odc19

 Na jarmarku spotkałem przypadkiem Cześka i Tadka Oliskich.  Przyjechali z gospodarzem z Czortowszczyka, gdzie się schronili, i  opowiadali dziwne, a śmieszne rzeczy o życiu tamtejszej wsi. Wieś ładna,  położona pośród zielonych sadów i wzgórków. Zabudowana jak miasteczko,  wokół centralnego placu. Gęsto i pełno w niej zakamarków, opłotków. Tylko  ludzie dziwni. Żyją tak, jakby wokół nich powietrze wypełnione było  niezliczonymi gromadami złych duchów, które tylko czyhają na okazję, by  robić złe. Gdy nieświadomy tego Tadek zobaczywszy urodziwe ciele  powiedział: ale śliczne cielątko - wywołał tym całą awanturę.
- Żachnął się - zakrzyczała właścicielka - urzekł.
- Ależ skąd - tłumaczył się Tadek - bardzo mi się podoba i nie chciałbym  dla niego niczego złego.
Żadne jednak tłumaczenie nie było przyjmowane. Baba pluła w stronę Tadka i  zawołała znachora. Ten odczyniał uroki, mamrocząc coś pod nosem i posypywał  wokół siebie jakiś proszek. Następnie założył na szyję cielątka czerwoną  krajkę i surowo zakazał ją zdejmować, ta krajka miała chronić od uroków na  przyszłość. Uroki i czary są tam na porządku dziennym. Niech tylko jedna  baba na drugą się zezłości, zaraz czaruje i mleko krów zatrzyma, a bywa, że  i tamta, o ile wie której to zawdzięcza i potrafi, to też w rewanżu  zaczaruje krowy, i może się zdarzyć, że pół wsi mleka nie ma. Wtedy dopiero  znachor ma roboty...  Ale najbardziej musi się wysilać, kiedy zachoruje  jakieś zwierzę. Przewróciła się raz kobyła i ani rusz. Leży i tylko stęka.  Łypie po ludziach tym swoim końskim okiem, ale łba nie podnosi, tak widać  osłabła. Znachor przyszedł, kazał odpędzić chłopaków poza krąg stojących i  rozpoczął swoje obrzędy. Chodził wokół kobyły, coś mamrotał pod nosem,  sypał jakiś proszek do pyska, w końcu zdjął spodnie i zaczął ją obchodzić z  gołą dupą. Kobyła zaczęła stękać, rzucając nogami. O już zdrowieje, złe  wychodzi, zaczęto szeptać. Wtedy znachor kucnął przy jej pysku. Zamamrotał  i rozszedł się zapach gówna. Kobyła rzuciła kopytami i znieruchomiała.  Zdechła. Zawiedzeni ludzie zaczęli się rozchodzić. Znachor zapiął portki i  pokręcił głową. Okrutnie mocne było złe, wygoniłem ale najpierw zdążyło  zadusić. Splunął trzy razy od uroku, żeby kogo z obecnych nie obsiadło i  odszedł.  Bliźniaki opowiadając zanosili się od śmiechu, a ja z nimi. Który by tam  wierzył w takie zabobony. Znachorzy, odczynianie - ciemnota. Ja tam tylko  wiem, że kiedy poczuję, że zaczyna robić mi się na oku jęczmień, to  wystarczy potrzeć oko złotą obrączką, a jak jej nie ma to owsa trzy razy  rzucić po trzy ziarnka do pieca, odwrócić się zanim się spali i splunąć  trzy razy za siebie. A nieraz wystarczy tylko serdeczny palec przewiązać  czarną nitką i po jęczmieniu ani śladu. Ale to sprawdzone metody leczenia,  a nie jakieś zabobony...
 Tęsknimy za Komarowem. Oni zostawili tam ojcowiznę, całe swoje  dotychczasowe życie i teraz muszą się męczyć, jak by nie było gospodarze, na  łasce u innych, a i ja, choć  mieszkaliśmy niedługo, bardzo się  przyzwyczaiłem, prawie pokochałem Komarów. Wspominamy dawne zabawy,  pozostałych kolegów i robi nam się smutno. W okolicy Czotowszczyka były  wysiedlenia, i oni teraz na noc uciekają w pola - nic dla mnie nowego,  poznałem te "przyjemności" w Majdanie.
