- W tym całym nieszczęściu - mówi Tadek - dziękujemy Bogu, że pracujemy
na swoim polu i pilnujemy dobytku. Mamy nadzieję, że w czasie
ucieczki Czarnych, będziemy mogli uchronić swoją ojcowiznę
przed zupełną dewastacją.
Tadek został na noc. Pośpij sobie w wolnej Polsce, żartujemy z
mamą. U nas Niemców już chyba od roku nie uświadczysz. Zapomnieliśmy o
nich.
Rano, jeszcze słońce dobrze nie wzeszło, puka gospodyni. Wystraszona
mówi szeptem.
- Niemcy.
Chciała wyjść do udoju, a tu na progu słyszy "Werboten zurick".
Podrywamy się ze snu. Rzeczywiście. Za oknem głębokie, ciemnozielone
hełmy. Wieś obstawiona. Żołądek podchodzi do gardła. Zaczyna robić mi się
niedobrze. Tadek jak skamieniały siedzi na łóżku. Mama zdenerwowana,
patrzy zza firanki na niemieckie hełmy.
-To Wermacht, chyba nie wysiedlenie - mówi już spokojniejsza, ale
co się dzieje nie wiadomo.
Zresztą żadnego ruchu nie możemy zrobić. Nie wolno wychodzić,
możemy więc tylko czekać i snuć domysły. Może będą szukać masła,
jajek - ulubionych przez Niemców produktów. A może kogoś szukają.
W każdym bądź razie nas nie ruszają, nie wyganiają na plac. Człowiek do
śmierci nie traci nadziei, więc trochę się uspokoiliśmy. Ale
wyjść by należało. Pęcherz dopominał się o poranny spacer, a przy Tadku,
wszyscy w jednej izbie, do nocnika nie wypadało. Pytam mamy jak to zrobić,
a mama przez chwilkę się zastanowiła i nic nie mówiąc wyciągnęła
spod swojego łóżka spory woreczek z jakimś żelastwem.
- Wiesz, to świetny pomysł z twoim sikaniem, przy okazji pozbędziemy
się tego z domu. Zawsze to niebezpieczne... I rozwiązała worek
z... granatami.
Były to polskie obronne z 1939 r, tyle że bez zapalników, nieuzbrojone.
Zbladłem. Przypomniał mi się bezpieczny schowek w Majdanie.
- Weź kilka za koszulę i schowaj w stodole.
Nie powiem, żebym miał minę bohatera ale to, że mama osobiście z
tym się do mnie zwróciła, do swego kochanego syneczka sprawiło, że
się nim poczułem. Granaty duże jak strusie jaja, zaledwie kilka
za koszulą, a już wyglądam jak stary piwosz. Wystarczy, żeby
Niemiec odruchowo dotknął wypchanej koszuli i nawet na "czyn"
nie będzie czasu. Ale nie ma wyjścia. Może być rewizja i kiedy
znajdą, wszystkich rozstrzelają na miejscu, mieszkańców domu,
i całą wieś. Śmierć pewna, a tak może się uda? Wszystkie jednak
się nie mieszczą. Tadek ofiarowuje się iść ze mną. Krew odpłynęła
mu z twarzy, blady jak przysłowiowa śmierć angielska, ale zdeterminowany.
Mama się godzi, ale nie razem, po kolei, gdy ja szczęśliwie wrócę.
Idę więc pierwszy. Chcę jak najszybciej wyjść bo boję się, że za
chwilę nogi odmówią posłuszeństwa. Nadrabiam miną, ale zaczynają dziwnie
drżeć. I jeszcze świta szaleńcza pokusa żeby podejść i powiedzieć, że
znalazłem w lesie i właśnie chciałem na posterunek... Bzdura. I tak zginę
i tak. Drugiego wschodu słońca już nie zobaczę, szkoda. Ale o to potem
będę się martwił, teraz najważniejsze opanować nogi. Krok ma być
swobodny, naturalny. Jedyny ratunek, to zachowywać się jak bym o
nich nie wiedział i musiał wyjść za potrzebą. Otwieram drzwi. Na podwórku
stoi dwóch w bojowym rynsztunku, karabiny pod pachami gotowe
do natychmiastowego strzału. Z takiej właśnie pozycji Niemiec
pierwszy raz strzelił do Joska-Józka. Patrzą na mnie podejrzliwie.
