odc.12
- Sanatorium to tam - dyżurny w czerwonej czapce wskazuje na ogromny   żółty budynek, przylepiony na pobliskim zboczu.   Nie ma kłopotu z trafieniem. Ale trzeba na piechotę. Stoi co prawda przed   stacją jedna dorożka z zaspanym koniem, ale ktoby tam go budził, szkoda   pieniędzy. Powietrze rześkie, górskie napełnia energią płuca i chociaż   pod górę, idzie się lekko i przyjemnie. Dobrze, że kupiłem sobie teczkę   bo z walizą, promocyjnym wianem, byłoby trudniej.   W recepcji czas przedpołudniowej kawy. Moje wejście wywołuje lekkie   poruszenie i jedna z siedzących za ladą, dobrze zbudowana, śniada   brunetka odstawia szklankę i zabiera się do wypełniania formularzy. Znam   zwyczaje wojskowych pracownic i jestem mile zaskoczony jej uprzejmością.   Zastanawiam się co mogło to spowodować, bo przecież nie stopień. W takim   sanatorium majorów i pułkowników na pęczki, a podporucznik jest wprost   niezauważalny, ale ona sama pomaga mi rozwikłać zagadkę.
- Bardzo pana boli ze współczuciem spogląda na mnie.   No jasne. Wśród tłumu przyjeżdżajacych zdrowych, taki facet z   pokancerowaną gębą to większa atrakcja niż generał.
- Gdy pani patrzy nie czuję nic - rewanżuję się i zapominam o kordylierze   na nosie. Może? Ale ona odkłada papiery, wzywa pomocnice i każe pokazać   mi gdzie będę mieszkał, a sama już z obojętnością w oczach sięga po kawę.   Strupy, przestały być atrakcją. Krótko to trwało. Widocznie mało   straszne...   Dziewczyna wyprowadza na taras i pokazuje na przeciwległym zboczu kilka   szarych, bunkrowatych pudełek. W jednym z nich będę mieszkał. Domki te,   według planów architektonicznych, zwane jednorodzinnymi, zostały przejęte   przez państwo i są początkiem Ośrodka Kondycyjnego dla Personelu   Latającego Wojsk Lotniczych. (W przyszłości jednak zrezygnowano z Lądka i   Ośrodek założono w Groniku koło Zakopanego, a potem jeszcze uworzono   drugi, na Mazurach w Mrągowie.)   W pokoju w którym dostałem miejsce już od kilku dni mieszkali   "planowo", Witek Mroczek i Waldek Kotkowski. Pokój dwuosobowy, trochę   ciasno ale nie było co marudzić, ostatecznie byłem extra, poza planem.   Witka zresztą - był instruktorm w drugiej eskadrze - miałem okazję już   poznać, a Waldek co prawda szturmowiec z Bydgoszczy, ale równy chłop.   Zwiedził pół świata i nie zadziera nosa.   Wrócił właśnie z Indonezji i teraz przyjechał na klimatyzację. Oblatywał   szturmowce Iły -1O, produkowane w Polsce, które po transporcie w   skrzyniach były powtórnie składane. Mieszkał w Dżakarcie i żył jak pasza.
