- O Jezu! O Jezu!
Trzask pękającej od gorąca okiennej szyby wyrywa nas z hipnozy w
jaką wprawił nas ten obraz. Zaraz może zapalić się nasz dom. Nakładam
na siebie, jedno na drugie, wszystkie ubrania jakie mam. Mama miota
się po pokoju, wybiera z różnych schowków swoje cenne rzeczy i wybiegamy
przed dom. Nie ma nikogo. Nikt nie ratuje, ludzie boją się, bo nie
wiadomo skąd ogień. Może Niemiec, a może Ukrainiec podpalił i teraz
tylko czeka, żeby ludzie wybiegli. Na tle ognia cel pierwszorzędny.
Wydaje się, że biec ratować to pewna śmierć. A przecież każdy ma
nadzieję, że przeżyje... Choćby wbrew logice, albo może właśnie
dlatego, jest nadzieja. Z trudem, dusząc się jak ryby wyjęte z wody,
przez żar spalenizny przemykamy za stodołę, na górkę. W ciemność
i chłód. Mama rozpacza: O Boże, O Boże, wszystkośmy stracili. Ja
jeszcze nie w pełni otrząsnąłem się ze snu. Patrzę na obraz płonącego
w ciszy budynku i szczególnie ta cisza upodabnia mi go do sennego
widziadła. Jednocześnie zauważam, że spod spodni wygląda piżama. Dziwię
się jak to się stało. Zapomniałem, że celowo nakładałem na siebie
wszystko co miałem pod ręką. Kulę się w sobie przestraszony, i mam
tylko jedno przeogromne pragnienie, żeby się obudzić z tego snu i
żeby nie było wojny, Niemców, wysiedlania, łapanek, Ukraińców, pożarów.
Tego wiecznego strachu, że zaraz trzeba będzie umierać... Przytomność
przywracają krzyki. Pojawili się ludzie, przerywają hałasem niesamowitą
nocną ciszę palącej się stodoły. Czar pożaru prysnął. Przekleństwa,
okrzyki i lament towarzyszący tłumowi, zmieniły całe jego dostojeństwo
w zwyczajny, niszczycielski ogień, z którym trzeba walczyć. Akcja
gaszenia, kiedy przekonano się, że nie ma Niemców ani Ukraińców,
potoczyła się sprawnie i szybko. Spaliła się tylko obora z krowami i
świńmi, ale dom ocalał. Kiedy wstał dzień, wśród dymiących jeszcze
brewion leżały wzdęte zwierzęce kadłuby, charakterystycznie śmierdzące
spalonym, żywym mięsem. Okropny widok, do tego tym straszniejszy,
że oglądany ze świadomością mąk żywcem palonych. Ale cóż robić, nic
nie można było poradzić. Ktoś nawet wpadł do obory i odpiął z łańcuchów,
ale wyciągnąć już nie miał siły, ogień był za blisko. A zwierzęta
wiadomo, spalą się, a nie wyjdą ze swojej obory czy stajni.
A na dworze natura nieczuła na ludzkie przypadki, maluje świat
wszystkimi wiosennymi urokami. Jest ciepło, wesoło, szczególnie ptakom.
Dla ludzi na wsi zła pora, przednówek. Ale tym razem mniej straszny.
Od wschodu, w pogodną cichą noc, a szczególnie nad ranem, kiedy rosa
posrebrzy łąki, słychać ciężkie stąpanie, jakby olbrzym nadchodził.
To artyleria, mówią znawcy, ta najcięższa. Jednym słowem front się
zbliża. Chłopi, ośmieleni tym stąpaniem, nie oddali wszystkiego zboża
Niemcom na kontyngent i teraz pomimo przednówka jest co jeść. Gorzej
ze zmieleniem. Najbliższe młyny w Komarowie, a tam Czarni, Zresztą,
wszystkie trzy przez nich popsute. Ciemnota i prymitywizm. U siebie
w Rumunii zboże młócili przepędzając woły, a mełli na żarnach. Cepów
i młynów w ogóle nie znali. Trzeba więc było sięgnąć po żarna. Żarna były
zakazane, pod karą śmierci. Niemcy za ich posiadanie zabijali na
miejscu. Ale strach strachem, a w wiosce zawsze były żarna tak jak
i samogon. Żarna są to duże, okrągłe dwa kamienie, średnicy około 70 cm
leżące jeden na drugim, przy czym ten górny w środku ma otwór, średnicy
około dziesięciu centymetrów. W ten otwór jedną ręką sypie się zboże,
i drugą ręką pionowo umocowanym drążkiem kręci się kamień. Mąka wylatuje
na boki spomiędzy kamieni. Ciężka praca. Próbowałem, ale nie dałem
rady kręcić jak kobiety, które potrafią robić to bez przerwy i przez
pół godziny. Ja po minucie miałem dosyć. Kiedyś tę pracę wykonywali
niewolnicy, dopóki nie wybawiła ich woda i wiatr. Mąka jest
gruba, z otrębami, ale głodu nie ma. Chleba nie brakuje.