Chwytam się za pasek spodni "Ich musse... " Brzuch wydęty
wygląda jak bym zaraz miał bluzgnąć śmierdząco. Podoba im się chyba,
że po niemiecku, bo kiwają głową z głowami z aprobatą. Trzymam
się więc za spodnie i biegnę za stodołę. Stoi w odległości trzydziestu
metrów, za pogorzeliskiem i oba wrota ma uchylone na wylot.
Staję przy drzwiach, ale chociaż bardzo mi się chce, sikać nie
mogę, bo gdy rozepnę pasek, granaty posypią się jak jabłka. Wślizguję się
więc szparą i szybko wyrzucam wszystkie za zapole, w jakieś siano. Och,
jaki ciężar z duszy. Spokojnie rozpinam spodnie i odprężam się
zupełnie. Teraz dopiero widzę jak się okropnie bałem. Z niedopiętymi
spodniami wychodzę zza stodoły. Niemcy widzą to czym natura mnie obdarzyła
i kpiąco się uśmiechają. Ot, taki drwiący uśmiech od jakiego mężczyźni,
widząc mniejszego niż swój, nie mogą się powstrzymać. Korzystając z
męskiej przyjaznej atmosfery odważam się zagadać, nie mając wielkiej
nadziei, że zrozumią.
- Mein Bruder, kann ich auch, ausgehen? Ale o dziwo
zrozumieli, bo rozbawieni widocznie jeszcze tym co przed chwilą
ujrzeli, kiwają głowami: ja, ja. Wychodzi Tadek, upominam, żeby mówił
bruder, ale nawet na niego nie popatrzyli. Wraca jednak jakby
z tamtego świata, blady, ze strachem w oczach. Musiałem chyba i ja
tak wyglądać. Wcale nie tak bohatersko, jak mi się wydawało.
Ale powoli wracamy do równowagi, spokoju. Oddychamy z ulgą. Mama szykuje
na śniadanie zamiast mleka, herbatę i czekamy co dalej. Rewizji jednak
nie ma. Niemcy wkrótce odjeżdżają w kierunku Komarowa, i zaraz
za nimi odchodzi Tadek. Pomimo naszych próśb, ani chwili dłużej nie
chce pozostać.
- Mam już dość tej spokojnej, niepodległej Polski. Przyjdź do okupacji,
to wreszcie odpoczniesz - zaprasza do Komarowa...
Wkrótce przychodzi jakiś nieznajomy i mówi, że Niemcy zabrali
sołtysa z sobą za to, że wioska nie oddała pełnego kontyngentu zboża.
Potem coś z mamą szepczą i nagle mama zdecydowanym ruchem nakłada
prochowiec. Mówi, co mam jeść gdyby nie wróciła i gdzie schowane są
pieniądze. Idzie do Komarowa wykupić sołtysa. Ma nadzieję, że się powiedzie,
bo urzędnicy i poprzednio brali łapówki, a co dopiero teraz,
kiedy front coraz bliżej, wiara w zwycięstwo słabnie, a każdy coś
z tej służby w Generalguberni chce sobie wywieść. Poza tym sołtysa
wzięli żandarmi, nie gestapo, sprawa więc gospodarcza nie polityczna.
Poza tym, takie jest polecenie organizacji która uważa, że tą misję
najlepiej może wykonać kobieta. Mniej zwraca na siebie uwagę. Ryzyko jednak
jest wielkie. W Komarowie nie wolno przebywać Polakom nie zatrudnionym
na miejscu, a i po drodze mogą buszować Niemcy lub Czarni. Może nawet
nie dojść do posterunku.
Przyszedł pan Zenek i obaj z niecierpliwością czekamy na jej powrót.
On się chyba jeszcze bardziej denerwuje ode mnie, bo zdaje
sobie sprawę z wielkości zagrożenia, podczas gdy dla mnie jest oczywiste,
że wróci. Nie wyobrażałem sobie, żeby mogło być inaczej.
