odc 20.
 Pewnego przedpołudnia gdy czuwałem przy kadzi popatrując na drogę,  usłyszałem strzały zza lasu, z kierunku Kraczówki. Strzały jakby z  karabinów maszynowych, wybuchy granatów. Struchlałem. Ukraińcy albo Niemcy.  Przerażenia dopełnił CKM, który kilku bladych ze strachu chłopów ciągnęło  na skraj wioski. Jeśli tak jawnie z bronią to znaczy Ukraińcy. O Boże!  Ukraińcy gorsi od Niemców, mordują w najbardziej bestialski sposób...   Groza jaką wywołuje ich imię, podobna jest chyba tej, jaką przed wiekami  budzili Tatarzy...  Ktoś przeleciał drogą galopem na oklep, powiadają że pojechał powiadomić  stojący w lesie oddział AK. Jak Niemcy, to nic się nie zdziała, dopust Boży, ale jak Ukraińcy...   Trzeba się będzie bronić, do końca. Lepiej zginąć w walce niż okrutnych  mękach. Nikt się bowiem nie łudzi, że jeden CKM i kilku chłopów, którzy  chyba nigdy z karabinu nie wystrzelili, obroni siebie i nas.  Ale strzały ucichły, tylko nad drzewami pokazał się kłąb czarnego dymu.  Pożar. Ludzie wołają: Kraczówka się pali i milkną strwożeni. Po Kraczówce  Siemierz - zaledwie cztery kilometry i to lasem, boją się myśli  wypowiedzieć, żeby złego nie skusić.
 Dzień nadal ciepły, pogodny. Ptaki śpiewają, natura  obojętna na nasze  nieszczęście. A ja nie mogę zrobić kroku. Nogi robią jak z gumy.  I w sercu podobne pragnienie, jak wtedy gdy patrzyłem na mordowanie tysięcy  Żydów. Żeby było już po wszystkim. Żeby skończyło się czekanie i co ma się  stać, już się stało, przestało dręczyć. Żeby ten skok w wieczność - zamknąć  oczy i... jak do zimnej wody - mieć za sobą. Dym traci czerń, przechodzi w jasno szary, tak pali się słoma, by w  końcu spopielacieć i zniknąć jak kameleon w prześwietlonym słońcem niebie.
Strzałów nie słychać, dym zniknął, trwoga trochę lżejsza. Niczym to nie  uzasadnione, bo mogą być w lesie i lada moment wychynąć z niego z dzikim  "urraaa", a jednak przytomnieję, organizm samoczynnie wraca do równowagi.  Strach przechodzi w ten normalny, okupacyjny, który cały czas mi  towarzyszy. Strach do którego przywykłem, jak do cienia, mój strach. Nie  paraliżuje, tylko ćmi jak ząb, można z nim żyć.
Za godzinę opowiadają co się stało w Kraczówce. Rano, do Komarowa,  jechali Czarni z Wożuczyna. Trzeba trafu, że w nocy, do Kraczówki przyszli  partyzanci sowieccy, no i ichnia czujka, podobno same baby, wytłukła z  pepesz cztery fury Czarnych. Przy okazji spaliła oborę, w której niedobitki  nasiedleńców szukały schronienia. Po południu ten oddział przeciągał przez  wieś. Wydawał się bardzo liczny, tysiące, ale podobno w rzeczywistości nie  było ich więcej niż pięciuset. Złudzenie czyniły konie, których dużą liczbę  prowadzili z sobą. Konie ciągnęły wozy, karabiny maszynowe, działka.  Szli w kierunku zachodnim, jakby na Wolę Komarowską.   Za dwa dni przyjechali samochodem ciężarowym żołnierze Wermachtu,  było ich dziewięciu. Coś poszwargotali między sobą i tyralierą zaczęli  wolno podchodzić na wzgórze w kierunku Komarowa. Na ludzi nie krzyczeli,  więc kiedy we wsi pozostał tylko samochód i kierowca, pół wsi wyległo,  obserwować "natarcie".  Ludzie nie bali się Wermachtu bo powszechnie panowało przekonanie, że  wojsko cywilom nie robi krzywdy, tylko SS. Pamiętali jeszcze wojnę z 1914  r. Niemcy podchodzili na wzgórze bardzo ślamazarnie, po ich ruchach nie widać  było ochoty do walki. Zresztą wobec liczby partyzantów dziewięciu Niemców  wyglądało groteskowo.  W końcu Niemcy weszli na wzgórze i zatrzymali się chwilę. Może wypalili  papierosa? Po czym już nie w szyku bojowym ale swobodną grupką zeszli do  samochodu. Tym, którzy przynieśli im mleka dali po paczce papierosów i  odjechali.  Wielkie nieszczęście natomiast spotkało Kraczowian. Kiedy Niemcy  nadjechali, a sowiecka partyzantka zdołała umknąć, spalili wieś i  wszystkich - od dziecka do starca - wymordowali bez litości. Ciekawe czy  zniszczenie całej polskiej wioski, sowieccy partyzanci też policzyli sobie  za sukces?
