coś do Tereski i zajrzała do salonu. Stałem przy jednym z okien wychodzącym
na ulicę i bezwiednie patrzyłem na Deutsche Laden. Jak zwykle
dochodziła z niego muzyka i po śniegu kręcili się niemieccy
żołnierze.
- Cóż tak wyglądasz, ciekawego coś?
Stanęła obok i skrzywiwszy usta mruknęła:
- Zawsze tłum, co dzień to samo.
Nie rozumiałem o czym mówi, ale bałem się odezwać. Musiałem mieć
głupią minę, bo popatrzyła na mnie przenikliwie, zakryła uda
szlafrokiem i odeszła wzruszając ramionami. Wpadłem do Tereski.
Siedziała grzecznie na kanapie z obciągniętą sukienką. Patrzyła badawczo
na mnie.
- Majtki też założyłam - powiedziała uchylając sukienki.
- Pokaż - wyciągnąłem rękę. Ale ona pokazała język i poszła do kuchni.
Przypomniałem sobie przeżyty przed chwilą strach i swoje przyrzeczenie.
I to co przydarzyło mi się z Tereską, jakby oswoiło z tą buduarową
atmosferą. Wyzwoliło z niej. Przestała na mnie działać. Powrócił spokój.
Jednak ogólnie czułem się źle. Nie tylko zresztą ja, mama
też, mówiła mi to. Pokój piękny, ale nie ma chyba nic bardziej
dokuczliwego niż mieszkanie w pokoju przejściowym. Rytm życia
wyznaczali nam domownicy. Kładliśmy się dopiero kiedy nikogo już
nie było w salonie, a rano wypadało wstawać gdy pani Mirowska
schodziła do kuchni. Cały czas czuliśmy się zmęczeni. Zmęczeni brakiem
miejsca, w którym można być samemu. Nie być narażonym na czyjąś, nieraz
niespodziewaną obecność. Ale cóż mogliśmy poradzić. Fałszywe Kennkarty
i te trochę pieniędzy jakie zostały mamie po piwiarni, bardzo ograniczały
nasze ruchy. Nie mieliśmy znajomych, a pieniądze trzeba było bardzo
oszczędzać, bo nie wiadomo na jak długo mają nam wystarczyć. Tu przynajmniej
mieszkanie mieliśmy darmo. Pozostawało więc męczyć się i cierpliwie
znosić sytuację, czekając z nadzieją, że może się coś odmieni. I
szybko się odmieniło. Zaraz po tym gdy sobie z mamą wspólnie ponarzekaliśmy.
A stało się to tak.
Atmosfera w domu zagęszczała się. Pani M. paradowała w coraz
śmielszym negliżu. Obniżała majtki poniżej pępka, co przyjmowałem z
radosną ciekawością ale okazało się, że było to, jak już wspominałem
odbiciem pewnego stanu psychicznego. W miarę upływu czasu narastały też
konflikty między panią M. a mamą. Aż pewnego dnia doszło do wybuchu. W
jakimś kuchennym sporze, pan M. ujął się za mamą. To wystarczyło. Pani
M. tylko na to czekała . Wybuchnęła od dawna tłumionymi pretensjami i
żalami i jak wulkan potoki lawy, wyrzucała z siebie krzykiem potoki słow.
Nie chciałem tego słuchać, ale drzwi od pokoju na korytarzyk były uchylone
i spośród powszechnego tumultu mimo woli wpadały mi do uszu poszczególne
słowa czy strzępki zdań.
- Jakżeś taki zakochany, to zabieraj się z góry, z mego łóżka -
krzyczała pani M. - Idź do szanownej pani... - potem
jakieś wykrzykiwane szybko, niezrozumiałe zdania i nagle wyraźne,
najbardziej bolące.
- Niech se szuka chłopa gdzie indziej, a nie rodzinę rozbija...
Niedorajdo, rodzonej żonie nie możesz wygodzić, a kochanek ci się
zachciewa.. Mama przyszła do "naszego" pokoju zapłakana. Nie musiała
mówić, wiedziałem, że ordynarnie wyrzucają nas z domu. Przypomniał mi się
cień jaki przemknął po twarzy pani M. gdy mama "rozpakowała"
się z chust. Miałem przeczucie, pomyślałem z satysfakcją. Ale jakaż to
żałosna satysfakcja, wyrzucają nas na ulicę i co dalej?