Ogólnie jednak mam zmienne nastroje, od skrajnego optymizmu
do zniechęcenia i oczekiwania, żeby szybciej, żeby już "to
się stało" - wyczerpanie strachem wojennym?... Jestem chyba
nienormalny - myślę. Z jednej strony ciągły lęk przed śmiercią, obawa
o mamę, a z drugiej ta pobudliwość, dziewczyny a może nawet bardziej
kobiety, pozbawiają spokoju, snu. A do tego zarozumiały, uparty. Widziałem
u przechodzących sowietów w partyzanckim oddziale, karabiny maszynowe
z bębnowymi magazynkami. Pepesze mieli, mówię panu Zenkowi, i opisuję ich
wygląd.
- To Digtiarowy, poprawia.
- Jakie tam Digtiarowy, przecież to były pepesze, miały okrągłe
magazynki.
Pepeszy wtedy jeszcze nigdy nie widziałem. On mi tłumaczy, że to
erkaemy Digtiarow. Cóż mogę w końcu powiedzieć, milczę. W duchu
jednak myślę: taki wielki dowódca, a taki głupi, przecież to
właśnie były pepesze... Potem, kiedy zobaczyłem prawdziwe pepesze,
było mi bardzo wstyd, przed samym sobą. Potrafię analizować
swoje zachowanie i to przyprawia mnie o pewną dumę, ale zaraz refleksja
- i co z tego? Staram się zmienić ale nie mogę.
Mama wróciła szczęśliwie, razem z uwolnionym sołtysem. W oczach
wsi urośliśmy, to znaczy mama, przestaliśmy być uchodźczą biedotą. Teraz
byliśmy tymi o których się mówi: no wiecie oni są... i puszcza się oko.
Myślałem, że i na mnie jakiś splendor spłynie, dziewczyny zaczną inaczej
spoglądać, ale niestety, w dalszym ciągu pozostawałem niedostrzegany.
Wybrałem się i ja do Komarowa odwiedzić Oliskich. Opowiadali
mi że widzieli - domek Cipy stoi na pagórku przy drodze do
Siemierza - jak mama w rozpiętym płaszczu schodziła ze wzgórza
do Komarowa. Nie wiedzieli po co idzie i bali się, że zaraz
ją aresztują. Podziwiali jednak odwagę. Potem kiedy okazało się, że szła
prosto na posterunek żandarmerii i w rezultacie załatwiła zwolnienie
sołtysa, podziw wzrósł i został w ich pamięci na całe życie. O tym
mamy wyczynie wspominał jeszcze po pięćdziesięciu latach Tadzio Oliski.
W Komarowie obowiązuje godzina policyjna i wieczorem, po zmierzchu
nie wolno Polakom wychodzić z domu. Musiałem więc zostać na noc. Spałem
na podłodze, pokotem na słomie, z chłopakami i dziewczynami,
córkami Cipy. Starsza, szesnastoletnia Mila, tęga i okropnie zezowata,
odebrała mi sen całkowicie. Jak oni tak mogą spokojnie spać,
dziwiłem się. Bo u mnie całą noc "pracowała wyobraźnia" snując
marzenia, jak by to było gdybym ożenił się z Milą. To nic,
że brzydka, tłumaczyłem sobie, że twarz ma wykrzywioną partacko
zrobioną operacją migdałków i skośne zezowate oczy. Doszukiwałem
się piękna w okrągłych pośladkach, zaokrąglających się piersiach,
pocieszając się, że zniekształconą twarz dziewczyny lekarze naprawią. Na
drugi dzień trudno było mi się rozstać. I tak przeciągałem odejście, że
w końcu zostałem i na drugą noc. Mila jednak nie zwracała w ogóle uwagi
na moje pełne zachwytu spojrzenia. Zerkała, owszem, ale na Józka.
Ten z kolei, nie zwracał na nią uwagi. Chłopak dorodny, pracujący już jak
dorosły, nie w głowie mu była taka zezowata siksa. Oglądał
się za ładniejszymi... A ja znowu przeżywałem kolejny zawód miłosny,
nie mogąc zrozumieć przyczyny niepowodzenia. Przecież jestem
mądry i niebrzydki...
