Odc.12k
 Tym smutniej było nam z mamą. Wobec ogólnej prosperity, gdy bogaty się  bogaci, biedny staje się biedniejszy i takimi stawaliśmy się z dnia na  dzień. Mama przeglądała, co można by jeszcze sprzedać, ale praktycznie już   nic nie było. Najcenniejsze rzeczy, radio i maszynę do szycia, zrabowali   Sowieci. Resztę wartościowych drobiazgów już dawno mama sprzedała, tak że   na bieżące życie musiała zaciągać pożyczki. Było to bardzo upokarzające  dla mamy, tym bardziej, że występowała jako samotna kobieta. W miarę  upływu czasu pamięć i autorytet ojca rozwiewały się w umysłach starych   handlarzy. Nie mieliśmy żadnej rodziny ani zabezpieczenia i z tego powodu  każdorazowa pożyczka - o ile dochodziła do skutku - obdarzona była  dodatkowym procentem dogadywań, a nierzadko drwin. Na pewno były też i innego rodzaju propozycje, bo nieraz mama wracała z  niczym i długo płakała. Zaciskając zęby powtarzała potem do mnie: jeszcze  zobaczą, jeszcze popamiętają, niech tylko Niusiek wróci...  Modliła się  gorąco do Pana Boga o powrót taty, ale nie zmieniało to sytuacji, która  stawała się coraz cięższa. Granica na Bugu między Niemcami a Sowietami   była nieprzekraczalna i chociaż mamusia bardzo starała się o uwolnienie   ojca, to jednak do jakichkolwiek kroków trzeba było pieniędzy, dużych   pieniędzy, a myśmy nie mieli żadnych. Z chwilą pierwszej pożyczki   przestało to być tajemnicą i rozniosło się, że komendantowa bez grosza. Dopiero wtedy poznaliśmy gorycz upokorzeń biednych ludzi. Nawet pan Karol, nasz gospodarz, zaczął dogadywać, że krewni mają   przyjechać i mieszkanie będzie mu potrzebne. On jednak ludzki człowiek,   daruje nam zaległe za dwa miesiące komorne, byleby tylko się wyprowadzić.  Rozpacz, gdzie się wyprowadzić, gdzie się zaczepić? Idzie zima, nie  ma pracy w polu ani nigdzie indziej. Zresztą w każdej chałupie pełno, żrą  kartofle i tylko czekają, gdzie by jaką robotę chwycić, to kto przyjmie  miastową paniusię. Pozostaje płacz. Ale czy płacz coś pomoże?  Co jednak robić całymi dniami, kiedy nie ma co robić, wyjść nawet trudno bo, wszędzie pełno oczu, zawistnych, nienawistnych, z brudną satysfakcją:   o widzicie, to ta komendantowa, wielka pani, tera nie ma co jeść, niech se  swoje kiecki je hi! hi!  Pewnie nie wszyscy cieszyli się z naszego nieszczęścia, ale tacy swoich  uczuć nie objawiali. Może się bali, że mama zwróci się do nich o pomoc, a   oni przez swoje współczucie, dobre serce nie będą mogli odmówić i dopiero  sobie narobią kłopotu. Toż to baba i duży chłopak, pełne dwie gęby...  Lepiej milczeć i nie widzieć. Pozostały jedynie modlitwy, jedynie Matka Boska...  i ta  nie zawiodła.
 Kiedy wydawało się, że nie ma ratunku, że czeka nas gdzieś w jakiejś  szopie powolne zamarznięcie z głodu i zimna, wieczorem, dyskretnie, zjawił  się jakiś pan. Okazał się synem bogatego gospodarza z Przedmieścia, ukrywającym się przed   Niemcami, bo będąc oficerem zawodowym Wojska Polskiego po kapitulacji nie   poszedł do niewoli. Niski, szeroki w barach, podobny do znanego mi   wizerunku z drzeworytów Napoleona Bonapartego - brakowało tylko   trójkątnego kapelusza - Zenon Jachymek...