Rozstajemy się nie wiedząc czy się  jeszcze zobaczymy.  Sytuacja się pogarsza. Majdan Sielecki wysiedlono. Jak to dobrze,  żeśmy w porę uciekli. Od razu bieda, która nam dokucza staje się mniej  uciążliwa. W Tomaszowie uważamy się za bezpiecznych. Miast przecież nie  wysiedlają, tłumaczymy sobie. Jest i pocieszająca wiadomość. Pocieszająca?  AK otoczyło Janówkę chcąc przepędzić Czarnych. Ci jednak zamiast się  posłuchać, spakować i wyjechać, zbiegli się do murowanej szkoły i zaczęli  strzelać. W końcu zamiast kilkunastu batów na dupę i wygonienia ze wsi,  skończyło się na spaleniu i zniszczeniu budynku do cna. Najazdy na Majdan  Sielecki zostały pomszczone. Ale teraz w nim Polaków już też nie ma.
 W tym też czasie, w ramach "oczyszczania" terenu po  Sonderlaboratorium Niemcy zniszczyli Dzierążnię. Otoczyli wioskę z  karabinami maszynowymi i zaczęli bombardować i ostrzeliwać z samolotów.  Zrobili sobie po prostu poligon. Podpalili wieś i bombardowali przez sześć  godzin. Kto chciał uciec, był rozstrzeliwany z karabinów maszynowych.  Prawie wszyscy mieszkańcy zginęli.  Armia Krajowa podjęła kolejne akcje odwetowe. Rozpoczęła się wojna o  przetrwanie ludności polskiej na Zamojszczyźnie. W rezultacie Czarni  zaczęli masowo opuszczać nadane im przez Niemców gospodarstwa i uciekać z  Komarowa i Zamościa. Stracili przy tym całą swoją butę i przestali polować  na Polaków.
 Przeżywaliśmy z mamą te wydarzenia ale z drugiej strony  cieszyliśmy się, że Tomaszów jest z dala od nich, że tu panuje spokój.  Prowadziliśmy zwyczajne, jakby nie było wojny, życie. W ciągu dnia jakieś  prace, w niedzielę do kościoła - był drewniany podobny do cerkwi - i  mieliśmy cichą nadzieję doczekania tu, w tym maleńkim pokoiku, końca wojny.  Po klęsce pod Stalingradem front bowiem ruszył się i powoli zbliżał. Jednak  stało się inaczej.
 Któregoś dnia w Tomaszowie stanął garnizonem duży oddział Kałmuków.  Byli to bolszewicy wzięci do niewoli, którzy wyrazili chęć walki z  Sowietami po stronie Niemców. Po wojnie dowiedzieliśmy się, że cała armia  Własowa, licząca milion ludzi przeszła na początku wojny do Niemców, żeby  walczyć ze znienawidzonym sowieckim reżimem. Jednak polityka Niemców wobec  jeńców, zabijali ich w okrutny sposób śmiercią głodową, powstrzymała masowe  poddawanie się żołnierzy sowieckich, co w rezultacie przesądziło o końcowym  zwycięstwie Sowietów.
Kałmuki pochodzą z Azji, mają skośne oczy i wygląd oraz zachowanie dzikich  ludzi. Chociaż umundurowani po niemiecku, są mniejsi od żołnierzy Wermachtu  i robią potworne rzeczy. Przy każdej okazji rabują mieszkania, a jeśli na  ulicy spotkają kobietę, potrafią w biały dzień, na środku jezdni zgwałcić.  Nie można się z nimi porozumieć. Mówią jakimś azjatyckim językiem, jedyny  więc ratunek w niemieckich oficerach, których boją się jak diabła. Ale nie  zawsze w porę można ich znaleźć. Rabunki i gwałty są więc na porządku  dziennym. Spokój i pozorne bezpieczeństwo zniknęły bez śladu. Strach teraz  wyjść z domu. Znowu śpimy zdenerwowani, czujni jak zające. Gdyby przyszli  nie ma nawet gdzie uciekać. Równinne pola, ani krzaczka ani lasku...