Uciekinierzy z terenów objętych pożogą ukraińską to przeważnie
dawni osadnicy wojskowi. Zasobni w piękne konie, liczne bydło, które
udało im się uprowadzić, ale z pękniętymi duszami z tęsknoty za swoją
ojczyzną. Tu nic im się nie podoba, ani krajobraz, ani powietrze,
ani nawet pogoda. Tam było pięknie. A jakie czereśnie, wiśnie, pszenica...
Ludzie odstąpili im stodoły. Jest lato, więc jakoś żyją, tylko świnie
trzeba bić, bo nie ma czym karmić. Świnia, nie krowa, trawą po ugorach
nie wyżyje. Krowy na razie oszczędzają. Całe ich stadko pasie Janka.
Smagła, szesnastoletnia, a już piersiasta, ładna dziewczyna. Przy
byle dotknięciu czerwienieje i bucha od niej żar rozprażonych, niezmierzonych,
ukraińskich stepów. Dotykam jej niby przypadkiem w przejściu w drzwiach,
a jej piersi zaczynają falować, jak morze w sztormie i rumieniec
jeszcze bardziej przypala i tak ogorzałe słońcem policzki. Oddycha
szybko, w milczeniu, jednak przytomnie rozglądając się na boki. Stoi
sztywna, i żadnego zachęcającego gestu. Ale oczy mruży porozumiewawczo.
Kiedy ofiarowałem się paść z nią krowy, zgodziła się. Znalazłem się w
siódmym niebie i całą noc nie spałem, czekając kiedy wygonimy. Wreszcie
jesteśmy w młodym, sosnowym zagajniku. Cisza. Słońce, upał, aż dusi
rozgrzanym piachem i żywicą. Siadamy na rozprażonym igliwiu. Staram się
ją pocałować. Niezgrabnie pcham się do ust. Odpycha. Dyszy coraz
mocniej ale odpycha. Nie spodziewałem się tego, ale półprzytomny
z podniecenia próbuję nadal siłą ją objąć. Jednak bez powodzenia,
jest silniejsza. Czerwienieje tylko, jakby za chwilę krew miała trysnąć
z policzków, pocałować się jednak nie daje. W końcu udaje mi się
objąć ją w pół, czuję, że jest wzburzona, oczy ma przesłonięte dziwną
mgłą, ale chociaż milczy odchyla twarz, i ustami nie mogę dotknąć.
Duchota odbiera mi oddech i siły, tracę chęć na całowanie. Puszczam
z objęć i siedzimy przez chwilę w milczeniu, gdy nagle Janka zrywa
się:
- O rety, a gdzie krowy... i romans się skończył.
Więcej już nie próbowałem ... Ale to jeszcze nie była pełna
gorycz porażki. Niespodziewanie zwierza mi się Bernard, właśnie o
Jance.
- Och to bardzo gorąca dziewczyna.
Bernard też przyjechał stamtąd. Przyjęli ich do stodoły gospodarze
po sąsiedzku. Starszy ode mnie chyba ze dwa lata, atletycznie zbudowany.
Nie wie o tym, że Janka bardzo mi się podoba i pasałem z nią razem.
Że to co mówi wyrządza mi wielką przykrość. Nie opowiada szczegółów
ale czuję, że dla niego była uprzejmiejsza. A mój domysł potwierdza
jej wzrok jakim patrzy na niego. Nie rozumiem tylko, dlaczego on
bardziej podoba się jej, niż ja. Widzę jednak, że nie mam szans.
Trudno, pozostaje mi tylko użalać się nad sobą: czyż nie doczekam
się już nigdy, żeby jaka panna się we mnie zakochała? W marzeniach
tak to pięknie wygląda...
Bernarda pomimo, że odbił mi dziewczynę, bo tak to czuję,
lubię i przyjaźnimy się. W odróżnieniu od Alfreda, syna gospodyni,
nie wstydzi się dziewczyn, i umie z nimi rozmawiać. W sobotę zaprowadził
na kądziółkę. Dawno chciałem pójść, ale nie znałem nikogo, wstydziłem
się. A on zwyczajnie, też nie zna nikogo, ale śmiało wchodzi do izby
i jak gdyby nigdy nic, siada przy najpiękniejszej, czarnowłosej Geni.
On z jednej strony to ja z drugiej. Z nim od razu nabieram odwagi. Gienia
jakby nas nie zauważyła. Siedzi na wysuniętej desce z kądzielą i
zawzięcie furczy wrzecionem, zręcznie nawijając na palce ukręconą nić.