- No to musiał dziewczyn mieć chyba cały harem - dopytywaliśmy się.  Ale wszyscy się myliliśmy. Bo tam pomimo, jak u nas się mówi,   socjalizmu, między białym a kolorowym przepaśc ogromna. Biały to sachib,   tubylec to sługa. Żaden biały nie zadaje się z kolorowymi, a wziąść jakąś   dzikuskę do łóżka, to dyskryminacja towarzyska. A on, oblatywacz   samolotów był kimś, każdy klub stał dla niego otworem i nie mógł sobie   pozwolić na utratę twarzy dżentelmena. Dziewczyny, naturalnie spróbował,   ale po kryjomu. Śmiesznie to się z nimi się robi. Cały czas świergolą i   podskakują jak żabki.   Ale przeżył i prawdziwą miłość. Zakochała się w nim Chinka, córka   jubilera. Chinczycy w Indonezji to prawdziwa arystokracja kupiecka. Ze   względu na smykałkę handlową i bogactwo nazywani są Żydami Wschodu. I   nikt nie naraża się, utrzymując z nimi stosunki na bojkot towrzyski. Ba,   nawet są wpuszczani do klubów które mają tabliczki "Only white".   Waldek w swoje opowiadanie swobodnie wtrąca angielskie słowka, budząc w   nas zazdrość i tęsknotę za szerokim, nieznanym światem.   A w ogóle to miał szczęście. Co prawda przy lądowaniu rozbił kilka   samolotów - lotniska badzo prymitywne, zwyczajny pas gołej ziemi   oczyszczony z dżungli, pełen kurzu i wystających korzeni - to jednak się   nie zabił. A jeszcze dzięki żółtej sympatii poznał nie tylko elitę   finansową, ale i bogatą sferę ichniego intymnego życia.   Jego narzeczona była już na tyle zeuropeizowana, że w stosunkach   miedzy nimi nie tylko nie miała w sobie pokory kobiety wschodu, ale   starała się być stroną równą jeśli nie dominującą. Ale co gorsza   najlepiej lubiła robic to "po chińsku", w pozycji uciążliwej dla   Europejczyka. Początkowo to Waldka bawiło, ale szybko znudziło. A Chinka   ładna, bogata, szkoda by było gdyby przestała kochać. Na szczęście tamte   kraje to krainy miłości. Obfitują w najrozmaitsze gruszki rozkoszy,   muszki hiszpańskie, eliksiry wewnętrzne i zewnetrzne, jednym słowem   afrodyzjaki są tak powszechne jak u nas jabłka.   Korzystał i on. Nawet sobie nie wyobrażamy jak odmieniają świat   rozkoszy. Kilka z nich przywiózł do nawet kraju i narobił sobie kłopotu.   Jeden z kolegów w Bydgoszczy wybłagał kilka kropelek eliksiru, żeby   zaimponować żonie. Żona mile zaskoczona, przez kilka godzin zażywała   rozkoszy, ale potem wyczerpana padła na pół zwemdlona. A gdy mężulek   dalej nie tracił wigoru, przestraszyła się że zwariował. Słyszała, że u   pomyleńców jak się podniesie, to nieraz i przez cały dzień nie opadnie. I   pomimo protestow męża wewzwała lekarza. Lekarz też nie bardzo wiedział   jak mu pomóc. To znaczy gdyby miał do czynienia z kawalerem, pewnie by   przywiózł którąś z wiecznie niezaspokojonych pacjentek, niechby wreszcie   się nasyciła, ale żonatego mógł zabrać tylko do szpitala. Tam poradzili,   opadł, ale bez raportu i dochodzenia się nie obeszło.   Dobrze mu tam było. Za oblatywanie płacono w dolarach.   Indonezyjczycy proponowali by został na stałe na instruktora. Legalnie,   obiecywali zalatwić drogą dyplomatyczną. Chinka ofiarowywała się z ręką i   posagiem. Kusili, nalegali. Nie zawahał się jednak nawet przez chwilę. W   kraju czekała żona i dzieci.   Wrócił i teraz tamten czas wydawał mu się ogzotycznym snem. Pozostały po   nim kolorowe widoki pod powiekami i dolary na koncie w banku. Wystarczy   do końca życia, mówił i brzmiało to jak pocieszenie.  Oprócz naszej trójki w Ośrodku przebywały jeszcze cztery pływaczki   z CWKS z Warszawy. Dziewczyny urodziwe ale zarozumiałe. Poza nami i nimi   widywaliśmy jeszcze starszego pana, jak wczesnym rankiem biegał dróżkami   wokół domków. Mówili, że to zwolniony z więzienia generał Kuropieska   dochodzi do zdrowia.   