Raz wieczorem padł strzał i zaraz zaczęli wyganiać ludzi na plac. Poszliśmy. Myśleliśmy, że to nasza ostatnia godzina. Zgonili ze dwieście osób i  bijąc mężczyzn kolbami, wołali, żeby przyznał się ten, który Kałmuka  zastrzelił. Część maltretowała nas na placu, a druga rabowała po domach.  Mali niby pigmeje zaczęli wyciągać małpimi rękami co młodsze kobiety z  tłumu. Wzmógł się lament i krzyk, ale cóż można było zrobić? Wokół las  najeżonych bagnetami karabinów, a nad nimi skośne, okrutne, azjatyckie  oczy. Karabiny przeładowane, czekają tylko na moment, na ten impuls, który  przerywa nikłą barierę człowieczeństwa i wyzwala najgorszą ludzką żądzę,  żądzę mordowania. Kiedy byliśmy już nieprzytomni ze strachu i traciliśmy  zdolność myślenia o czymś innym niż o błaganiu: żeby nie zabili, żeby nie  zabili...  zjawia się oficer niemiecki. Jak dobry czarodziej, jednym  machnięciem pejcza przepędza azjatów z placu do koszar, a nam pozwala  wrócić do domów.  Okazało się, że Kałmuk nie został zastrzelony, lecz tylko sam się  postrzelił w tyłek podczas srania.
 Ale mama ma dość. Uważa to za  przestrogę. I choć być może nigdy taka historia z Kałmukami by się nie  powtórzyła, postanawia jednak jak najszybciej uciekać. Wybór padł na  Siemierz. Wieś dotychczas nie wysiedloną, a ponieważ wysiedlanie zostało  wstrzymane, uważaliśmy, że będzie w niej bezpiecznie.
Powoli, żeby nie wzbudzać zainteresowania żandarmerii, jechaliśmy  ulicą Lwowską. Mijaliśmy dom państwa Mirowskich, vis a vis Deutsche Laden, a  na piętrze...  połaskotała pod brzuchem opowieść Ludka. Dalej po lewej duży  budynek z czerwonej cegły otoczony wysokim murem. Zza muru sterczy wysoki  maszt. Na maszcie czerwona chorągiew z czarną swastyką w białym kole - to  siedziba Gestapo. Przed żelazną bramą wartownik w ciężkim, nasuniętym na  oczy hełmie. Patrzy spod okapu zimnym, bezlitosnym, nienawistnym wzrokiem,  aż ciarki przechodzą. Robi nam się gorąco i boimy się, że lada chwila  usłyszymy: Halt!  Ale nie ma okrzyku i powoli mijamy ponury budynek, nie wiedząc, że  spojrzenie wartownika w jakiś sposób sprzęgło z tym budynkiem naszą  przyszłość. Że za pół roku budynek nadal będzie pełnić swoją funkcję,  katowni więzienia,  tylko na maszcie jak na ironię, powiewać będzie flaga  polska. I nie pod swastyką, ale pod Białym Orłem mama będzie męczona.  Ale to potem...
Teraz za miastem zjeżdżamy z szosy w polną drogę, nareszcie  możemy odetchnąć.
Dzień jest pogodny, śniegi już stopniały, a oziminy  błyszczą jaskrawą zielenią. Nie ma żandarmów, Kałmuków, nie ma też domów,  tylko rozległe, pofałdowane w nieduże pagórki pola. Z błękitu dobiega śpiew  skowronków, wiosennych symboli wolności i nam się wydaje, że znaleźliśmy  się w krainie łagodnego spokoju, czystości natury i ludzkiej życzliwości...  Puszczamy w niepamięć bolesne, szare dni tomaszowskie i obiecujemy sobie  nigdy tu nie wracać...  Jak kruche są jednak ludzkie życzenia...