 Wydawało się, że niebezpieczeństwo minęło, jednak śpię  niespokojnie. Wydaje mi się, że słyszę nadchodzących Ukraińców. Budzę się  przestraszony i zaraz przypominają mi się opowieści o popełnianych przez  nich mordach. Zawiedzeni w swoich nadziejach na niepodległość, mszczą się  na nas, jakby to my, a nie Rosja, byli winni, że nigdy obiecanego państwa  nie mieli. Ich formacje wojskowe zorganizowane i uzbrojone przez Niemców,  wycinają w pień mieszkańców polskich wsi. Zacietrzewieni, jak wszyscy  nacjonaliści uważają, że mordując Polaków wywalczą swoją Ukrainę.  Odbywa się to w sposób tak potworny, że śmierć zadawana przez Niemców  wydaje się wręcz humanitarna (o ile zadawanie śmierci w swej istocie, może  być humanitarne)  To co teraz zapiszę jest okropne, ale prawdziwe. Zapisuję to, żeby  zachować prawdę. Swoim sąsiadom, od wieków z nimi zżytych, obcinają uszy, członki,  rozpruwają brzuchy, obwiązują drzewa jelitami, wbijają na pal, świdrami  wiercą dziury w kolanach, drewnianymi piłami (żeby było dłużej) przecinają  na pół, kobietom wbijają w srom zaciosane pale albo rozcinają brzuchy i  zaszywają żywe szczury. Żeby już nie wymieniać preludiów do tortur, takich  jak obcinanie piersi, gwałcenie, wyrzynanie przyrodzeń córkom czy synom na  oczach rodziców i odwrotnie. Były to rzeczy, które doprowadzały wielu do  samobójstwa na sam okrzyk: Ukraina idzie.  Te okrucieństwa spowodowały masową ucieczkę ludności polskiej, tej  której Ukraińcy nie zdążyli wyrżnąć, na zachód. Pustoszały wsie i  miasteczka województw: kowelskiego, łuckiego, lwowskiego, tarnopolskiego,  stanisławowskiego. Zbrodniczy amok ogarnął nawet wschodnie rejony powiatu  hrubieszowskiego. I do Siemierza przyjechali szukając schronienia Polacy znad Buga,  choć i u nas niepewnie. Między nami, a szalejącym ogniem mordu od wschodu  tylko Wożuczyn. Cukrownia i osada, stoi tam niewielki oddział Niemców, ale  nie ma co po nich oczekiwać pomocy. W ich interesie leży, żeby Ukraińcy  wybili Polaków. Po to przecież ich uzbroili.
 Przeżyty w dzień strach, zaplątał mi mózg w supeł napięcia, z  którego nie mogę się wyplątać. Nieskończenie obraca się w jaźni ów supeł,  projektując na wewnętrzny ekran duszy koszmarne obrazy, zmieniające nocny  wypoczynek w nieustanną mękę. Dławiący widok krwi. Wszystko czerwone,  potoki krwi, jęki. Nie widzę mordowanych, ale ich słyszę. Odróżniam nawet  ich wołania: o Jezu, Jezu...  Słyszę tak głośno, że sam przez chwilę nie  wiem - sen to jeszcze czy jawa? Otwieram oczy, wokół krwawa czerwień. Chyba  śnię. Nieprzytomny, rozespany, długo wpatruję się w czerwony blask, zanim  sobie uświadomię, że to ogień za oknem.  Widzę, a jednocześnie nie mogę zrobić kroku. Więc to chyba sen, bo w snach,  kiedy zmora dusi, nie można się ratować, jest się jakby związanym, w  niemocy. Ale jęki? Raz głośniej, raz jakby z dalszej odległości, słabiej,  ale ciągle jedno słowo:  - O Jezu! O Jezu!