Ośrodek był w stadium organizacji i praktycznie żadnych zajęć dla   nas nie było. Spędzaliśmy więc czas na spacerach do sanatorium, na   posiłki cztery razy dziennie i do południa na basenie. Wieczorem Witek z   Waldkiem szukali przygód w "Ludwiku" lub "Kopciuszku", a ja grzecznie w   domu   czytałem książki czekając aż stanę się podobny do człowieka.   Basen, ogromny, piekny, jeszcze przedwojenny, był zarezerwowany   tylko dla nas i czterech pływaczek. Osiem torów, a pływały tylko   zawodniczki i ja, po piesku z zadyszką. Witek z Waldkiem początkowo nie   wchodzili do wody, wstydzili się swoich umiejętności, siedzieli na ławce   i mieli nadzieję na bliższą znajomość. Ale kiedy zauważyli, że dziewczyny   nie zwracają na nich uwagi machnęli na wszystko reką i dołączyli do mnie.   Mnie moczenie w wodzie bardzo dobrze robiło. Ciepła chlorowana woda   rozpuszczała zaschnietą ropę i strupy z zmniejszały się z dnia na dzień,   ale jeszcze koledzy nie zabieali mnie ze sobą na wieczorne eskapady bojąc   się, że moja pokiereszowana gęba odstraszy dziewczyny.   Chodzilem więc sobie sam. Pewnego dnia, kiedy po obiedzie usiadłem   na ławce przed sanatorium i zacząłem nadstawiać się do słońca, ktoś   powiedział:
- Czy można?   Przede mną stał starszy, siwy pan opierając się na lasce zakończonej   srebrną gałką. Niedużego wzrostu w wyszarzałym, bardziej ze starości niż   z używania, garniturze sprawiał wrażenie schludnego staruszka. Poznałem   go. To nasz sąsiad z Ośrodka, ten od porannych gimnastyk, generał   Kuropieska.   Wiedziałem o nim, że był wraz z innymi sądzony w słynnym procesie gen.   Tatara skazany w 1949 roku, a miesiąc temu wypuszczony z więzienia. Teraz   reperował swój futerał, żeby jako tako móc się poruszać.   Wstałem i ukłoniłem się. Byłem zdziwony i zaskoczony. Generał dotychczas   unikał towarzystwa i szukał samotności, a teraz do mnie? A ja nie wiem   jak się zachowywać wobec generała w cywilu. Nie mogę sobie przypomnieć   niczego stosownego z regulaminu musztry.   Unikał towarzystwa - pomyślałem - bo może wieloletnie przeżycia   więzienne spowodowały nawyk zamykania się w sobie, a może wstydził się.   Wstydził się za siebie, innych, bo było przecież wielu, takich generałów   którzy przed sądem, oświadczali publicznie jak to wysługiwali się obcym   wywiadom. Bili się w piersi i wydawali bliskie sobie osoby. Przyznawali   się do wszystkiego co Informacja im napisała. Brakowało tylko kobiecego   demona w rodzaju szpiega wszechczasów - Mata Hari. Ale coż, byłaby to za   ładna i romantyczna historia. A szpiedzy, wrogowie ludu, mają być brudni,   obskórni, odrażający. Więc nie ma miejsca dla "tajemniczych, zwiewnych   motyli" lub "fascynujących krwawymi paznokciami i zapachem, wampirów".   Uśmiechnąłem się do siebie bo z takim tajemniczym wampirem - jak   sam podkreślał - umówił mnie dzisiaj wieczorem Witek. Doszedł do   przekonania, że już na tyle gęba mi się wygładziła, że mogę zacząć się   udzielać towarzysko. Co do tej tajemniczości to byłem sceptyczny. Na   pewno się skończy przy pierwszym lub najwyżej drugim kieliszku, ale fakt   że mialem już dość samotnych wieczorów i chciałem się pobawić.   Uśmiech zauważył widocznie genrał, bo usadowiwszy się na drugim końcu   ławki odezwał się:
- Czy można zapytać, cóż też koledze się przytrafiło - wymownie popatrzył   na moje strupy, które aczkolwiek przyschnięte, w dalszym ciągu jednak   były główną "ozdobą" mojej twarzy.   Wyczułem w pytaniu nie tylko ciekawość, ale i chęć do pogawędki. Miałem   czas, do umówionego spotkania pozostawało jeszcze trzy godziny. Słońce   jakby mniej przesłaniane chmurami grzało solidnie aż nad betonowym   podjazdem sanatorium powietrze z gorąca zaczęło falować. Śpiew ptaków z   pobliskich drzew, na błękicie białe, ozdobne cumulusy, to wszystko   wytwarzało nastrój pogody i spokoju. Powoli, w miarę szczegółowo - co   nieczęsto mi się zdarza - opowiedziałem o swojej przygodzie.