 Na drugi dzień po wizycie mama poszła spłacać długi, a na obiad   powróciła na stół, bardzo zdrowa dla dzieci, cielęcinka z marchewką i   groszkiem. Tym razem grymasów nie było, zjadłem z przyjemnością. Mama zaś po obiedzie powiedziała, że zakłada piwiarnię i teraz będę więcej  sam w domu więc muszę być grzeczny i nie robić jej przykrości. Na   piwiarnię wynajęła mieszkanie w drewnianym domu, przy głównej ulicy Tyszowieckiej, prawie vis a vis kościoła. Składało się ono z dużego pokoju   w którym można było zmieścić cztery stoliki z szesnastoma krzesłami i   połączonej z pokojem korytarzem - niewielkiej kuchenki. Korytarz przewidziany był na magazyn, a w kuchni zamontowana "koza"   zmyślnie poprowadzoną rurą ogrzewała całe pomieszczenie.  Mama nigdy w życiu nie zajmowała się handlem i prowadzenie piwiarni było dla niej absolutnie obce, ale upór, energia i wrodzone zdolności do   wszystkiego, pokonały przeciwności. Piwiarnia zaczęła działać.  Należy podkreślić,  że był to jedyny lokal chrześcijański - i niektórzy  wróżyli mu los polskiego sklepu sprzed wojny, ale to już nie były   przedwojenne czasy. Żydzi siedzieli cicho i o żadnej zorganizowanej   konkurencji nie mogło być mowy. Po kilku dniach okazało się, że mama  doskonale daję sobie radę i widmo nędzy zostało oddalone. Do pomocy przyjęła młodziutką dziewczynę z pobliskiej wsi, Jasię. Jasia  była niewielkiego wzrostu, z okrągłym brzuszkiem i kartoflanym nosem, nie   olśniewała urodą. Przypominała bałwanka, okazała się jednak uczciwą i   wierną pomocnicą. Pomimo ogromnej chęci do pracy brak jej było  doświadczenia. W mieście, nawet tak symbolicznym jak Komarów, znalazła się pierwszy raz w życiu. Jej dotychczasowy świat zamykał się w gospodarstwie,   między oborą, stodołą i kościołem w niedzielę. Nic więc dziwnego, że mama   musiała poszukać jeszcze kogoś.  Znalazła szczupłą, niewysoką, śniadą brunetkę - Krystynę, o której obyciu   i doświadczeniu zdawały się świadczyć bardzo ekstrawagancko, jak na  komarowskie zwyczaje, pomalowane usta i brwi. Nawet pani wójtowa tak się   nie malowała, nie mówiąc już o mojej mamie, która bardzo dyskretnie   operowała szminką i ołówkiem do brwi. Przed wojną tylko one dwie   podkreślały swoją urodę. Teraz kiedy wojna napędzała różnych do   miasteczka, obyczaje się zmieniały. Jeszcze kilka miesięcy temu, gdyby z   tak pomalowaną twarzą Krystyna poszła do kościoła, baby by ją opluły i   wypędziły jako bezbożnicę. Te kilka miesięcy które upłynęły pokazały, że   są inne ważniejsze problemy.  Mnie Krystyna się podoba. W życiu nie widziałem kobiety o takich   mięsistych grubych ustach i długich, czarnych jak jaskółcze skrzydła   brwiach. A gdy miekkim gestem dłoni o szkarłatno-krwawych paznokciach   zapala papierosa, nie ulega dla mnie wątpliwości, że Krystyna nie jest   zwykłą kobietą lecz damą. Taką o której czytałem w resztkach znalezionej   po ruskich w sadzie książki "Zabłąkałem się". Większość jej kartek była   wyrwana, pewnie do skręcania zakurki.   Pachniała też jak dama. A słodki, intensywny zapach jaki jej towarzyszył,   przywoływał z pamięci pyszne landrynki, których pełne słoje stały na   kontuarze w owocarni Itki, i potęgował jeszcze mój zachwyt.  Bardzo chciałem, żeby mama ją przyjęła i...  przyjęła. Zrobiła nawet z   niej wspólniczkę, bo to najlepsze zabezpieczenie przed okradaniem. Po odejściu Sowietów żywności przestało brakować i mama zaczęła w   lokalu podawać "domowe obiady". Chciała nadać naszej piwiarni inny, niż   małomiasteczkowej knajpy, charakter. Chciała zrobić z niej restaurację w   której stołuje się miejscowa elita.  