Nagle słyszę krzyk mamy:
- O Boże, pali się!
Widzę w krwawej poświacie wypełniającej pokój, jak wyskakuje z łóżka i  podbiega do okna.  To jednak jawa. Widok mamy wybawia z paraliżu. Odzyskuję władzę w  członkach. Za oknem, w odległości piętnastu metrów, ściana ognia. W ciszy  nocnej trzaskają płomienie, wysoko unosząc kawałki kityci, prześwietlają  ściany, dzieląc ich jednolitość na rzędy belek, zrazu grubych, potem coraz  cieńszych. Tworzą na czerwonym tle obraz pręgowany amarantem, podobny do  ludzkich żeber.  Obora w spokojnym powietrzu płonie jak stos ofiarny, samotnie, bez  zamieszania, jakie czynią zazwyczaj próbujący ratować ludzie. Tylko dwoje  starców, w długich, białych, lnianych koszulach, biega wkoło po podwórku i  załamując szerokimi gestami ręce jęczy:
- O Jezu! O Jezu!

- O Jezu! O Jezu!
Trzask pękającej od gorąca okiennej szyby wyrywa nas z hipnozy w jaką  wprawił nas ten obraz. Zaraz może zapalić się nasz dom. Nakładam na siebie,  jedno na drugie, wszystkie ubrania jakie mam. Mama miota się po pokoju,  wybiera z różnych schowków swoje cenne rzeczy i wybiegamy przed dom. Nie ma  nikogo. Nikt nie ratuje, ludzie boją się, bo nie wiadomo skąd ogień. Może  Niemiec, a może Ukrainiec podpalił i teraz tylko czeka, żeby ludzie  wybiegli. Na tle ognia cel pierwszorzędny. Wydaje się, że biec ratować to  pewna śmierć. A przecież każdy ma nadzieję, że przeżyje...  Choćby wbrew  logice, albo może właśnie dlatego, jest nadzieja.  Z trudem, dusząc się jak ryby wyjęte z wody, przez żar spalenizny  przemykamy za stodołę, na górkę. W ciemność i chłód. Mama rozpacza: O Boże,  O Boże, wszystkośmy stracili. Ja jeszcze nie w pełni otrząsnąłem się ze  snu. Patrzę na obraz płonącego w ciszy budynku i szczególnie ta cisza  upodabnia mi go do sennego widziadła. Jednocześnie zauważam, że spod spodni wygląda piżama. Dziwię się jak to się  stało. Zapomniałem, że celowo nakładałem na siebie wszystko co miałem pod  ręką. Kulę się w sobie przestraszony, i mam tylko jedno przeogromne  pragnienie, żeby się obudzić z tego snu i żeby nie było wojny, Niemców,  wysiedlania, łapanek, Ukraińców, pożarów. Tego wiecznego strachu, że zaraz  trzeba będzie umierać... Przytomność przywracają krzyki. Pojawili się ludzie, przerywają  hałasem niesamowitą nocną ciszę palącej się stodoły. Czar pożaru prysnął.  Przekleństwa, okrzyki i lament towarzyszący tłumowi, zmieniły całe jego  dostojeństwo w zwyczajny, niszczycielski ogień, z którym trzeba walczyć.  Akcja gaszenia, kiedy przekonano się, że nie ma Niemców ani Ukraińców,  potoczyła się sprawnie i szybko. Spaliła się tylko obora z krowami i  świńmi, ale dom ocalał.  Kiedy wstał dzień, wśród dymiących jeszcze brewion leżały wzdęte zwierzęce  kadłuby, charakterystycznie śmierdzące spalonym, żywym mięsem. Okropny  widok, do tego tym straszniejszy, że oglądany ze świadomością mąk żywcem  palonych. Ale cóż robić, nic nie można było poradzić. Ktoś nawet wpadł do  obory i odpiął z łańcuchów, ale wyciągnąć już nie miał siły, ogień był za  blisko. A zwierzęta wiadomo, spalą się, a nie wyjdą ze swojej obory czy  stajni.