- Tak, tak - pokiwał głową podnosząc wzrok na białe, ciągle zmieniające   kształt obłoki - są przygody jak pan to nazwał, z których wychodzi się ze   szramami na twarzy, ale z czystą duszą. Gorsze te, które ciała nie   szpecą, a duszę kaleczą.   Popatrzył na mnie ciemnymi, mądrymi oczami w których głębi - tak mi się   wydawało - krył się jakiś smutek, a może lęk? Wywołało to we mnie ukryty   rezonans. Lubiłem filozofować wiec powiedziałem:
- Te strupy same zejdą - starałem się posłużyć jego metaforą. -I mam   nadzieję blizny będą mało widoczne. A co do duszy - krótko zawiesiłem   głos - to na szczęście żadnych ran nie mam. Nie ma potrzeby leczenia. Ale   jeśliby jednak chodziło o leczenie duszy, to pozwolę sobie zauważyć, że   podstawowym warunkiem jest usunięcie przyczyny rany. Zrobiłem aluzję i   przestraszyłem się czy nie zapędziłem się za daleko. Generał siedział   chwilę w milczeniu, obserwując przymrużonymi oczami pszczołę, która na   oparciu ławki pocierała nóżkami skrzydełka - widocznie nie okrzepła   jeszcze po zimie. Po czym przeniósł wzrok na mnie i z ledwo dostrzegalnym   uśmiechem nieznacznie kiwnął głową.
- Ciekawe, ciekawe, proszę mówić dalej. Widzę, że pan ma całą teorię na   ten temat.
- Wyobraźmy sobie, że człowiek który nas skrzywdził nie poniósł żadnej   kary, a odwrotnie egzystuje dalej korzystając z tego wszystkiego co co   uzyskał z wyrządzonej nam krzywdy. Zawsze, bez względu na upływ czasu,   kiedy tylko sobie przypomnimy, będzie nas to boleć. Będzie to tkwiło w   duszy jak cierń, bez którego wyjęcia uraz, krzywda zawsze bedzie się   odnawiała. Trzeba najpierw krzywdziciela ukarać, żeby doznał takiej samej   krzywdy, a potem dopiero szukać spokoju zapomnienia.   Generał milczał. Obserwował pszczołę, a kiedy odleciała powiedział:
- Jest pan młody i rozumuje tak jak się w tym wieku myśli. Wszystko jest   proste, jednoznaczne. Białe, czarne. Dopiero w miarę upływu lat,   przeżywania różnych zdarzeń, które nazywamy nabieraniem doświadczenia,   zmienia się nasz punkt widzenia. Następuje przewartościowywanie ocen i   jak się to mówi, mądrzejemy.   Na pewno wolniej w starszym wieku podejmuje się decyzje - wynika to ze   zwolnionych procesów fizjologicznych - ale za to są one mniej   jednostrone, bardziej wyważone w osądzie rzeczy i ludzi. Zaczyna się   wtedy widzieć, że świat jest wielopłaszczyznowy, wielowymiarowy, pełen   najrozmaitszych, skomplikowanych - wykraczających poza ludzkie rozumienie - związków pomiędzy jego elementami.   Generał przerwał, jakby się zmęczył. Laską kreślił po betonie jakieś esy   floresy. Milczeliśmy. Patrzyłem na niego oczekując dalszego ciągu.   Zauważył to, przestał ruszać laską i mówił dalej:
- Zrozumiałem, że mówiąc o terapii duszy chciał pan powiedzieć, że   podstawowym warunkiem jej powodzenia jest dokonanie zemsty. Pan   powiedział kara - machnął ręką widząc moją chęć protestu - ale w pańskiej   interpretacji jest to zwyczajna zemsta. Pańska kara ma polegać mniej   więcej na odpłaceniu sprawcy krzywdy tym samym. Tyś mi uwiódł żonę, to ja   tobie to samo, a jak nie masz żony, to uwiodę córkę, matkę i sprawa   będzie załatwiona. Pogląd stary jak świat. W najstarszych przekazach   religijnych m.in. w Starym Testamencie kara jest zemstą, albo raczej   odwrotnie. "Oko za oko, ząb za ząb...". Dopiero Chrystus zaczął głosić   miłosierdzie, które zamiast zemsty ma przynosić pokój duszy. Niektórzy   mówią, że wykorzystują to tchórze, ludzie bez honoru, lub leniwi, którzy   się boją albo nie chce im się dochodzić sprawiedliwości, chętnie   zasłaniają się cytatem Pisma Św."...on ciebie kamieniem, a ty go   chlebem". Jednak takie potraktowanie problemu byłoby płytkie i   jednostronne.   Starszy pan wyraźnie się ożywił. Lewą rękę oparł na lasce, a prawą   szerokimi gestami podkreślał wypowiadane zdania. Odnosiłem wrażenie, że   musiał niejednokrotnie na ten temat - być może sam z sobą - rozmawiać.   Nie było to zresztą niczym dziwnym, problem dotyczył go bezpośrednio.