Na obiady jednak nie było wielu chętnych. Obiady, jedzenie, to w ogóle   marny interes. Pracy dużo, zarobek mały. Główne zainteresowanie klientów   to alkohol i piwo, i one też głownie przynosiły dochód. Wybór napoi zaś był zdumiewający, jak by nie było wojny, okupacji i całego   nieszczęścia. Od wódek wyborowych, jałowcówek, pepermintów po   najszlachetniejsze koniaki i likiery Baczewskiego ze Lwowa czy Potockich z   Łańcuta. Wystarczyło tylko otwierać butelki, nalewać i inkasować. Jednak mama   ciągle chciała, żeby w jej lokalu było inaczej.  Zrobiła "swoją "wódkę. Nazwała ją krupnik po litewsku, ale...  szybko   przyjęła się nazwa "Krupnik Komendantowej".  Przyrządzała go  mama zamykając się na klucz w kuchni, według tajnej  recepty. Podawany był na gorąco, początkowo w przyniesionych z domu   kryształowych kieliszkach. Tato kiedyś sprezentował mamie zastawę na  dwanaście osób. Platery i kryształy. Kiedy kieliszki się wytłukły lub   poginęły, krupnik pito "z wynalazku wojennego", szklaneczek po   musztardzie, zwanych musztardówkami. Platerowe sztućce też szybko poginęły i w końcu pod krupnik w   musztardówkach nabijano śledzie aluminiowymi widelcami.  Jeśli zaś chodzi o musztardówki, to wyjątkowo długo były w użyciu. Wówczas kiedy je "odkryto" do głowy by mi nie przyszło, że skończy się   wojna, zdam maturę, miną lata, zostanę oficerem, a wódkę nadal będę pić  musztardówką. Nawet w ekskluzywnych lokalach z nich korzystano, nazywając   je tylko bardziej elegancko, kryształowymi stakańczykami. Zniknęły dopiero   kiedy musztardę zaczęto pakować w słoiki. Krupnik tej wyjątkowej zimy '39/40 cieszył się wielkim powodzeniem. Był idealnym środkiem na czterdziestostopniowe mrozy. W piwiarni tłoczno. A w dni jarmarczne nie można nadążyć z obsługą i zaopatrzeniem. Po  wszystko mama musiała jeździć sama...
Szczególnie kłopotliwe było piwo. Co tydzień trzeba było jeździć do   Zamościa, bo większego zapasu który starczyłby na dłużej, konie by nie   uciągnęły. I tak, jeśli były dobre konie, to podróż trwała cały dzień.
 W Zamościu browary były dwa: Levkonia w centrum i 6 kilometrów   przed, w Jatutowie. W lecie taki wyjazd to dla mnie była wielka frajda,   gorzej zimą.  Pomimo słomianych "kaloszy" na buty, burek i kocy, żeby nie zamarznąć   trzeba było co pół godziny złazić z wozu i biegać dla rozgrzewki. Prosiłem  jednak mamę, żeby mnie zabierała. Bardzo się dziwiła mojemu zapałowi do  marznięcia na twardej furmance, ale godziła się. Nie wiedziała, że kiedy   jeszcze w lecie pojechaliśmy po piwo do Jatutowa zobaczyłem na browarnym   placu kierat z zaprzężonym koniem. A na belce kieratu siedziała smukła  dziewczynka, z białymi jak len warkoczami. Poganiała wesoło konia, który   ciągnął kierat, a jej sweterek rysował niebieskie kręgi wokół kręcącej się   maszyny. Ten obraz, ta dziewczynka, miały tyle wdzięku, że nie mogłem   oderwać wzroku. Nie schodziłem z wozu, i tylko patrzyłem, patrzyłem, a w   sercu słodko i gorąco. Uczucie jakie budziła we mnie ta drobna, w niebieskim swetrze figurka,   było jednak zupełnie inne niż wywoływane zaklęciem "jucałeś Łabajkę", czy   widokiem brzucha Michalczuczki. Było to jakieś płynące z głębi serca   pragnienie bawienia się z nią, bycia razem.  Dziewczynka jednak nawet nie spojrzała na mnie. Nie zauważała, a ja nie   mogłem przestać myśleć o niej. Nie mogłem się doczekać następnego wyjazdu. Chociaż  przez chwilę popatrzeć. Może spojrzy i...  uśmiechnie się. Nie pomogły jednak moje kilkakrotne marznięcia w drodze do Jatutowa,   marzenie nie spełniło się. Dziewczynkę co prawda ujrzałem jeszcze raz, ale   jak poprzednio, nie popatrzyła na mnie. Pozostała więc tylko w marzeniach, tą jedną jedyną i...   stawała się coraz piękniejsza. Rozmawiała ze mną nocami i bardzo kochała. Potem   uczucie zbladło, przesłonięte innymi, ale obraz tej nieznajomej   dziewczynki - dwa warkoczyki i niebieski sweterek - wesoło machającej  chudymi nożynami na belce kieratu, pozostał na zawsze.