 A na dworze natura nieczuła na ludzkie przypadki, maluje świat  wszystkimi wiosennymi urokami. Jest ciepło, wesoło, szczególnie ptakom. Dla  ludzi na wsi zła pora, przednówek. Ale tym razem mniej straszny. Od  wschodu, w pogodną cichą noc, a szczególnie nad ranem, kiedy rosa posrebrzy  łąki, słychać ciężkie stąpanie, jakby olbrzym nadchodził. To artyleria,  mówią znawcy, ta najcięższa. Jednym słowem front się zbliża.  Chłopi, ośmieleni tym stąpaniem, nie oddali wszystkiego zboża Niemcom na  kontyngent i teraz pomimo przednówka jest co jeść. Gorzej ze zmieleniem.  Najbliższe młyny w Komarowie, a tam Czarni, Zresztą, wszystkie trzy przez  nich popsute. Ciemnota i prymitywizm. U siebie w Rumunii zboże młócili  przepędzając woły, a mełli na żarnach. Cepów i młynów w ogóle nie znali. Trzeba więc było sięgnąć po żarna. Żarna były zakazane, pod karą śmierci.  Niemcy za ich posiadanie zabijali na miejscu. Ale strach strachem, a w  wiosce zawsze były żarna tak jak i samogon. Żarna są to duże, okrągłe dwa kamienie, średnicy około 70 cm leżące jeden  na drugim, przy czym ten górny w środku ma otwór, średnicy około dziesięciu  centymetrów. W ten otwór jedną ręką sypie się zboże, i drugą ręką pionowo  umocowanym drążkiem kręci się kamień. Mąka wylatuje na boki spomiędzy  kamieni. Ciężka praca. Próbowałem, ale nie dałem rady kręcić jak kobiety,  które potrafią robić to bez przerwy i przez pół godziny. Ja po minucie  miałem dosyć. Kiedyś tę pracę wykonywali niewolnicy, dopóki nie wybawiła  ich woda i wiatr.  Mąka jest gruba, z otrębami, ale głodu nie ma. Chleba nie brakuje.
 Uciekinierzy z terenów objętych pożogą ukraińską to przeważnie dawni  osadnicy wojskowi. Zasobni w piękne konie, liczne bydło, które udało im się  uprowadzić, ale z pękniętymi duszami z tęsknoty za swoją ojczyzną. Tu nic  im się nie podoba, ani krajobraz, ani powietrze, ani nawet pogoda. Tam było  pięknie. A jakie czereśnie, wiśnie, pszenica...   Ludzie odstąpili im stodoły. Jest lato, więc jakoś żyją, tylko świnie  trzeba bić, bo nie ma czym karmić. Świnia, nie krowa, trawą po ugorach nie  wyżyje. Krowy na razie oszczędzają. Całe ich stadko pasie Janka. Smagła,  szesnastoletnia, a już piersiasta, ładna dziewczyna. Przy byle dotknięciu  czerwienieje i bucha od niej żar rozprażonych, niezmierzonych, ukraińskich  stepów. Dotykam jej niby przypadkiem w przejściu w drzwiach, a jej piersi  zaczynają falować, jak morze w sztormie i rumieniec jeszcze bardziej  przypala i tak ogorzałe słońcem policzki. Oddycha szybko, w milczeniu,  jednak przytomnie rozglądając się na boki. Stoi sztywna, i żadnego  zachęcającego gestu. Ale oczy mruży porozumiewawczo.  Kiedy ofiarowałem się paść z nią krowy, zgodziła się. Znalazłem się w  siódmym niebie i całą noc nie spałem, czekając kiedy wygonimy. Wreszcie  jesteśmy w młodym, sosnowym zagajniku. Cisza. Słońce, upał, aż dusi  rozgrzanym piachem i żywicą. Siadamy na rozprażonym igliwiu. Staram się ją  pocałować. Niezgrabnie pcham się do ust. Odpycha. Dyszy coraz mocniej ale  odpycha. Nie spodziewałem się tego, ale półprzytomny z podniecenia próbuję  nadal siłą ją objąć. Jednak bez powodzenia, jest silniejsza. Czerwienieje  tylko, jakby za chwilę krew miała trysnąć z policzków, pocałować się  jednak nie daje. W końcu udaje mi się objąć ją w pół, czuję, że jest  wzburzona, oczy ma przesłonięte dziwną mgłą, ale chociaż milczy odchyla  twarz, i ustami nie mogę dotknąć. Duchota odbiera mi oddech i siły, tracę  chęć na całowanie. Puszczam z objęć i siedzimy przez chwilę w milczeniu,  gdy nagle Janka zrywa się:
- O rety, a gdzie krowy... i romans się skończył.