- Zostańmy przy zemście - zaczął patrząc mi prosto w oczy. Najpierw   uświadommy sobie czy zemsta w ogóle jest możliwa, w takiej formie w   jakiej sobie potocznie wyobrażamy. Ktoś łamie nam rękę, w odwet my mu też   łamiemy. Czy jego ból i inne dolegliwości będą równe naszemu? Inaczej,   pomijając już indywidualną inność każdego ciała, nieporównywalne odczucie   bólu, to są jeszcze warunki. To złamanie ręki inaczej będzie przeżywał   człowiek biedny, wegetujący w jakiejś norze, który utrzymywał się z pracy   rąk, a inaczej bogaty, dla którego będzie to tylko trochę bólu, tyle co   ból zęba, a zważywszy na dostępność dla niego środków medycznych, może   wcale go nie odczuwać. Ale satysfakcja będzie. On, złamał mnie i ja jemu.   Więc zauważmy, że nie chodzi o odczucie fizyczne, zadałem mu taki sam ból   jak on mnie, bo to niemożliwe, ale satysfakcje duchową. Żeśmy się   zemścili za naszą krzywdę. Nie uszła bezkarnie. Dusza się oczyszcza i   przestaje pozbawiać nas snu brak zadośćuczynienia.   Wobec tego nie musimy nawet działać fizycznie. Wystarczy sobie wyobrazić,   że naszemu krzywdzicielowi wyrządziliśmy taką samą krzywdę, by odzyskać   spokój duszy. Tak samo jak wielu, patrząc na piękną kobietę, chociażby na   podobną - wskazał laską na wychodzącą z sanatorium - wyobraża sobie, że   miało z nią randkę, co w zupełności zadawala ich miłość własną, choćby   nigdy nawet nie byli jej przedstawieni.
- Nie, tu pan przeholował - przerwałem generałowi. Ta, pan wybaczy,   zemsta w wyobraźni, to taka sama ucieczka, jak tych którzy zasłaniają się   miłosierdziem, a po prostu uciekają od honoru, od swojej ludzkiej   godności... Zatrzymałem się nagle, bo zrozumiałem, że dla niego to może   być nie tylko teoretyczna rozprawka... A nic nie upoważniało mnie do   wyrządzania przykrości temu steranemu więzieniem, staremu człowiekowi.   Generał jednak puścił mimochodem moje ostatnie zdanie i wyjaśniał   dalej:
- Gdy więc pan zobaczy swego krzywdziciela, bezkarnie korzystającego z   życia, zawsze może sobie pan wyobrazić, że ma raka żołądka, hemoroidy lub   żona go zdradza itd. I od razu będzie panu lżej - zakończył bez   przekonania. Widocznie jednak zostały w jego duszy jakieś rany co do   których nie chciał albo nie mógł zastosować omawianej terapii.   Nagle spojrzał na zegarek i zrobił bardzo zaaferowaną minę.
- Och już jestem spóźniony - wybąkał pod nosem. Rześko się podniósł,   energicznie skłonił głową i ruszył prawdziwie żołnierskim krokiem. Zrobił   jednak tylko jeden krok. Nogi ugięły mu się w kolanach i musiał mocno   oprzeć się na lasce. Odetchnął i powoli podpierając się laską, powłócząc   nogami oddalił się w kierunku naszych willi. Szedł z trudem, często   przystajac jakby ciągnął za sobą sześć lat więziennej wilgoci. Zrobiło mi   się smutno i żałowałem swojego "filozofowania".   Ale na mnie też już czas. W Lądku można było potańczyć, w dwóch   miejscach. W świetlicy domu wczasowego "Ludwik", od kolacji do 22.00   przy adapterze i "Kopciuszku" lokalu GS. I właśnie w nim miał na mnie   czekać Witek z lądkowymi wampami.   "Kopciuszek", a popularnie Kopciuch była to, zwykła gospoda GS, którą   kaprys ambitnego prezesa przekształcił Bar Kawiarnię, dzienno - nocny   lokal rozrywkowy. Namalowany na dużym szyldzie rozczochrany garkotłuk   miał przypominać, że w tym lokalu najgorszy wycirus może stać się na   jedną noc księżniczką... I rzeczywiście innych nie było.   