 Siemierz, wioska położona w szerokim wąwozie, prawie  dolinie, z  dala od bitych dróg, nie mówiąc już o kolei, do której dziesiątki  kilometrów, wydaje się najbezpieczniejszym miejscem w General Gouvernament.  Jedyna gliniasta droga, z cukrowni Wożuczyn do Komarowa, od jesieni do  wiosny staje się prawie nieprzejezdna. Wioska ciągnie się wzdłuż tej drogi  przez ponad trzy kilometry. Mieszkamy pośrodku, w jedynym domu pokrytym  blachą. Na pozostałych chałupach strzechy sczerniałe od starości. Ten blaszany dach jak i zresztą cały nowo zbudowany dom to zasługa dziadka,  który wrócił z Ameryki, a dokładniej jego dolarów.  W domu są dwa pokoje przedzielone sienią i kuchnią. W jednym z nich  mieszkamy z mamą, a w drugim gospodyni z synem w moim wieku, Alfredem.  Gospodyni młoda, przystojna, ale mąż jeszcze przed wojną, gdzieś się zapodział i została sama z chłopcem i teściem, wspomnianym dziadkiem.  Temperament w niej jednak nie wygasł, bo jak podsłuchałem, gdy zwierzała  się mamie, to ona i owszem, ma tu i ówdzie chłopa, jak powiedziała - dla  zdrowia. Nie wiedziałem, że kobiety bez chłopa chorują i teraz zacząłem  patrzeć na te sprawy inaczej.
Do domu przylega obszerna szopa. W niej dziadek mieszka i ma warsztat  kołodziejski.  Lubiłem tam chodzić. Pełno w niej desek, wiórów, części kół i wozów.  Dziadek pochodził jeszcze z epoki, kiedy chłop jechał na koniu do lasu  tylko z siekierą pod pachą, a wracał wozem.  Robił beczki, koła do wozów, ba, całe wozy, i to wszystko potrafił zrobić  bez kawałka żelaza. Ale to dawniej, teraz ulegając życzeniom klientów,  dodawał trochę żelastwa. Pachniało osiką, brzozą i dębem. Dziadek tak przesiąkł zapachem, że  pachniał też jak drewno. Nieraz po ciemku rano wchodzisz do kuchni, i  czujesz, zapach świeżego drzewa. Ktoś naniósł drzewa myślisz. Szukasz  obmacujesz kąty, a tu drzewa nie ma tylko dziadek w kąciku pachnie jak  młoda osika. Stareńki był, suchy, pomarszczony, jak wyleżały dąbczak i w  końcu nie było wiadomo, z ciała ten dziadek, czy z drzewa.  Pamiętam jeszcze jego opowiadania.
 W świat poszedł jeszcze przed wojną  japońską (1905)."W sołdaty go wzieni, i na apońców posłali. Strzylał do  tych skośnookich, strzylał jak inni w szeregu, ale strach ich brał, bo to  jakieś odmieńcy. Żółte, małe, a rozciągliwe jak pająki. Bansaj - krzyczeli  i bagnetami na karabinach na nich, cóż było robić, uciekali. Co niektóre,  którym oficer liworwyrem groził, próbowali się przed nimi zastawić, ale  tamte tylko zamachali długachnymi ręcami i ani się obejrzeli jak już bagnet  im w sercu siedzi. Car batiuszka się gniewał, ale cóż było robić na złego,  ksiądz święconą nie może poradzić, to cóż gwintówką zdziałasz."  Potem kiedy puścili dziadka z sołdatów, to wyjechał do "Hameryki" i tam  dopiero mądrości wielkiej dostał, tak że teraz nie ma we wsi równego sobie.  Lubi te czasy wspominać. Odkłada wtedy ośnik na stertę wiórów, zakłada  jedną nogę na kobyłkę, zapala skręta i opowiada:
- To si wiecie jak do tej Hameryki płynął to widzielim wieloryba.. Ogromna  ryba, trzy dni obok płynęli, zanim dopłynęli do ogona, a spotkali go przy  pysku. A statek którym płynęli był ogromniasty, jak kamienica w ichnim  mieście, co nad wielkim morzem leży. A kiedy płynęli dalej, spotkali  syreny. Ta si one pięknie śpiewały, takie cudne melodie.  Bo si musicie wiedzieć, że cała muzyka to ułożona jest przez syreny, a  ludzie si tylko podsłuchują je i potem grają.