Przychodzą też inne chłopaki, ale gdy widzą, że Gienia ma już z dwu stron
kawalerów, siadają przy innych. W izbie półmrok, okopcona lampa naftowa
przykręcona do minimum, nafta bardzo droga, i cisza. Nikt nic nie
mówi, dziewczyny zawzięcie warczą wrzecionami, jakby chłopaków w
ogóle nie było. Lampa powoli przygasa, robi się prawie ciemno. Wrzeciona
jakby wolniej, a nawet odpoczywają, po ciemku trudno nitkę zobaczyć...
Zaczynają się chichoty, sapania, mlaskania. W chacie robi się gorąco.
Nieśmiało przyciskam się do Gieni, ta nie odsuwa się. Podoba mi się coraz
bardziej. Dotykam skronią jej włosów. Zachęcająco pochyla w moja stronę
głowę. Nie mogę uwierzyć, że ona chce też pocałunku. Delikatnie dotykam
ustami jej policzka. Nie odwraca, a nawet bardziej przyciska... W głowie
kręci mi się ze szczęścia. Zakochany, długo nie mogę zasnąć. Mam
dziewczynę, trochę może za chudą, ale uważaną za najpiękniejszą we wsi.
Szczęście jednak i miłość zamieniają się w zazdrość i żal do całego
świata, kiedy na drugi dzień Bernard mówi z lekką pogardą:
- Genia chciała wczoraj, żebym poszedł z nią na strych. Będzie bez
kłopotu, bo majtki ma z rozporkiem. Też zachciało się dziewusze -
wzrusza obojętnie ramionami.
A mnie gorąco uderza do głowy i nie mogę powiedzieć słowa. Nocne
marzenia sypią się jak babka z piasku. Jak tak mogła, mnie daje całować
się w policzek, a do Bernarda leci z majtkami z rozporkiem. Dlaczego
mnie tego nie powiedziała, kochałbym ją do śmierci.
Ten rozporek to jak wspomnienie "jucałeś Łabajkę", rozogniony
nie mogę się uspokoić. Dlaczego tak postąpiła? Nigdy się nie dowiedziałem.
Ale do Bernarda nie mam żalu, nie jego wina, że jego dziewczyny wolą.
Nie rozumiem tylko jaki tego powód. Wydaje mi się, że jestem ładniejszy...
Zapominałem tylko, że byłem "bieżeńcem", biedną bezdomną hołotą, a on
gospodarskim synem i to w wieku gdy już "chodzi się do panny".
Bernard przywiózł trochę amunicji do nagana i chciałby sprzedać.
Ucieszyłem się, że zwrócił się do mnie, poczułem się ważny ale jednocześnie
sprawił mi kłopot. Nie mogłem przecież powiedzieć, że nie mam żadnych
znajomości wśród partyzantów, ani handlarzy bronią, skoro za takiego mnie
uważał. Że w istocie żyję jeszcze pod skrzydłami mamy i moja samodzielność
jest bardzo problematyczna. Nie chciałem jednak stracić niespodziewanego
prestiżu i pomyślałem, że jedynym ratunkiem może być pan Zenon. Pan Zenon
trochę się skrzywił, bo zapotrzebowanie na tego rodzaju amunicję było
niewielkie, ale widząc, że bardzo mi na tym zależy, zdecydował się kupić
siedem sztuk po jeden złoty za sztukę. Była to wysoka cena, bo naboje
dziwnego kształtu, pociski schowane w łuskę, nadawały się wyłącznie do
nagana. Co innego gdyby to były normalne, kalibru 9mm, pasujące do Visa,
Parabellum, czy wszelkiego rodzaju pistoletów maszynowych, od niemieckich
Schmeiserów począwszy na angielskich Stenach kończąc. Zapotrzebowanie na
nie praktycznie było nieograniczone. Nagan natomiast, rewolwer rosyjskiej
konstrukcji jeszcze sprzed I wojny światowej, jako jedyny z dostępnej
broni miał "dziwne naboje" nie nadające się do żadnej innej. W jednostkach
dywersji używano go jako zapasowego, w wypadku zacięcia się pistoletu
(o co w warunkach partyzanckich nie trudno). Byłoby po kłopocie gdyby Bernard
nie zgłosił się z następnymi dwudziestoma sztukami. Pan Zenon trochę
się krzywi, ale domyśla się, że mam pewien dochód z tej transakcji
i daje zarobić. Ostatecznie kupił sto pięćdziesiąt sztuk, cały zapas Bernarda,
ku jego i mojej radości.
Pan Zenon nieraz u nas nocuje, ale nie tylko on. Czasami na
słomie, na podłodze, śpi dziesięciu chłopa, cała drużyna. Wtedy jestem
spokojny. Wydaje mi się bowiem, że to zabezpiecza nas od Niemców.