 Z chwilą otworzenia piwiarni, ludzie jakby się odmienili. Zaczęli   nas zauważać, uśmiechać się, zagadywać. Poczuli u mamy pieniądze. Przestaliśmy być w ich rozumieniu biednymi dziadami (w odróżnieniu od   zwykłych dziadów, którymi na wsi są wszyscy ci, co nie posiadają ziemi),   którymi można bezkarnie pomiatać, upokarzać. Bo cóż dziad może? A jeszcze   kobieta, zupełnie bezbronna. A z takim co ma pieniądze to trzeba uważać. Kłaniać się, usłużnie wdzięczyć. Bo nigdy nie wiadomo kiedy taki ukłon   może się opłacić. Mama znowu stała się panią komendantową. Przestano więc żądać pieniędzy z   góry:
- Pani komendantowo -  zapłaci pani potem, co to pali się, czy co?
Albo:
- Jak pani komendantowa dzisiaj ślicznie  wygląda, jak z obrazka...
Takie i inne przymilne gadki słyszeliśmy teraz zewsząd. Nawet pan Karol, nasz gospodarz, z uśmiechem oznajmił, że kuzyni nie   przyjadą i możemy mieszkać jak długo tylko zechcemy, oby jak najdłużej,   żeby tylko Pan Bóg dał zdrowie...
 Żydzi pootwierali sklepy i zaczęli handlować, ale to nie była dawna   przedwojenna świetność. Za Sowietów wszystko było zamknięte bo bali się o   towar. Sowieci bez skrupułów, otwarcie rabowali. Teraz jednak też nie jest  lepiej. W miastach wprowadzono dla nich jakieś ograniczenia.  U matki Itki, tylko cukierki, które robi sama, ciągutki z karmelu  i z maku, słodkie makagigi. Itka, dziewczyna coraz pełniejsza. Piersi aż   rozpychają stary, matczyny sweter.  Matka nadal jej pilnuje, choć już nie   jest taka ostra na zaczepki chłopaków. Czasami tylko tłumaczy:
- Czy ja byłam przeciwko Polsce? Czy ja chciałam sowietów? Widzieliście,   że nawet handlować nie mogłam.
Traktuje nas, kilkunastoletnich wyrostków jak dorosłych, a w jej czarnych,   przygaszonych oczach czai się lęk. Udaje nawet, że nie widzi jak któryś pociągnie Itkę za coraz grubsze, czarne warkocze.