Któregoś dnia nad Siemierzem przeleciały bardzo nisko dwa zielone
samoloty z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach. (Po przejściu frontu,
rozpoznałem je, były to Ił-2). Jaskółki zbliżającego się frontu. Rozsypały
ulotki. Na ulotkach zdjęcia: wojsko w polskich rogatywkach, armaty,
czołgi, i objaśnienie, że tak wygląda polska armia robotniczo-chłopska,
która u boku Armii Czerwonej niesie Polsce wyzwolenie od Niemców i od
panów. Pisało w nich jeszcze, że powstał polski rząd, pod nazwą Związek
Patriotów Polskich. Pan Zenek mówi, że to komunistyczne wojsko, i że jest
to próba podporządkowania Polski przez ZSRR, podobnie jak w
roku 1920, kiedy Sowieci też stworzyli "Rząd Polski" w Białymstoku.
Uważa jednak, że to się im nie uda, podobnie jak wtedy, kiedy
pobici przez naszą armię musieli z naszego kraju uciekać.
- Nasz legalny rząd, z przedwojennych wyborów jest teraz w Londynie
i kiedy tylko front się zbliży, u nas wybuchnie powstanie i
rząd wróci do kraju - tłumaczy mi pan Zenek. Dobrze jednak,
że powstało to wojsko - dodaje - bo była to jedyna możliwość
uratowania przed śmiercią Polaków męczonych w łagrach na dalekiej
Syberii.
Może z nimi wróci ojciec, myślę sobie. Nadzieja osłabiona
upływającym czasem teraz znowu ożywa. Naturalnie, nawet w największej skrytości
ducha nie dopuszczałem myśli, że ojciec może być jednym z setek tysięcy
wymordowanych przez sowietów w obozach. Niemcy po zdobyciu
terenów na których były groby pomordowanych, ogłosili spisy
i w wykazach go nie było. I nie mogło być. Jeszcze długo po wojnie
wierzyłem, że żyje. Może gdzieś na Syberii, jak tylu innych
Polaków, zesłanych przez komunistów podczas wojny i po wojnie. Najsilniejsi
z nich, jak się potem okazało, dożywali w zapomnieniu lat siedemdziesiątych
naszego wieku.
Samoloty, cichą nocą jęk dział, front się zbliża. Radość i lęk.
Mówią, że Niemcy wycofując się palą domy, a ludzi wywożą lub po prostu
na miejscu rozstrzeliwują. Jak się przechować? Jak przeżyć
przejście frontu? A kiedy nadejdą Sowieci, to też nie wiadomo
co będzie. Ludzie różnie mówią. Jedni, że nie będzie już Polski
niepodległej, a tylko radziecka republika. Inni, że będzie,
ale okrojona do granic Księstwa Warszawskiego z 1813 roku,
a jeszcze inni - być może dla pocieszenia, że Polska będzie
od morza do morza. Mamy ponoć dostać Prusy i złączyć się z Ukrainą...
Na razie jednak, jak słychać z terenów, które już zajęli Sowieci, nasze
ziemie traktują jak swoje, jak by nadal pakt Hitler - Stalin, o podziale
naszego kraju był aktualny, obowiązywał. Żyjemy w wielkiej niepewności.
Spać nie można. Pan Zenek gdzieś zniknął i nie ma od kogo dowiedzieć
się jak właściwie będzie, ale i on też nie wyrocznia. Przypominam
sobie Wigilię w Majdanie Sieleckim.
Tymczasem wieś obsadzili Niemcy. Regularne wojsko, Wermacht. Nie
wiemy, czy budować schrony w polu, czy uciekać, aby dalej od linii frontu
... W końcu dla uspokojenia nerwów, kopiemy doły blisko domów, w
sadach. Ot, takie zwyczajne dziury w ziemi, maskowane darnią. Dla
doraźnego schowania się, gdy zechcą rozstrzeliwać. Na razie
Niemcy zachowują się spokojnie. Rozstawili kuchnię w sadzie i śpią
pokotem pod drzewami - widać bardzo zmęczeni. Podobno za wsią okopują się,
znak to, że będą walczyć. Pod oknem niemieckie hełmy, przytłumiony gwar
głosów, czerwone ogniki papierosów. Oczekując trwożnie świtu
czujnie zasypiamy. Krótka jest noc czerwcowa. O świcie jakby ucichło.
