odc.21

- W tym całym nieszczęściu - mówi Tadek - dziękujemy Bogu, że pracujemy na   swoim polu i pilnujemy dobytku. Mamy nadzieję, że w czasie ucieczki   Czarnych, będziemy mogli uchronić swoją ojcowiznę przed zupełną   dewastacją.
Tadek został na noc. Pośpij sobie w wolnej Polsce, żartujemy z   mamą. U nas Niemców już chyba od roku nie uświadczysz. Zapomnieliśmy o   nich.
 Rano, jeszcze słońce dobrze nie wzeszło, puka gospodyni. Wystraszona mówi   szeptem.
- Niemcy.
Chciała wyjść do udoju, a tu na progu słyszy "Werboten zurick". Podrywamy się ze snu. Rzeczywiście.  Za oknem głębokie, ciemnozielone   hełmy. Wieś obstawiona. Żołądek podchodzi do gardła. Zaczyna robić mi się   niedobrze. Tadek jak skamieniały siedzi na łóżku. Mama zdenerwowana,   patrzy zza firanki na niemieckie hełmy.
-To Wermacht, chyba nie wysiedlenie - mówi już spokojniejsza, ale co się   dzieje nie wiadomo.
Zresztą żadnego ruchu nie możemy zrobić. Nie wolno   wychodzić, możemy więc tylko czekać i snuć domysły.  Może będą szukać masła, jajek - ulubionych przez Niemców produktów. A może   kogoś szukają. W każdym bądź razie nas nie ruszają, nie wyganiają na plac. Człowiek do śmierci nie traci nadziei, więc trochę się uspokoiliśmy. Ale   wyjść by należało. Pęcherz dopominał się o poranny spacer, a przy Tadku,  wszyscy w jednej izbie, do nocnika nie wypadało. Pytam mamy jak to zrobić, a mama przez chwilkę się zastanowiła i nic nie  mówiąc wyciągnęła spod swojego łóżka spory woreczek z jakimś żelastwem.
- Wiesz, to świetny pomysł z twoim sikaniem, przy okazji pozbędziemy się   tego z domu. Zawsze to niebezpieczne... I rozwiązała worek z... granatami.
Były to polskie obronne z 1939 r, tyle że bez zapalników, nieuzbrojone. Zbladłem. Przypomniał mi się bezpieczny schowek w Majdanie.
- Weź kilka za koszulę i schowaj w stodole.
Nie powiem, żebym miał minę bohatera ale to, że mama osobiście z tym się  do mnie zwróciła, do swego kochanego syneczka sprawiło, że się nim   poczułem. Granaty duże jak strusie jaja, zaledwie kilka za koszulą, a już wyglądam   jak stary piwosz. Wystarczy, żeby Niemiec odruchowo dotknął wypchanej   koszuli i nawet na "czyn" nie będzie czasu. Ale nie ma wyjścia. Może być   rewizja i kiedy znajdą, wszystkich rozstrzelają na miejscu, mieszkańców   domu, i całą wieś. Śmierć pewna, a tak może się uda?   Wszystkie jednak się nie mieszczą. Tadek ofiarowuje się iść ze mną. Krew  odpłynęła mu z twarzy, blady jak przysłowiowa śmierć angielska, ale  zdeterminowany. Mama się godzi, ale nie razem, po kolei, gdy ja  szczęśliwie wrócę. Idę więc pierwszy. Chcę jak najszybciej wyjść bo boję się, że za   chwilę nogi odmówią posłuszeństwa. Nadrabiam miną, ale zaczynają dziwnie  drżeć. I jeszcze świta szaleńcza pokusa żeby podejść i powiedzieć, że  znalazłem w lesie i właśnie chciałem na posterunek... Bzdura. I tak zginę  i tak. Drugiego wschodu słońca już nie zobaczę, szkoda. Ale o to potem będę się martwił, teraz najważniejsze opanować nogi. Krok  ma być swobodny, naturalny. Jedyny ratunek, to zachowywać się jak bym o  nich nie wiedział i musiał wyjść za potrzebą. Otwieram drzwi. Na podwórku stoi dwóch w bojowym rynsztunku, karabiny pod   pachami gotowe do natychmiastowego strzału. Z takiej właśnie pozycji   Niemiec pierwszy raz strzelił do Joska-Józka.  