Byliśmy sami. Nikogo, kto by się za nami ujął. Połykając łzy bólu
i upokorzenia, zapakowaliśmy w worki nasze rzeczy i bez słowa,
poszliśmy szukać jakiegoś schronienia. Z workami na plecach, wędrowaliśmy
po obrzeżach miasteczka, tam gdzie kończą się ulice, a zaczynają
pola. Od chałupy do chałupy szukając dobrych ludzi. Trudno
było. Ludzie w tych okolicach mieszkali w małych domkach, po
kilka, a nawet kilkanaście osób w izbie, biedni byli. Dopiero gdy trafiliśmy
do samotnej kobiety, mieszkającej tylko z synem to zgodziła
się za niewielką opłatą przyjąć.
Na tulaczce w Tomaszowie Lub.
Domek zbudowany z cienkich deseczek, wielkości kurnika, składał
się z sieni, kuchni i pokoiku. Gospodymi odstąpiła pokoik sama
zamieszkując z synem w kuchni. W pokoiku stał żelazny, jedno-fajerkowy
piecyk z rurą wpuszczoną w komin. Grzał i zastępował kuchnię. Poza
nim było tylko miejsce na przejście między dwoma wąskimi drewnianymi
łóżkami. Po luksusach taka nędza... Ale nie zauważaliśmy tego. Radość
z tego, że jesteśmy sami wypełniała nas bez reszty. Siedzieliśmy
na łóżkach dotykając się prawie kolanami, paliliśmy w kopcącym
piecyku i byliśmy nieomal szczęśliwi. Jak ten Żyd, który pozbył się
z izby kozy. Możemy spać ile nam się podoba, gotować co chcemy, nikt do
garnka nie zagląda. I w ogóle możemy być sami. Sami.
Mietek, syn gospodyni, urządził w połowie sieni ciemnię i
dorabia fotografowaniem. Jest starszy ode mnie chyba ze cztery
lata, ale nie mądrzy się. Bardzo fajny, wtajemnicza w arkana
swojej sztuki. Mama oczywiście w siódmym niebie, że synek znowu
czegoś się uczy, nie marnuje czasu... Ale i mnie to bardzo
ciekawi. Siedzi człowiek w ciemnym, ledwo oświetlonym czerwonym
światełkiem pomieszczeniu, rzuca do miednicy z płynem naświetloną
kartkę i czeka co też się na niej pojawi. Patrzy, a tu biała
kartka zamienia się w fotografię pana lub pani, a często pan i pani razem,
wytrzeszczają oczy w obiektyw. Czasami obok jakiś pies lub krowa, lub w
tle dom, ale najczęściej same głowy. Takie zdjęcia są uniwersalne, nadają
się i do kennkarty i na wieczną pamiątkę. One też stanowią zasadniczą
"produkcję" przynoszącą dochód. Mietek robi odbitki drogą powiększania
i na styk. Jego aparat 6*9 agfa, chociaż wysłużony, rysuje
bardzo ostro i czysto. Wielka to dla mnie frajda pracować u
niego, naturalnie traktuję to jako naukę, o pieniądzach nie ma mowy,
ale wszystko takie tajemnicze, nowe - wciąga bez reszty. Bardzo cieszy
mnie poznawanie czegoś nowego, nieznanego, a czym bardziej
coś skomplikowane tym większą mam radość. Z tamtych dni pozostały
mi dwa zdjęcia zrobione przez Mietka. Na jednym z nich trzymam
w ramionach pieska kłapouszka, na którego patrzę z taką
uwagą spod daszka cyklistówki, że wygląda jak bym miał oczy zamknięte.
Na drugim krótko ostrzyżony, w krótkich spodenkach i zmarszczką
na czole (tatuś zawsze mówił, że to bardzo ważna zmarszczka, zmarszczka
mądrości) patrzę w obiektyw takim trochę podejrzliwym wzrokiem
jakim zazwyczaj podświadomie spoglądają ludzie postawieni przed aparatem.