Dziesięciu uzbrojonych ludzi, to potęga. I chociaż chłopaki chrapią i
powietrza w izbie brakuje, a jeszcze co jakiś czas budzą się na zmianę
wart, to przepełnia mnie radość i ważność. Wydaje mi się, że pojawił się
skrawek, skraweczek, ale wolnej, niepodległej Polski. Śpią zazwyczaj
przed akcją na Ukrainę. Potem wstają po północy i idą bronić polskich
wiosek przed Ukraińcami, brać odwet. Pod Rzeczycę, Ulchówek, kolejne
wioski opanowane przez Ukraińców. Walczą z różnymi efektami. Raz
zwycięstwo, kiedy indziej niepowodzenie... Na przykład jeden z bastionów
UPA, Rzeczycę - umocnioną wioskę - zdobyto, policjantów i rezunów
- wybito w pień. Natomiast w Ulechówku - niepowodzenie. Ukraińcy
bronili się w betonowych bunkrach. A kiedy w ciężkich walkach już
rozbito połowę, nadjechali Niemcy z odsieczą. Zginęło wtedy dużo
naszych.
Niespodziewanie odnalazł nas Tadzio Oliski. Radość i nowe
informacje o sytuacji. Okazało się, że Czortowszczyk, wieś w której się
schronili po wysiedleniu Komarowa, też została wysiedlona. Nastąpiło to
tak niespodziewanie, że im udało się uciec dosłownie w ostatniej chwili.
Ktoś zauważył w odległości kilku kilometrów od wioski kolumnę samochodów
i podniósł alarm. Na szczęście Niemcy nie zdążyli jeszcze obstawić
drugiego końca wioski. To wszystko było tym bardziej zaskakujące,
że po ostatnich akcjach AK, kiedy Czarni zaczęli opuszczać
zajęte wsie wydawało się, że Niemcy już zaprzestali wysiedlania.
Na szczęście zdążyli uchronić się przed Majdankiem i po wielu
perypetiach - okoliczne wioski albo wysiedlone albo zagrożone
przez Ukraińców - znaleźli schronienie w... Komarowie. Osadnicy rumuńscy,
jak się okazało, nie umieli gospodarować i potrzebowali polskich
parobków. U siebie, w Rumunii żęli sierpami, młócili wołami
przepędzając je po klepisku, a żniwiarki czy młocarni na oczy nie
widzieli. Oliscy więc, pan Bronisław i Józef, zostali zarejestrowani do
pracy przymusowej u jednego bauera i dostali zakwaterowanie razem z
Cipami, dalekimi krewnymi, w chałupce stojącej niedaleko Wsi Komarowskiej
przy drodze z Siemierza. Szczęśliwym trafem, bauer u którego musieli pracować,
dostał też w posiadanie ich ziemię, tak że pracowali też na swoim,
ale w własnej chałupie nie pozwolili im zamieszkać. Pracowali
naturalnie za darmo. Dostawali tylko na życie dla dwóch osób, skromne porcje
mąki czy kartofli. Dokradali więc ze spokojnym sumieniem z własnego pola
dla reszty. Bauer - kazał nazywać się hadziajem, a gospodynię
hadziajką - słabo znał się na rolnictwie. Maszyny dla niego
to jak dla buschmena albo bolszewika zegarek. Z początku był
bardzo arogancki, krzyczał i groził biciem, ale że nie miał
pojęcia o urządzeniach (cepy do młócenia pokazali im dopiero polscy
żołnierze w 1939 r), w krótkim czasie spuścił z tonu. A kiedy przepędzono
Czarnych z Janówki przestraszył się, spokorniał i przestał
udawać pana. Zachowywał się zresztą tak, jak zachowują się nikczemnicy.
Okrutnie wobec tych których się nie boją, i służalczo schlebiając
tym, których się boją.
- Wiecie Bronisławie, zaczynał się usprawiedliwiać, kiedy na Czarnych
padł strach. On nie chciał ale musiał - jechać na osadnictwo
do Polski. Oni mieli budować Tysiącletnią Rzeszę itp. - On
nie wiedział, co się działo z rodzinami, których gospodarstwa
zajmował. Im mówili, że ludzie odeszli, porzucili pola i domy, itd. itd...
Ale nikczemność to cecha nie tylko Rumunów. W ciągu tych niewielu lat,
które upłynęły od początku wojny, przekonaliśmy się jak chwiejne i
paskudnie chciwe są ludzkie natury. Tak było po pierwszym przejściu Niemców,
potem Sowietów, a potem znowu Niemców... I tak miało być nadal,
do końca życia, do końca ludzkości... Szlachetność, jeśli gdzieś
się ukaże, to zaraz ginie w oceanie podłości, który pokrywa cały
glob.