Cygańska orkiestra i świeczki. Nastrój jak z melodramatu tylko trochę   zakłócały zapachy kapusty, śledzi i piwa pozostałe z dziennego baru.   Ale to czuło się tylko po wejściu, potem, po pierwszym kielichu nic już   nie przeszkadzało w przeżywaniu wielkiej kopciuszkowej przygody.   Światło świec nie docierało do kątów, w których chowała się niezamieciona   podłga i zacieki na ścianach, ale za to żółte płomyki rzucając tajemnicze   cienie i refleksy, zamieniały izbę w komnatę, kobietom wygładzały   zmarszczki, mężczyznom usuwały zmęczenie i wszyscy wyglądali młodo i   wesoło jak na balu u księcia.   Tylko w jednym kącie, gdzie bar, paliło się kilka żarówek   owiniętych czerwoną bibułką. I bar wyglądał jak brama do krainy rozkoszy,   tej alkoholowej czy bardziej wyrafinowanej, zależnie od wyobraźni. W tej   czerwonej bramie stała blada tłusta blondynka, a za nia karnie w szeregu   jak żołnierze rząd błyskających różnokolorowych butelek. Zawiadywała nimi   z wielką wprawą i możnaby powiedzieć z barowym wdziękiem, chociaż miała   mało okazji sięgać za siebie. Te najczęściej używane stały na ladzie pod   ręką, a na etykiecie miały napisane dużymi literami Vino, żeby nikt nie   miał wątpliwości co pije.   Stanąłem przy ladzie czekając na przerwę w tańcach bo w tłoku i   półmroku nie mogłem Witka odnaleść.
- Co, miejsca nie ma? - zagadała barmanka. Z bliska, w świetle czerwonych   żarówek wyglądała zdrowo i apetycznie.
- Szukam kogoś.
- Tego? On też czeka - wskazała stolik z pogranicza kręgu barowego   światła. - Przyprowadził dwie takie, to chyba jedna dla pana. A jak nie,   to warto się zakręcić - aprobująco pokiwała głową.   Przez chwile pomyślałem - ej grubasku, pewnie też masz ochotę się    zakręcić - ale spojrzałem na stolik. No tak, naturalnie barmanka się nie    myliła, poza kręgiem czerwonych żarówek siedział Witek. Sztywny,   wyprostowany. Zdziwiłem się, że sam.
- One tańczą - wyjaśniła barmanka. - A on nie z tych. On woli wypić,   prawdziwy mężczyzna - dotknęła wargami ucha. Usta miała gorące ale   zionęły cebulą i śledziem. Ten zapach rozwiał rodzącą się sympatię jak   wiatr poranną mgiełkę. Podszedłem do Witka.   Zamrugał powiekami i trochę już szkliste oczy rozjaśniły się.
- Myślałem żeś nawalił, ale fajnie że jesteś. Mocno klepnął mnie w plecy   i rozjaśnił mrok złotym zębem w szerokim uśmiechu. Ten ząb to cała jego   Francja-elegancja, jak mawiał.
- Sam jesteś, tylko z flachą?
- Już nie sam panie poruczniku - jakiś alt odezwał się zza ramienia.   Owionął mnie zapach świeżej wody kolońskiej i kobiecego potu. Obejrzałem   się i wstałem. Przede mną stały dwie kobiety. Obie wysokie: jedna   szczupła blondynka o jasnej twarzy i trochę jakby wyblakłych jasnych   oczach i druga jej przeciwieństwo: szeroka w biodrach, z kasztanowego   koloru ondulacją o ciemnej jak cyganka cerze i czarno-piwnych,   przenikliwych, groźnych oczach.   Tą już gdzieś widziałem. Zaraz, zaraz, ale gdzie - mimo woli zamyśliłem   się.
- No, naturalnie że w recepcji- kasztanowa brunetka podpowiedziała. I   usiadła przy mnie.
- Obcy porwali nas do tańca, bo jak pan widzi kolega się nie kwapi, a   pana jeszcze nie było, ale teraz będzie inaczej nieprawdaż? - zalała   potokiem słów i nie myślała przestać.   Ona nazywa się Biedronka, a koleżanka Krystyna, odwieczne koleżanki itd.   itd w międzyczasie trzasnęła setkę czystej jak wodę mineralną, aż Witek   się nastraszył. Toż nie wyrobimy takiemu dragonowi, pieniędzy nie   starczy, ale ona dalej swoje ple, ple. Zatrzymała się dopiero na moich   strupach.