Nadchodziła wiosna i o żywność było coraz trudniej. Mama więc
kupiła worek mąki, zawiozła do piekarni i w zamian, dla nas i gospodarzy
był codziennie chleb i bułki. Nasz domek stał na skraju drogi, za którą
już tylko pola i kiedy się zazieleniły, poczułem się jak w Komarowie.
Z chłopakami pasałem kozy, grałem w pikora, kopałem polne myszy -
zabawy jak na wsi. Zapomniałem o Aldonach, płaskich brzuchach,
różowych majtkach, wprowadzających w duszy niepokój, burzących krew.
Świeże powietrze, dużo ruchu, przegoniły grzeszne myśli.
Zamieszanie w głowach jednak powstawało, gdy przychodził Ludwik.
Ludwik z rodzicami do wybuchu wojny żył nędznie w którymś z bieda - domków,
i wychowywał się razem z równie biednymi chłopcami z okolicy. Ale po
zajęciu Polski przez Niemcy, rodzice wykazali miłość do Niemiec i
podpisali Volks-listę. Zaraz też, już jako volksdojcze, przenieśli się
do jednego z pożydowskich domów w centrum. Ludwik jednak czasami
przychodzi na naszą ulicę do chłopaków, dawnych kolegów, głównie
po to by się chwalić. Wstąpił do Hitlerjugend i paraduje w czarnych,
sztruksowych, krótkich spodenkach, w brązowej koszuli z czerwoną
opaską z hackenkreuzem na ramieniu. Jest to starszy chłopak,
skończył szesnaście lat, o masywnej sylwetce grubokościstego,
świńskiego blondyna. Nordycki typ - jak określili go fachowcy
- powtarza przy każdej okazji. Oburzało mnie jego towarzystwo i uważałem,
że nie należy z nim przebywać, a co dopiero się bawić, ale
to ja tu byłem nowy, a on mieszkał od urodzenia, i nikt się
mnie nie słuchał. Chłopcy nie widzieli, tak ostro jak ja ją widziałem,
tej granicy jaka powstała między nimi a Ludwikiem, od kiedy
zdradził ojczyznę, razem z rodzicami przystając do Niemców.
Dla nich, chociaż w mundurze Hitlerjugend, był w dalszym ciągu więcej
Ludwikiem, tym sprzed wojny, niż wrogiem, Niemcem. Dość, że
tolerowali Ludka i chętnie słuchali jak się chwalił:
Jaką to kiełbasę jadł z Deutscheladen, którą starzy kupowali na
folksdojczowskie kartki, albo jakie ćwiczenia przechodzą w organizacji
- tzn. w Hitlerjugend. Ale najczęstszym i najbardziej interesującym
tematem były opowieści o "babach".
W organizacji [Hitlerjugend] przechodził specjalne szkolenie o
damsko-męskich sprawach, szczególnie chodziło o to, by potomstwo było
czystej rasy. I uważał się za eksperta... Rysował więc przyglądającym się
z wypiekami na twarzach, patykiem na ziemi organy kobiece, tłumacząc co
i jak, i nie było to takie powabne jak sobie wyobrażałem. Ale
musze się przyznać, że dopiero wtedy dowiedziałem się skąd
się bierze dziecko. Ale jego zarozumialstwo osiągnęło szczyt, kiedy otrzymał
talon do miejscowego, niemieckiego burdelu. Przez chyba tydzień
codziennie przychodził i każdemu podtykał pod oczy różowy bilet:
- Widzisz. Tu są cztery kupony. Na każdy kupon, e!... - uderzał
w dłonie porozumiewawczym gestem i zacierał je z chrząkaniem,
jak to on, tam w burdelu im pokaże...
Naturalnie zaraz po wykorzystaniu pierwszego kuponu przybiegł na
naszą ulicę. Chętnych do słuchania, co tu dużo mówić, było
wielu, i ja sam, ze wstydem muszę przyznać, też byłem wśród nich.