 Trzeci raz początek roku szkolnego. Za Polski, za sowietów, i   teraz za Niemców. Poszedłem do piątej klasy, ale szkoła nadal tylko w  mieście. Na Wsi Komarowskiej zamknięta. Rozpoczęcie roku za sowietów i   Niemców - podobne. Przedmioty też. Wyrzucono z programu historię,   podręczniki języka polskiego, a w zamian Niemcy wydrukowali specjalne   czasopismo "Ster", z ogłupiającą twórczością renegatów i zdrajców w rodzaju   tekstów: Rypcium pypcium gra muzyka, na tej rurze od piecyka itp. itp. I jeszcze jedna "nowość" - Żydzi zostali usunięci ze szkoły. Szkoła ma być  aryjska. Uczymy się co to znaczy. Mówi się, że aryjczyk to nie tylko  Niemiec, ale i Polak, i Ukrainiec, i właściwie każdy mężczyzna, który ma  nie obciętego kutasa. Wywołuje to śmichy - chichy, bo nie znamy tragicznej   wymowy tego faktu, który już niedługo będzie podstawowym znakiem   rozpoznawczym, piętnem śmierci. Gorzej z dziewczynkami, jak odróżnić od aryjki. Różne domysły. Pół żartem   pół serio, bo nikt przecież nie oglądał. Chłopaki mówią, że żydówki mają   szparki w poprzek...  Ale to chyba nieprawda.
 Ograniczenie liczby przedmiotów i lekcji przyjęliśmy z ogólnym zadowoleniem - będzie mniej nauki. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że   zabranie z programu historii i okaleczenie polskiego, było częścią planu   wynarodowienia. Zamiany Polaków w posłusznych niewolników Rzeszy. Podobnie   jak za Sowietów, którzy kazali palić na rynku polskie książki, Polska   miała pójść w niepamięć. Młode, rosnące pokolenia, a przy życiu miały pozostać tylko osobniki o   ograniczonym umyśle, miało zapomnieć, że było Polakami. Jedyną   rzeczywistością dla nich, jako niższej rasy, miała być służba u panów z   rasy wyższej. Mądrych, silnych i wymagających Niemców. Lekcje w szkole odbywały się chaotycznie, byle jak. Nie zadawano do domu. Mama od rana do późnego wieczora była w lokalu, byłem więc w domu sam i   mogłem swobodnie, jak nigdy dotąd, bawić się z chłopakami...
 Późna jesień. W polu prace się skończyły, nawet krów nie wyganiano   na rozbabrane deszczami, zimne pastwiska, roboty tyle co przy codziennym   obrządku, a o tej porze roku wieczory wczesne i ciemne. Zazwyczaj na wsi,  a w Komarowie wszystko poniżej "skarpy" praktycznie jest wsią, w takie  wieczory młodzi schodzą się po chałupach na przędzenie. Dziewczyny z  kądzielą a chłopaki do towarzystwa. Ale na zaloty my jeszcze jesteśmy za   młodzi. Jest to wiek, w którym zazwyczaj główna zabawa to policjanci i   złodzieje, ale jest wojna i każdy z nas chciałby być żołnierzem, walczyć z   Niemcami. Bawimy się więc w wojsko. Zabawa jest powszechna i obejmuje całe   miasteczko. Każda "dzielnica" ma więc swoją armię, i nasza ulica Tomaszowska też. A najważniejszą rzeczą dla armii jest jej wygląd. Odpowiednie uzbrojenie, prezentacja, to połowa powodzenia w bitwie. Włóczą się więc całe watahy chłopaków w poszukiwaniu porzuconego sprzętu   wojskowego po parowach i różnych rozpadlinach. Najbardziej poszukiwane są   maski przeciwgazowe. Wycięte z nich okulary, nadają bojowy wygląd i   chronią oczy przed kamieniami. Niektórzy nosili też stalowe hełmy, ale ja   nie byłem ich zwolennikiem, ponieważ goła żelazna skorupa, bez wyciętych   już wcześniej, skórzanych podpinek, nieprzyjemnie ocierała głowę. Bardzo przydatne za to były koła samochodowe. Z  opon robiono ochraniacze   na ręce i nogi, a z dętek - proce, główną broń zaczepną.  