Patrzą na mnie podejrzliwie. Chwytam się za pasek spodni "Ich musse...  "   Brzuch wydęty wygląda jak bym zaraz miał bluzgnąć śmierdząco.  Podoba im się chyba, że po niemiecku, bo kiwają głową z głowami z   aprobatą. Trzymam się więc za spodnie i biegnę za stodołę. Stoi w  odległości trzydziestu metrów, za pogorzeliskiem i oba wrota ma uchylone   na wylot. Staję przy drzwiach, ale chociaż bardzo mi się chce, sikać nie   mogę, bo gdy rozepnę pasek, granaty posypią się jak jabłka. Wślizguję się   więc szparą i szybko wyrzucam wszystkie za zapole, w jakieś siano. Och, jaki ciężar z duszy. Spokojnie rozpinam spodnie i odprężam się   zupełnie. Teraz dopiero widzę jak się okropnie bałem. Z niedopiętymi   spodniami wychodzę zza stodoły. Niemcy widzą to czym natura mnie obdarzyła   i kpiąco się uśmiechają. Ot, taki drwiący uśmiech od jakiego mężczyźni,   widząc mniejszego niż swój, nie mogą się powstrzymać. Korzystając z   męskiej przyjaznej atmosfery odważam się zagadać, nie mając wielkiej  nadziei, że zrozumią.
- Mein Bruder, kann ich auch, ausgehen?   Ale o dziwo zrozumieli, bo rozbawieni widocznie jeszcze tym co przed   chwilą ujrzeli, kiwają głowami: ja, ja.  Wychodzi Tadek, upominam, żeby mówił bruder, ale  nawet na niego nie  popatrzyli. Wraca jednak jakby z tamtego świata, blady, ze strachem w  oczach. Musiałem chyba i ja tak wyglądać. Wcale nie tak bohatersko, jak mi   się wydawało. Ale powoli wracamy do równowagi, spokoju. Oddychamy z ulgą. Mama szykuje   na śniadanie zamiast mleka, herbatę i czekamy co dalej. Rewizji jednak nie ma. Niemcy wkrótce odjeżdżają w kierunku Komarowa, i   zaraz za nimi odchodzi Tadek. Pomimo naszych  próśb, ani chwili dłużej nie  chce pozostać.
- Mam już dość tej spokojnej, niepodległej Polski. Przyjdź do okupacji, to  wreszcie odpoczniesz - zaprasza do Komarowa...

 Wkrótce przychodzi jakiś nieznajomy i mówi, że Niemcy zabrali   sołtysa z sobą za to, że wioska nie oddała pełnego kontyngentu zboża.  Potem coś z mamą szepczą i nagle mama zdecydowanym ruchem nakłada   prochowiec. Mówi, co mam jeść gdyby nie wróciła i gdzie schowane są   pieniądze. Idzie do Komarowa wykupić sołtysa. Ma nadzieję, że się powiedzie, bo   urzędnicy i poprzednio brali łapówki, a co dopiero teraz, kiedy front  coraz bliżej, wiara w zwycięstwo słabnie, a każdy coś z tej służby w  Generalguberni chce sobie wywieść. Poza tym sołtysa wzięli żandarmi, nie gestapo, sprawa więc gospodarcza   nie polityczna. Poza tym, takie jest polecenie organizacji która uważa, że tą misję   najlepiej może wykonać kobieta. Mniej zwraca na siebie uwagę. Ryzyko jednak jest wielkie. W Komarowie nie wolno przebywać Polakom   nie zatrudnionym na miejscu, a i po drodze mogą buszować Niemcy lub  Czarni. Może nawet nie dojść do posterunku.
Przyszedł pan Zenek i obaj z niecierpliwością czekamy na jej powrót. On   się chyba jeszcze bardziej denerwuje ode mnie, bo zdaje sobie sprawę z  wielkości zagrożenia, podczas gdy dla mnie jest oczywiste, że wróci. Nie wyobrażałem sobie, żeby mogło być inaczej.