Nienawidziłem Ludka i z zimną krwią zabiłbym to świńskie bydlę bez
zmrużenia oka, ale temat tak był ciekawy... Tłumaczyłem siebie tym,
że jako późniejszy pisarz - bo nie wątpiłem, że nim będę - muszę
gromadzić doświadczenia i wiedzę z różnych dziedzin. Tym argumentem
nieraz jeszcze potem uspokajałem sumienie gdy przebywałem, no powiedzmy,
w niestosownych towarzystwach. A że nie zostałem pisarzem -
to już inna historia.
Ludek usiadł na płocie, popatrzył na nas z wyższością i
zapytał:
- Czy wy chociaż wiecie gdzie jest burdel? Nikt nie
wiedział, tylko mnie przypomniał się pokazywany przez woźnicę w
szarym poranku piętrowy dom, o który zapomniałem spytać się mamy, ale nic
nie powiedziałem. Postanowiłem sobie, że słuchać mogę, ale odzywać się
do folksdojcza nie będę.
- Burdel jest nad naszym sklepem, Deutscheladen, a wchodzi się do
niego od podwórka - zaczął Ludek.
Przypomniałem sobie teraz, dom ten stał naprzeciw sklepu pana M.,
patefonową muzykę, kręcących się przed bocznym wejściem żołnierzy
niemieckich i chichot dziewczyn gdy pytałem co tam jest.
- Zaraz po wejściu do obszernej sieni - ciągnął dalej Ludek - podszedł
portier i poprosił o bon. Legitymacji nie sprawdzał, bo Ludek był w
mundurze organizacyjnym. Sprawdził więc tylko czy ma kupon, jeden z
czterech w bonie, ważny na aktualny tydzień. Wszystko było w porządku,
więc tylko kiwnął głową i zawołał starszą kobietę, bajzel- mamę, jak
nazwał ją Ludek. Ta, z lekko kpiącym uśmiechem zapytała:
- A kawaler nie za młody?
Ludek był wyrośniętym, z grubej kości zbudowanym chłopakiem, co
jednak nie ukrywało jego młodego wieku.
- Pani mi lat nie będzie sprawdzać - obruszył się. Nie wystarczy
pani na dowód mundur? - ale jednocześnie zaczerwienił się tak,
jak mówił, że twarz go zaczęła palić, jakby go kto zajzajerem
oblał.
- No dobra - pojednawczo kiwnęła głową - a prezerwatywa jest?
Ludek nie miał, więc wyciągnęła z podręcznej szafeczki kondona i
zainkasowała za nią pieniądze. Następnie rzuciła okiem na tablicę z małymi
kwadracikami z tektury, na których były wypisane numery i kazała
mu iść za sobą. Weszli po skrzypiących schodach na pięterko,
gdzie w ciemnym korytarzu, dosłownie wymacała jakieś drzwi
i wpuściła Ludka do pokoju.
W pokoju, pomimo dnia panował półmrok. Małe okno przesłonięte firanką
przepuszczało niewiele światła. Zanim się Ludek zorientował, podeszła do
niego kobieta w rozpiętym szlafroku, z papierosem w ręku.
- Chłopaki, mówię wam, co za baba. Blondyna, elegancka, paznokcie
na czerwono, a jakie perfumy, a jak trzymała papierosa, czysta
artystka filmowa. Wyciągnęła rękę: bon - powiedziała. Ludek
podał jej papier. Oderwała jeden kupon i położyła na stoliku, przyglądając
się jednocześnie badawczo Ludkowi. Stał pośrodku pokoju i nie
wiedział co dalej robić. Milczał i najchętniej dał by teraz
dyla z powrotem, gdyby nie hitlerjugendowska duma, jak mówił. Kobieta chwilę
stała paląc papierosa, wyraźnie bawiąc się jego zakłopotaniem.
- No dobra - powiedziała wreszcie - rozbieraj się.
Zgasiła niedopałek w popielniczce i położyła się na
łóżku na wznak, rozchylając szeroko szlafrok. Ludek nie miał
odwagi spojrzeć wprost, tylko ukradkiem, rozpinając koszulę,
dojrzał jej ogromne, mówię wam chłopaki - na pół łóżka - cyce.