Czytałem już wtedy Odyseę i byłem zaskoczony opowieścią dziadka. Po tym  wielorybie domyślałem się, że dziadek fantazjuje, ale skąd syreny? Czytał  Odyseję?  Dziadek w ogóle był skarbnicą wiadomości, które trochę poplątane w starczej  pamięci, przybierały fantazyjne treści. Podśmiewaliśmy się po cichu z  niego, uważając się za mądrzejszych, ale często potem stwierdzałem, że to  on miał rację. I było mi przykro za moje zarozumialstwo i gdyby było to  możliwe, gorąco bym go przeprosił.  Tak na przykład kiedyś, pokazałem mu pepeszę przyniesioną przez pana Zenka.  Dziadek zrobił wtedy cały wykład o zasadach strzelania. "- Bo si musicie wiedzieć, jak się strzyla, a strzylać to on potrafił,  medal dostał od cara, to trza na słońce popatrzeć bo ściąga. Potem trza  zobaczyć skąd wiatr wieje bo też pulę zwiewa. Celujecie tu, a wiatr i  słońce rzucą pulą hen tam..." Śmieliśmy się wtedy do rozpuku.  Dopiero w wojsku, kiedy uczono mnie strzelać, dowiedziałem się, że gdy  słońce, to trzeba muszkę przydymić, inaczej się góruje, a jeśli wiatr, to  trzeba wziąć poprawkę na jego siłę, kierunek itp.  Przypomniał mi się wtedy dziadzio i jego nauki i zrobiło mi się bardzo  smutno, poczułem wielki niesmak do siebie i postanowiłem wyrzucić z serca  zarozumialstwo na zawsze. Dziadek tylko o Hameryce nie chce mówić. Może wszystko zapomniał, a  może był to nie najszczęśliwszy okres w jego życiu?  Za to po powrocie kupił ziemię i postawił dom. Właśnie ten w którym  mieszkamy. A potem wyszło tak, że został sam z synową i żyje trochę ze  swego kołodziejstwa, trochę z jej łaskawego chleba, wśród beczek i kół,  wspominając syreny, wieloryby i carskie medale. Żyje sobie spokojnie,  pogodnie, a kiedy rano nie ma humoru, to wiadomo, że "apońce mu się  przyśnili" i lepiej unikać.
 Znowu nowe, nieznane miejsce. Nikogo znajomego. Alfred, syn  gospodyni, rozgarnięty chłopak, ale nie ma czasu na zabawy. Dużo pracuje w  obejściu i polu. Za to ja nie mam co z czasem zrobić. Wypoczęty, wyspany, z  nudy staram się pomagać: dziadkowi drzewa narżnąć, Adamowi podściółki  nałożyć krowom, ale myśli kręcą się ciągle wokół wiadomych rzeczy.  Wyobraźnia pracuje. Nieugaszone podniecenie wywołuje niesamowite sny. To  burdel, to Aldona, to Grażynka rozciągająca paluszkami szparkę. I w głowie  się kręci, i okropne męki.
Mama posłała mnie w końcu do terminu, do krawca w Karczówce. Pięć  kilometrów lasem. Droga bardzo przyjemna, nie nużąca. Praktycznie wychodzę  na cały dzień, od wczesnego ranka do późnego wieczora. Kotlety mielone do  torby i do roboty. Pracujemy osiem godzin. To znaczy ja, bo mistrz i  czeladnik nieraz dużo dłużej. Naukę zaczynam od kłucia szmatki igłą, pustą,  bez nitki. Chodzi o wyrobienie nawyku i przyzwyczajenie palców do  naparstka. Następne dni, to kłucie już z nitką. Do tego prucie starych  łachów. Nikt teraz nie szyje z nowego, bo i nie ma materiałów.  Ale i tak  dobrze, nie marnuję czasu, od razu czegoś się uczę. Przez wzgląd  na mamę mam skrócony pierwszy okres terminu. Normalnie bowiem terminowanie  zaczyna się od usługiwania gospodyni. Obierania kartofli, sprzątania itp.  Przez pierwszy miesiąc warsztatu się nie ogląda.  Chociaż kiedy zobaczyłem gospodynię, nie powiem żebym tak bardzo się  cieszył ze skróconego terminu. Warsztat w kuchni, więc gospodyni z  konieczności ciągle przy nas, a że młoda, dorodna, odrywa myśli od igieł,  guzików, mąci w głowie.  Chałupa niewielka, poza kuchnią mieszczą się w niej tylko alkierz i  chlewiki...