Więcej już nie próbowałem ...  Ale to jeszcze nie była pełna gorycz porażki. Niespodziewanie zwierza  mi się Bernard, właśnie o Jance.
- Och to bardzo gorąca dziewczyna.
Bernard też przyjechał stamtąd.  Przyjęli ich do stodoły gospodarze po sąsiedzku. Starszy ode mnie chyba ze  dwa lata, atletycznie zbudowany. Nie wie o tym, że Janka bardzo mi się  podoba i pasałem z nią razem. Że to co mówi wyrządza mi wielką przykrość.  Nie opowiada szczegółów ale czuję, że dla niego była uprzejmiejsza. A mój  domysł potwierdza jej wzrok jakim patrzy na niego.  Nie rozumiem tylko, dlaczego on bardziej podoba się jej, niż ja. Widzę  jednak, że nie mam szans. Trudno, pozostaje mi tylko użalać się nad sobą:  czyż nie doczekam się już nigdy, żeby jaka panna się we mnie zakochała? W  marzeniach tak to pięknie wygląda...
 Bernarda pomimo, że odbił mi dziewczynę, bo tak to czuję, lubię i  przyjaźnimy się. W odróżnieniu od Alfreda, syna gospodyni, nie wstydzi się  dziewczyn, i umie z nimi rozmawiać. W sobotę zaprowadził na kądziółkę. Dawno chciałem pójść, ale nie znałem  nikogo, wstydziłem się. A on zwyczajnie, też nie zna nikogo, ale śmiało  wchodzi do izby i jak gdyby nigdy nic, siada przy najpiękniejszej, czarnowłosej  Geni. On z jednej strony to ja z drugiej. Z nim od razu nabieram odwagi. Gienia jakby nas nie zauważyła. Siedzi na wysuniętej desce z kądzielą i  zawzięcie furczy wrzecionem, zręcznie nawijając na palce ukręconą nić.  Przychodzą też inne chłopaki, ale gdy widzą, że Gienia ma już z dwu stron  kawalerów, siadają przy innych. W izbie półmrok, okopcona lampa naftowa przykręcona do minimum, nafta  bardzo droga, i cisza. Nikt nic nie mówi, dziewczyny zawzięcie warczą  wrzecionami, jakby chłopaków w ogóle nie było. Lampa powoli przygasa, robi  się prawie ciemno. Wrzeciona jakby wolniej, a nawet odpoczywają, po ciemku  trudno nitkę zobaczyć...  Zaczynają się chichoty, sapania, mlaskania. W chacie robi się gorąco.  Nieśmiało przyciskam się do Gieni, ta nie odsuwa się. Podoba mi się coraz  bardziej. Dotykam skronią jej włosów. Zachęcająco pochyla w moja stronę  głowę. Nie mogę uwierzyć, że ona chce też pocałunku. Delikatnie dotykam  ustami jej policzka. Nie odwraca, a nawet bardziej przyciska... W głowie  kręci mi się ze szczęścia. Zakochany, długo nie mogę zasnąć. Mam  dziewczynę, trochę może za chudą, ale uważaną za najpiękniejszą we wsi. Szczęście jednak i miłość zamieniają się w zazdrość i żal do całego  świata, kiedy na drugi dzień Bernard mówi z lekką pogardą:
- Genia chciała wczoraj, żebym poszedł z nią na strych. Będzie bez kłopotu,  bo majtki ma z rozporkiem. Też zachciało się dziewusze - wzrusza obojętnie  ramionami.