Rozchyliła grube uda i wystawiła porośniętą na czarno, ogromną p...
- Naprawdę, strach mnie obleciał.
- Masz, popatrz sobie - rękami odgarnęła kłaki.
Ludkowi krew uderzyła do głowy i zaczął pospiesznie
rozpinać guziki koszuli.
- Coś ty, koszuli nie zdejmuj - powstrzymała jego zapał - za dużo
byś chciał, wystarczy spodnie. A prezerwatywę masz? - spojrzała
krytycznym wzrokiem na sterczącą kuśkę Ludka - zakładaj.
Ludek rozgorączkowany zaczął szukać kondona, gdzieś
go wsadzał do kieszeni... Jedna, druga, no nareszcie jest.
Ręce mu się trzęsły, więc zlitowała się nad nim.
- Chodź tu bliżej - zawołała. Ujęła stojącego w rękę i zaczęła naciągać
gumkę dogadując: oj, oj, ciupkać to się chce, a nawet kondona na kutasa
założyć nie umie. Patrz więc i ucz się. O tak, tu trzeba zostawić miejsce
na twoje dzieci, a tu dociągnąć do końca, żeby nie zlazł, bo to potem
muszę wyciągać obrzygane gumy. Przeciągnęła kilka razy ręką wzdłuż kutasa,
aż się znowu wyprężył jak drut - zwiotczał przy perypetiach z rozbieraniem
- i, nie wypuszczając go z ręki, pociągnęła ku sobie. Czuł przez chwilę
jak macała nim po brzuchu, potem poczuł ciepło, jakby w coś wchodził. Drugą
ręką objęła go za plecy i przyciągnęła do tłustego bębna. Baba była
rosła, na schwał tak, że jego nos znalazł się akurat między baloniastymi
piersiami i Ludek zanim wybrnął z obfitego biustu było już po wszystkim.
Mówił:
- Ruszyła kilka razy dupą, a cały czas nie wypuszczała go z ręki,
i zaraz się spuścił. Potem puściła go i przesunęła na bok.
-No już po wszystkim. Dobrze ci było? - zapytała i nie czekając
na odpowiedź sięgnęła po papierosa. Zawinęła się w szlafrok
i powiedziała:
- Ale z ciebie kogut, dobry ciupak, oj dobry i kutasa masz jak trza.
Niejednej dogodzisz. A widząc, że Ludkowi znowu zaczyna się podnosić
i już odważniej sięga ręką pod szlafrok, zawołała:
- Ho, ho, ho - i energicznie zepchnęła z łóżka. - No już, ubieraj
się. Dość tego. Dałeś jeden kupon, miałeś raz. To co za pretensje?
O nie. Na następny kupon, to w przyszłym tygodniu. No szybciej, spieprzaj,
będę się myć - wyciągnęła spod szafy miednicę.
- Cóż miałem robić, wyszedłem. Ale pójdę jeszcze raz i teraz ja
jej pokażę.
- I tak sama się rozebrała - z wypiekami na twarzy dopytywały się
chłopaki.
- A coście myśleli, każda baba to kurwa. O widzicie, tę co idzie?
Mogę teraz wam dokładnie powiedzieć jaką ma dupę, wszystko już wiem
- mądrzyło się to bydlę.
Bydle to bydle, ale jego opowieści nie dawały mi spać. Śniły
mi się kobiety o ogromnych piersiach i porośniętych brzuchach, które
rozchylały grube uda, i pokazując niewidoczne w cieniu krocze wołały
- chodź se popatrz, chodź se, popatrz... Przeżywałem
okropne męki i rozdwojenie. Potępiałem taką zwierzęcą miłość, moja
dusza ciągle była nastawiona na "wielką, czystą, pełną... " ale w duchu
zazdrościłem trochę Ludkowi... Mimo potępienia. Nie przypuszczałem,
że za pół roku, po wkroczeniu armii sowieckiej dowiem się, że Ludka
znaleziono z wbitym w pierś organizacyjnym sztyletem, którym się
tak chlubił, ale muszę się przyznać, że wiadomość mnie
nie zasmuciła.