Wyglądam przez okno, nikogo nie widzę, podwórko opustoszało. Niebo różowe,
widno, cisza, nawet psy nie szczekają, tylko słychać koguty,
na deszcz ? Zasypiam. Kiedy się budzę, słońce już wysoko. Niemców
nie ma, w nocy odeszli. Cisza, nawet codziennego huku dział nie słychać.
Ta cisza niepokoi, czekamy na najgorsze. W każdej chwili może
zza węgła pokazać się Feldpolizei i...
Tymczasem po drodze, od strony Wożuczyna, idzie wysoki żołnierz
w utytłanym kurzem mundurze. Karabin przewieszony przez plecy,
na głowie niemiecki hełm, a w ręku niemiecki granat - tłuczek.
Idzie sam, i myślimy, że to początek jakiejś wycofującej się
nowej kolumny niemieckiej, a tymczasem on jakoś tak dziwnie
się uśmiecha i woła do ludzi:
- Zdrastwujtie, no czto, germancy jest'?
- Toż to Rusek, wołają wkoło, Rusek!
Za nim pojawiają się następni. Potem zajeżdżają Studebeakery z
doczepionymi działami. Na sąsiednim, u sołtysa, obszernym podwórku,
żołnierze rozsiadają się na murawie, któryś wyciąga harmonię, łapią do
tańca przyglądające się dziewuchy. Zaraz ludzie przynoszą samogon i na
podwórku rozpoczyna się piknik. Armia Czerwona wkroczyła do
Siemierza. Zabawa nie trwa jednak długo. Przerywa ją niespodziewany wybuch
artyleryjskiego granatu w samym środku podwórza. Huk, świst szyjących
powietrze odłamków i kłąb rzadkiego, niebieskiego dymu. Krzyk przerażenia
zgromadzonych ludzi. Uciekamy do wykopanych dziur. Sołdat spokojnie chowa
harmonię:
- Ot, znaczy Germaniec jest'.
Artyleria otwiera ogień. Strzela gdzieś daleko, w kierunku Komarowa.
Przyjeżdżają nowe samochody z wojskiem. Biegną pieski z wózkami dla
rannych, zaczyna się bój. Na szczęście niemieckie działa zaczynają przenosić
i następne pociski wybuchają na polach za wsią. Szybko przyzwyczajamy
się do ich jazgotu i wyłazimy z dziur.
Ze zboża za stodołą wylazło dwóch Niemców. Przyprowadzono ich na
podwórko, na którym znowu ludno. Zbiegło się z pół wsi, żeby nacieszyć
się złapanymi Niemcami. Z boku podwórka, na dwóch ściętych
drzewach, usiadło trzech sowieckich oficerów - sąd polowy.
Na początek jeden z żołnierzy eskorty zapytał Niemców, czy
nie mają broni. Potrząsnęli przecząco głowami. Byli bez czapek, w
rozpiętych żołnierskich mundurach, i w butach z krótkimi, szerokimi
cholewami - "saperkach". Wtedy żołnierz ich obmacał i nagle wyciągnął jednemu
z cholewy parabellum. Trzasnął Niemca kolbą w szczękę, aż krew pokazała
się na ustach i podsunął mu pistolet pod nos:
- No, a to czto?
Niemiec milczał. Potem zadawali Niemcom przez tłumacza pytania i
oglądali jakieś znalezione przy nich papiery. W końcu jeden
z oficerów sowieckich wstał i powiedział wyrok. Tłumacz powtórzył
po niemiecku, a potem do nas, ludzi przyglądających się, powiedział
po polsku:
- Ci Niemcy to essesmani, jeden przyznał się, że służył jakiś czas
na Majdanku, w obozie, a drugi był w Oświęcimiu, w związku
z tym zostali skazani na karę śmierci. Jeden z żołnierzy zarzucił
sobie pepeszę na ramię i poprowadził przed sobą Niemców wiejską
drogą, za wieś. Tłumek ludzi z ciekawością i satysfakcją im
towarzyszył. Kiedy wieś się skończyła, żołnierz przystanął, odczekał aż
Niemcy odeszli dalej drogą, i wygarnął po nich serię z tyłu. Padli na
brzuchy jak ścięte słupy, wzniecając maleńkie obłoczki kurzu z wysuszonej
na popiół ziemi. Leżeli nieruchomo. Żołnierz zarzucił pepeszę na
ramię, obrócił się do nas, uśmiechnął i zaczął wracać do wsi.