Dowódcą naszego, z ulicy Tomaszowskiej, wojska był największy i   najsilniejszy z nas, Tosiek Jachymek. Jego rękom zaledwie szesnastolatka -   ale już wielkości sporych bochenków chleba - nie mógł sprostać żaden inny   wódz. Ja byłem zastępcą. Planowałem operacje ale i muszę się przyznać, że trochę przeciw Tośkowi intrygowałem. Próbowałem odłączać się z częścią   "żołnierzy",  tworzyć swoją armię. To tak przyjemnie dowodzić. Ale   samodzielność trwała zazwyczaj krótko. Kończyła się gdy "następowało" na   nas inne wojsko i zanosiło się na bitwę. Bo chociaż uważany byłem za   dobrego stratega, i jak nikt, umiałem doprowadzić do okrążenia wroga, to z   pokonaniem było gorzej. O zwycięstwie decydowała liczebność armii i pięści   wodza. A właściwie siła fizyczna wodza była najważniejsza. A Tosiek w   okolicy był niepokonany. Dlatego gdy zagrożenie, to szybko rezygnowałem z   samodzielności i wracałem wraz ze "swoją " armią pod komendę Tośka. Wojny prowadziliśmy o różne rzeczy. Ktoś wszedł na teren innego   państwa i  został wzięty w niewolę. Albo o nazwę. Nikt nie chciał być   Niemcami bądź Sowietami i w rezultacie,  wojska polskie walczyły z wojskami polskimi.  Do samych walk dochodziło raczej rzadko. Najczęściej kończyło się na   przezywaniu, a "armia" zajmowała się musztrą i paradami. Pięknie wygląda   gdy takie "wojsko" maszeruje. Na czele wódz, a za nim dwójkami, żeby   kolumna była dłuższa "żołnierze". Każdy w odpowiednio powycinanej masce   przeciwgazowej w ochraniaczach z opon na łokciach i kolanach, z procami i   różnymi lancami w rękach. Czasami jednak dochodziło do bijatyk. Z dalszej odległości   strzelaliśmy z proc, a potem okładaliśmy się kijami. Więcej jednak było w   tym krzyku, niż uderzeń, rzeczywistej walki. Sam wygląd, postawa i wrzask   zazwyczaj wystarczał by nieprzyjaciel dawał nogę. Ale raz zdarzył się wypadek który uzmysłowił, że te nasze walki mogą   wyrządzić krzywdę, a nawet uczynić którego kaleką. Kiedyś gdy rozgromiony "nieprzyjaciel" już uciekał,  ktoś  z nich trafił z   procy hacelem w policzek Kazika Kozyrę. Hacel przebił skórę i wpadł do   gęby, Kazik wypluł go razem z zębem. Na szczęście poza dziurą w policzku   i zębem nic się nie stało. Policzek się potem zrósł, a ząb był mleczny. Ale jak by tak w oko? Powiało strachem.  Zawarliśmy więc powszechny  pakt, że z procy będzie się strzelać tylko do  wróbli, a walczyć  kijami. Ale jak w dorosłym świecie tak i w naszych armiach "pracowano" nad nowymi   broniami. Pewnego razu kiedy nacieraliśmy pod górę na skarpę, przeciwnicy zaczęli   staczać rozmontowane koła od samochodów. Była to też bardzo niebezpieczna   "broń".  Puszczane swobodnie z góry  opony i felgi nabierały  takiej   szybkości, że kiedy przypadkiem jedna trafiła w stojącą u podnóża skarpy   lepiankę, przebiła ścianę i wpadła do wnętrza. Z lepianki zaraz wybiegł Żyd z czeredą dzieci i podniósł wielki gewałt na   całe Podgórze. Strach był wielki i obie armie solidarnie umknęły do domów. Potem gdy  ochłonęliśmy ze strachu, zaczęło nam być szkoda Żyda. Nikt nie  przewidywał, że tak się stanie, ale nie wiedzieliśmy jak naprawić krzywdę. Zresztą gdyby i który poszedł z pomocą to na pewno Żyd by go zaraz złapał   jako sprawcę tego wypadku.  Dopiero więc nazajutrz, skrycie  poszliśmy popatrzeć na lepiankę. Żydówka mieszała w korycie glinę, donosiła kamienie, a Żyd kończył   zalepianie ściany. Odetchnęliśmy, bo nikt nie chciał biedakom robić   krzywdy. Szczęściem w nieszczęściu było, że był to lichy domek. Łatwo   zepsuć ale i łatwo naprawić. Ochota do "wojska" jednak odeszła, zabawy się   skończyły.
13k