A mnie gorąco uderza do głowy i nie mogę powiedzieć słowa. Nocne marzenia  sypią się jak babka z piasku. Jak tak mogła, mnie daje całować się w  policzek, a do Bernarda leci z majtkami z rozporkiem. Dlaczego mnie tego nie powiedziała, kochałbym ją do śmierci.
Ten rozporek  to jak wspomnienie "jucałeś Łabajkę", rozogniony nie mogę się uspokoić.  Dlaczego tak postąpiła? Nigdy się nie dowiedziałem. Ale do Bernarda nie  mam żalu, nie jego wina, że jego dziewczyny wolą. Nie rozumiem tylko jaki  tego powód. Wydaje mi się, że jestem ładniejszy... Zapominałem tylko, że byłem "bieżeńcem", biedną bezdomną hołotą, a on  gospodarskim synem i to w wieku gdy już "chodzi się do panny".
 Bernard przywiózł trochę amunicji do nagana i chciałby sprzedać.  Ucieszyłem się, że zwrócił się do mnie, poczułem się ważny ale jednocześnie  sprawił mi kłopot. Nie mogłem przecież powiedzieć, że nie mam żadnych  znajomości wśród partyzantów, ani handlarzy bronią, skoro za takiego mnie  uważał. Że w istocie żyję jeszcze pod skrzydłami mamy i moja samodzielność  jest bardzo problematyczna. Nie chciałem jednak stracić niespodziewanego  prestiżu i pomyślałem, że jedynym ratunkiem może być pan Zenon. Pan Zenon  trochę się skrzywił, bo zapotrzebowanie na tego rodzaju amunicję było  niewielkie, ale widząc, że bardzo mi na tym zależy, zdecydował się kupić  siedem sztuk po jeden złoty za sztukę. Była to wysoka cena, bo naboje  dziwnego kształtu, pociski schowane w łuskę, nadawały się wyłącznie do  nagana. Co innego gdyby to były normalne, kalibru 9mm, pasujące do Visa,  Parabellum, czy wszelkiego rodzaju pistoletów maszynowych, od niemieckich  Schmeiserów począwszy na angielskich Stenach kończąc. Zapotrzebowanie na  nie praktycznie było nieograniczone.  Nagan natomiast, rewolwer rosyjskiej konstrukcji jeszcze sprzed I wojny  światowej, jako jedyny z dostępnej broni miał "dziwne naboje" nie nadające  się do żadnej innej. W jednostkach dywersji używano go jako zapasowego, w wypadku zacięcia się  pistoletu (o co w warunkach partyzanckich nie trudno). Byłoby po kłopocie gdyby Bernard nie zgłosił się z następnymi  dwudziestoma sztukami. Pan Zenon trochę się krzywi, ale domyśla się, że mam  pewien dochód z tej transakcji i daje zarobić. Ostatecznie kupił sto pięćdziesiąt sztuk, cały zapas Bernarda, ku jego i mojej radości.
 Pan Zenon nieraz u nas nocuje, ale nie tylko on. Czasami na słomie, na  podłodze, śpi dziesięciu chłopa, cała drużyna. Wtedy jestem spokojny.  Wydaje mi się bowiem, że to zabezpiecza nas od Niemców.  Dziesięciu uzbrojonych ludzi, to potęga. I chociaż chłopaki chrapią i  powietrza w izbie brakuje, a jeszcze co jakiś czas budzą się na zmianę  wart, to przepełnia mnie radość i ważność. Wydaje mi się, że pojawił się  skrawek, skraweczek, ale wolnej, niepodległej Polski.  Śpią zazwyczaj przed akcją na Ukrainę. Potem wstają po północy i idą bronić  polskich wiosek przed Ukraińcami, brać odwet. Pod Rzeczycę, Ulchówek,  kolejne wioski opanowane przez Ukraińców. Walczą z różnymi efektami. Raz  zwycięstwo, kiedy indziej niepowodzenie...  Na przykład jeden z bastionów UPA, Rzeczycę - umocnioną wioskę - zdobyto,  policjantów i rezunów - wybito w pień. Natomiast w Ulechówku -  niepowodzenie. Ukraińcy bronili się w betonowych bunkrach. A kiedy w  ciężkich walkach już rozbito połowę, nadjechali Niemcy z odsieczą. Zginęło  wtedy dużo naszych.