Ruszyłem za nim z kilkoma chłopakami. Nie podchodziliśmy do niemieckich
trupów. Może nawet nie tyle żebyśmy się bali, ale było jakoś
nieprzyjemnie. Pogodny, czerwcowy dzień, wokół tak zielono,
tak pięknie... Miałem jeszcze przed oczami widok sprzed chwili, ich szkliste
oczy, niewidzące spojrzenia. Nagle dobiegł nas głos z tyłu:
- Tawariszcz, tawariszcz, Germaniec uchodit' - to wołali chłopi,
którzy jak tylko Rusek się odwrócił, rzucili się rozbierać
zabitych. Jednemu ściągnęli już buty i kurtkę, gdy drugi się
poruszył. Chłopi przerażeni - zawsze ludzi ogarnia trwoga, gdy umarły wstaje
- rozbiegli się i zaczęli wołać na żołnierza. Tymczasem Niemiec
wstał i chwiejnym krokiem zaczął iść drogą w tym samym co poprzednio
kierunku. Chwiał się i zataczał jak pijany. Słysząc krzyki obróciliśmy
się razem z żołnierzem. Zobaczyłem Niemca w odległości już
pięćdziesięciu metrów. Na plecach, na mundurze, ciemniała plama
potu czy krwi, i niespodziewanie zrobiło mi się go żal. Jak już
udało mu się przeżyć, to niech by żył - myślałem. Taki nielogiczny,
mazgajowaty odruch. Przecież Niemiec musiał zginąć, być może
wielu Polaków zamordował i nad nami by się nie litował, a to, że od
razu nie został zabity, nie powinno mieć znaczenia, tłumaczyłem sobie.
Ale widać podobne uczucie powstało nie tylko w mojej głowie, bo i sołdat
stał nieruchomo, w milczeniu i patrzył za oddalającym się Niemcem.
- Tawariszcz starszina - jakiś chłop o chytrym spojrzeniu zaczął
szarpać Rosjanina za rękaw - strielaj, strielaj, Germaniec uchodzi.
Nie widziałem we wzroku chłopa nienawiści do Niemca i początkowo
nie mogłem zrozumieć skąd ta zajadłość, żeby Niemca zabić -
zrozumiałem to dopiero potem, kiedy po kilku minutach Niemiec
był tylko w koszuli i gaciach, ale żeby dla starej, podartej
bluzy... Ponaglany ruski żołnierz powolnym, niechętnym ruchem zdjął
z ramienia pepeszę, przestawił bezpiecznik na ogień pojedynczy,
złożył się i strzelił. Niemiec padł na bok, wyrzucając jedną
rękę, jakby chciał ją odrzucić daleko od siebie. Żołnierz w
milczeniu odwrócił się, zarzucił pepeszę na ramię i ruszył w
stronę wsi. Już się nie uśmiechał.
Bój trwał cały dzień. Walczono o Komarów. Niemcy przyjęli
taką taktykę: w dzień się bronić, w nocy uciekać. Zgodnie więc
z nią w nocy wycofali się i nazajutrz Komarów był wolny.
Po kilku dniach wróciliśmy do mieszkania w Komarowie. Z
poukrywanych rzeczy odnaleźliśmy budzik ojca, jeszcze z kawalerskich
czasów, dwa łóżka i resztę moich ołowianych żołnierzyków. Wójt, ten sam
co mieszkał na krańcu Siemierza rozpoczął urzędowanie. Przydzielił
mamie jedyny wolny teraz lokal po "Zum Grünen Kakadu" i mama zaczęła
na nowo urządzać piwiarnię. Do powrotu ojca mieliśmy z niej
żyć. Pomieszczenie składało się oprócz sali, jeszcze z pokoju i kuchenki.
Lokal wysprzątano, wymalowano tak, że zniknęły bez śladu dawne
wspomnienia o pannie Krystynie i jej procederze uprawianym
pod ladą. Podobnie jak i ona sama. (Uciekła z Niemcami). Odnalazła
się Jasia którą, w uznaniu jej wierności, mama przyjęła na
wspólniczkę.