Do alkierza nie wchodzi się, drzwi stale zamknięte, żeby się nie kurzyło.  Nieraz jednak koło południa zamykają się w nim na odpoczynek mistrz z  gospodynią. Zamykają drzwi niby tylko na klamkę, ale my z czeladnikiem mamy  dobre uszy i pomimo, że bardzo ostrożnie to robią, słyszymy cichy zgrzyt  zasuwki. Czeladnik, chłopak kilka lat starszy ode mnie, uśmiecha się tajemniczo pod  nosem. Z czego się śmieje, że odpoczywają? - pytam. Czeladnik teraz drwiąco rozwala gębę i puka się palcem w czoło.
- Aleś ty głupi. Jaki odpoczynek. Oni się pier..., popatrz tylko na jej  oczy jak wyjdzie...
Z miejsca mi zbrzydła. Jak ona może takie paskudne rzeczy jak Łabajka  robić. Przestała mi się podobać, ale pomimo to kiedy wyjdzie z alkierza i  spojrzę na jej podkrążone oczy, pokazują mi się bose, uniesione w górę  nogi, sam nie wiem czyje Łabajki, Żydówki z Parni... I jakiś wściekły skręt  w podbrzuszu, odbiera wprost przytomność. Nie wiem co mi jest, nie pragnę czegoś określonego, ale jestem  zdenerwowany, podniecony i rozdrażniony do najwyższego stopnia. Nauka  zaczęła stawać się męką. Nie mogłem powstrzymać się od patrzenia, gdy przy  rozpalaniu ognia albo wycieraniu podłogi, spódnica odchylała się i  ukazywały się tęgie, jędrne uda gospodyni. Rozkojarzony kłułem się w palce,  ścieg szedł krzywo, męczyłem się. Uprosiłem w końcu mamę, żeby  przerwać tą moją krawiecką edukację. Doszedłem co prawda do umiejętności  obrzucania dziurek i przyszywania guzików, ale i do świadomości, że krawcem  czy rymarzem nie będę. Chociaż u rymarza było lepiej, nie musiałem oglądać  baby parzącej się w alkierzu.
Mama zgodziła się dosyć chętnie, tym bardziej, że kończyły się  pieniądze z piwiarni i trzeba było pomyśleć o jakimś zarobku. Nie było to  łatwe. Chociaż była późna wiosna i pracy w polu nie brakowało, ale też i  ludzi było dużo. Pólka nieduże, a rodziny liczne. A pracowano od dziecka  cztero- czy pięcioletniego do śmierci. Póki starzy mogli łazić. W każdej  więc chacie czekało przeciętnie po siedem, osiem par rąk, żeby obrobić  ziemię, dożyć do następnych żniw. W takiej sytuacji mowy nie było by  dopuścić obcego, wypuścić z rodziny pożytek.
 Ale mama nie miała zamiaru chodzić po prośbie. Prędzej by umarła z  głodu niż poszła żebrać. Miała taką naturę. Pochodziła, pojeździła więc po  powiecie, po knajpach, rozeznała co i jak, i postanowiła pędzić bimber.  Nie było to łatwe, bo nie była pierwszą. Pędzono po wsiach z okazji różnych  okoliczności, ślubów, chrzcin czy po prostu na frasunek. W każdej chałupie  było zawsze na podorędziu kilka butelek. No i jeszcze w razie wykrycia groziła kara śmierci. A Niemcy nie zawracali  sobie głowy sądami, strzelali na miejscu.  Mama jednak nie zważała na to wszystko. Namówiła gospodynię i  rozpoczęły we dwie "produkcję". Skalkulowały, że najbardziej opłacalne  będzie pędzenie z melasy: sprzedawała ją cukrownia w Wożuczynie jako  produkt uboczny z rafinacji cukru.  Wydajność taka jak z cukru - z kilograma (jeśli instalacja szczelna )  otrzymuje się prawie litr siedemdziesięcio procentowego samogonu i mniej  śmierdzi niż z buraków. Żeby jednak uruchomić "produkcję" trzeba było najpierw mieć  instalację. A zdobyć ją było bardzo trudno. Z potrzebnych rurek, chłodnic,  przez trzy lata po froncie wszystkie wraki samochodów zostały całkowicie  "oczyszczone". Pozostawało tylko kupić lub wypożyczyć. Naturalnie sprzedać  nikt nie chciał, taka instalacja była przecież źródłem nieustających  dochodów i to dużych dochodów, w końcu więc wypożyczyły.