 Niespodziewanie odnalazł nas Tadzio Oliski. Radość i nowe   informacje o sytuacji. Okazało się, że Czortowszczyk, wieś w której się   schronili po wysiedleniu Komarowa, też została wysiedlona. Nastąpiło to   tak niespodziewanie, że im udało się uciec dosłownie w ostatniej chwili. Ktoś zauważył w odległości kilku kilometrów od wioski kolumnę samochodów i   podniósł alarm. Na szczęście Niemcy nie zdążyli jeszcze obstawić drugiego   końca wioski. To wszystko było tym bardziej zaskakujące, że po ostatnich   akcjach AK, kiedy Czarni zaczęli opuszczać zajęte wsie wydawało się, że   Niemcy już zaprzestali wysiedlania. Na szczęście zdążyli uchronić się   przed Majdankiem i po wielu perypetiach - okoliczne wioski albo wysiedlone   albo zagrożone przez Ukraińców - znaleźli schronienie w... Komarowie. Osadnicy rumuńscy, jak się okazało, nie umieli gospodarować i potrzebowali   polskich parobków. U siebie, w Rumunii żęli sierpami, młócili wołami   przepędzając je po klepisku, a żniwiarki czy młocarni na oczy nie   widzieli. Oliscy więc, pan Bronisław i Józef, zostali zarejestrowani do   pracy przymusowej u jednego bauera i dostali zakwaterowanie razem z   Cipami, dalekimi krewnymi, w chałupce stojącej niedaleko Wsi Komarowskiej   przy drodze z Siemierza. Szczęśliwym trafem, bauer u którego musieli pracować, dostał też w  posiadanie ich ziemię, tak że pracowali też na swoim, ale w własnej   chałupie nie pozwolili im zamieszkać. Pracowali naturalnie za darmo. Dostawali tylko na życie dla dwóch osób, skromne porcje mąki czy kartofli. Dokradali więc ze spokojnym sumieniem z własnego pola dla reszty. Bauer -   kazał nazywać się hadziajem, a gospodynię hadziajką - słabo znał się na   rolnictwie. Maszyny dla niego to jak dla buschmena albo bolszewika   zegarek. Z początku był bardzo arogancki, krzyczał i groził biciem, ale że   nie miał pojęcia o urządzeniach (cepy do młócenia pokazali im dopiero  polscy żołnierze w 1939 r), w krótkim czasie spuścił z tonu. A kiedy  przepędzono Czarnych z Janówki przestraszył się, spokorniał i przestał   udawać pana. Zachowywał się zresztą tak, jak zachowują się nikczemnicy. Okrutnie wobec   tych których się nie boją, i służalczo schlebiając tym, których się boją.
- Wiecie Bronisławie, zaczynał się usprawiedliwiać, kiedy na Czarnych padł   strach. On nie chciał ale musiał - jechać na osadnictwo do Polski. Oni   mieli budować Tysiącletnią Rzeszę itp. - On nie wiedział, co się działo z rodzinami, których gospodarstwa   zajmował. Im mówili, że ludzie odeszli, porzucili pola i domy, itd. itd... Ale nikczemność to cecha nie tylko Rumunów. W ciągu tych niewielu lat,   które upłynęły od początku wojny, przekonaliśmy się jak chwiejne i   paskudnie chciwe są ludzkie natury. Tak było po pierwszym przejściu Niemców, potem Sowietów, a potem znowu   Niemców... I tak miało być nadal, do końca życia, do końca ludzkości... Szlachetność,  jeśli gdzieś się ukaże, to zaraz ginie w oceanie podłości,  który pokrywa cały glob.