- No już mniejsze, stwierdziła z satysfakcją. Ale co ci się przytrafiło?   Jakiś szankier. Ale oficer? Niemożliwe. Nie mów, sama zgadnę tylko się   skoncentruję. - Ale ci wlali.  Rzeczywiście wyobraźnia szyldowego gargotłuka - rozczarowała mnie, ale   nie chciało mi się wyjaśniać. Potaknąłem głową i zapomnieliśmy o   strupach. Witek nalewał - piliśmy. Tempo było ostre, po kilku minutach   butelka pusta, a my tany.   Mnie porwała Biedronka, Witek szarmancko poprosił Krystynę.
- Tak dobrze tańczysz - dziwiła się Krystyna, dlaczego nie wcześniej?
- Bo ja tańce zaczynam dopiero po butelce. Najpierw muszę się rozgrzać,   Witek starał się być dowcipnym, i prawie położył się na niej.   A Biedronka miała inne problemy.
- Można cię pocałować? Nie bolą cię te strupy. Masz tylko na twarzy? -   dopytywała się. Potem pocałowala ostrożnie w dolną wargę, górna zrastała   się pod zaschniętym skrzepem, świadectwo kiepskiej roboty Wojtkowiaka, a   kiedy się nie skrzywiłem, powiedziała do siebie: - Dobra. Idziemy do   mnie.   Witek pół litra w kieszeń, Krystynę pod rękę, ja Biedronkę i hajda do   chaty. W drodze, bardzo zresztą krótkiej, Biedronka była jednak   szybkostrzelna, i zdążyła powiedzieć:
- Bez ceregieli chłopaki. Prosto, szczerze. Sytuacja jest następująca:   Mieszkamy razem z Krystyną, Wiecie, że pracujemy w sanatorium, tak że o   inne rzeczy nie ma obawy. Chcecie być naszymi mężami na dwa tygodnie?   Było to retoryczne pytanie. O pierwszej w nocy, kiedy lokal   zamknięty, a ciała tryskają energią, odpowiedź może być tylko jedna.   Mieszkanie było obszerne. Duży pokój, takaż kuchnia, łazienka i   wszystko czego człowiekowi potrzeba, żeby nie chodzić za stodołę. W   pokoju na środku, zsunięte po małżeńsku dwa szerokie łóżka, już   pościelone świeżutką, nakrochmaloną pościelą. Nowy turnus - przemknęło mi   w myśli. Nic jednak nie mówiłem bo wszyscy spieszyliśmy się do łóżek.  - To jest nasze - Biedronka wskazała na stojące bliżej wejścia. I mignęła   w półmroku pod kołdrę. Światła nie paliliśmy. Tyle go było, co z ulicznej   latarni. Z drugiej strony, do drugiego sadowili się Witek z Krystyną.   Witek marudził, szukał czegoś do picia bo on na sucho nie uśnie, ale w   końcu Krystyna jakoś go ułożyła. Chwilę jeszcze coś szeptali, aż w końcu   rozległo się stękanie Witka jakby drzewo rąbał. Uch, uch, uch!, Leżeliśmy   z Biedronką w milczeniu, nieruchomo. Ale kiedy za łóżkiem Witka i nasze   zaczęło się trząść, zaniepokoiłem się.  - Może ostrzec?  - Po co, wytrzymają mocne są - i pocałunkiem zakryła mi dolną wargę.  Po jakimś czasie zauważyłem, że ktoś sciąga z nas kołdrę. W   poświacie wschodzącego dnia stał nad nami Witek z butelką i kieliszkami w   ręku. Obok siedziała Krystyna i z zainteresowaniem przyglądała się.  - Kończcie już, napić się trzeba - ponaglał Witek. Chciałem wszystko   przerwać i wstać. Nie lubię jak mi ktoś ogląda goły tyłek, ale Biedronka   przytrzymała.  - Nie śpiesz się, przecież jeszcze nie było ci dobrze.  Leżeliśmy więc z sobą, a Witek z Krystyną popijali i zakładali się ile   razy jeszcze ruszę pupą.   Dzień już był kiedy na dobre się ocknąłem. Witek poszedł do Ośrodka   załatwić obecność, miał wrócić po śniadaniu, a ja niby śpiąc, korzystając   z dziennego światła podglądałem.
do 13pet