 Instalacja jednak  była już zużyta, rurki nieszczelne. O naprawie nie było co marzyć. W całej  wsi i okolicy zwykłej lutownicy nie było, nie wspominając o szwajsaparacie.  Zresztą i elektryczność zaczynała się dopiero w Wożuczynie. Pozostało więc  nam uszczelnianie szmatami i oblepianie ciastem. Ciasto jednak ciągle  wysychało, pękało i najcenniejszy pęd, spirytus ulatniał się. Trzeba było  więc mieć stale w pogotowiu świeże ciasto i lepić. Poza więc  podtrzymywaniem ognia przy pędzeniu, musieliśmy wykonywać nieprzerwanie  dwie czynności: oblepianie i chłodzenie. Obie bardzo ważne, bezpośrednio  wpływające na zysk... Woda  w beczkach chłodzących szybko się grzeje, nie pomaga nawet w zimie  dorzucany śnieg, a czym temperatura niższa tym wódka mocniejsza, mniej się  procent ulatnia do atmosfery. Wodę więc trzeba ciągle wymieniać na świeżą,  zimną. Duży to kłopot. Studnia daleko, wiadra ciężkie. Nosi się je co  prawda drewnianymi nosiłkami z wyżłobieniami podobnymi jak w dybach, na  ramiona, ale pomimo to - ciężko.  Przyniesie się dwa wiadra zimnej wody, wleje, a już trzeba znowu.  Praktycznie nosi się bez przerwy. I chociaż zmieniamy się z Alfredem, nogi  się gną. Najgorsze jednak, że takie ciągłe noszenie, zdradza  "produkcję" . A Niemcy  się nie bawią w sądy, strzelają na miejscu.  Na szczęście, nie pierwsi pędzimy, wieś jest solidarna, nikt nie donosi.  Chociaż nigdy nie wiadomo co się zdarzy. Wszystko się zmienia, a ludzie  chyba najbardziej. Gdy konkurencja zacznie przeszkadzać, któż może  zagwarantować, że się nie skusi? Potem może i będzie żałował, powie że coś  go opętało, ale czasu już nie cofnie, nieszczęścia nie odwróci... Kłopot następny, to butelki i korki. Pożycza się nawzajem,  sprzedaje z wymianą, ale trudności są bardzo duże.  No i na koniec, po nalaniu bimbru w butelki, sprzedaż. Mama z gospodynią  rozwożą skrycie butelki po misteczkowych knajpach, w ciągłym strachu,  zagrożeniu. Dopiero kiedy sprzedadzą wszystkie, strach zastępuje przyjemność  liczenia pieniędzy. Wystarcza na miesiąc. Cykl "produkcyjny", od zrobienia  zacieru, do sprzedania samogonu, trwa około dziesięciu dni. Za dziesięć dni  strachu, miesiąc życia. Ale w tych dziesięciu dniach żyjemy wszyscy w  wielkim napięciu nerwowym. Bo nie tylko samo pędzenie ale i nastawiony  zacier demaskuje zapachem na odległość. A jak by tak jaka luźno chodząca  krowa znalazła się w pobliżu, rzuca się zaraz do kadzi, wypija, wywróci,  narobi szkody. W każdej chwili coś złego może się zdarzyć. Zawsze więc ktoś z naszej  czwórki czuwa...  Żeby, jak by co, powiadomić pozostałych, wszystko rzucać i  uciekać w pole.