 Ogólnie jednak mam zmienne nastroje, od skrajnego optymizmu do   zniechęcenia i oczekiwania, żeby szybciej, żeby już "to się stało" -  wyczerpanie strachem wojennym?...  Jestem chyba nienormalny - myślę. Z jednej strony ciągły lęk przed  śmiercią, obawa o mamę, a z drugiej ta pobudliwość, dziewczyny a może  nawet bardziej kobiety, pozbawiają spokoju, snu. A do tego zarozumiały, uparty. Widziałem u przechodzących sowietów w partyzanckim oddziale, karabiny  maszynowe z bębnowymi magazynkami. Pepesze mieli, mówię panu Zenkowi, i opisuję ich wygląd.
- To Digtiarowy, poprawia.
- Jakie tam Digtiarowy, przecież to były pepesze, miały okrągłe magazynki.
Pepeszy wtedy jeszcze nigdy nie widziałem. On mi tłumaczy, że to erkaemy Digtiarow. Cóż mogę w końcu powiedzieć,   milczę. W duchu jednak myślę: taki wielki dowódca, a taki głupi, przecież   to właśnie były pepesze...  Potem, kiedy zobaczyłem prawdziwe pepesze, było mi bardzo wstyd, przed   samym sobą. Potrafię analizować swoje zachowanie i to przyprawia mnie o pewną dumę,  ale zaraz refleksja - i co z tego? Staram się zmienić ale nie mogę.
Mama wróciła szczęśliwie, razem z  uwolnionym sołtysem. W oczach   wsi urośliśmy, to znaczy mama, przestaliśmy być uchodźczą biedotą. Teraz   byliśmy tymi o których się mówi: no wiecie oni są... i puszcza się oko. Myślałem, że i na mnie jakiś splendor spłynie, dziewczyny zaczną inaczej   spoglądać, ale niestety, w dalszym ciągu pozostawałem niedostrzegany.
 Wybrałem się i ja do Komarowa odwiedzić Oliskich. Opowiadali mi   że widzieli - domek Cipy stoi na pagórku przy drodze do Siemierza - jak   mama w rozpiętym płaszczu schodziła ze wzgórza do Komarowa. Nie wiedzieli   po co idzie i bali się, że zaraz ją aresztują. Podziwiali jednak odwagę. Potem kiedy okazało się, że szła prosto na posterunek żandarmerii i w   rezultacie załatwiła zwolnienie sołtysa, podziw wzrósł i został w ich  pamięci na całe życie. O tym mamy wyczynie wspominał jeszcze po  pięćdziesięciu latach Tadzio Oliski.
W Komarowie obowiązuje godzina policyjna i wieczorem, po zmierzchu   nie wolno Polakom wychodzić z domu. Musiałem więc zostać na noc. Spałem na   podłodze, pokotem na słomie, z chłopakami i dziewczynami, córkami Cipy. Starsza, szesnastoletnia Mila, tęga i okropnie zezowata, odebrała mi sen   całkowicie. Jak oni tak mogą spokojnie spać, dziwiłem się. Bo u mnie całą   noc "pracowała wyobraźnia" snując marzenia, jak by to było gdybym ożenił   się z Milą. To nic, że brzydka, tłumaczyłem sobie, że twarz ma wykrzywioną   partacko zrobioną operacją migdałków i skośne zezowate oczy. Doszukiwałem   się piękna w okrągłych pośladkach, zaokrąglających się piersiach,   pocieszając się, że zniekształconą twarz dziewczyny lekarze naprawią. Na drugi dzień trudno było mi się rozstać. I tak przeciągałem odejście, że   w końcu zostałem i na drugą noc. Mila jednak nie zwracała w ogóle uwagi na moje pełne zachwytu spojrzenia.  Zerkała, owszem, ale na Józka. Ten z kolei, nie zwracał na nią uwagi. Chłopak dorodny, pracujący już jak dorosły,  nie w głowie mu była taka   zezowata siksa. Oglądał się za ładniejszymi...  A ja znowu przeżywałem kolejny zawód miłosny, nie mogąc zrozumieć   przyczyny niepowodzenia. Przecież jestem mądry i niebrzydki...

 Któregoś dnia nad Siemierzem przeleciały bardzo nisko dwa zielone   samoloty z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach. (Po przejściu frontu,  rozpoznałem je, były to Ił-2). Jaskółki zbliżającego się frontu. Rozsypały   ulotki. Na ulotkach zdjęcia: wojsko w polskich rogatywkach, armaty,   czołgi, i objaśnienie, że tak wygląda polska armia robotniczo-chłopska,   która u boku Armii Czerwonej niesie Polsce wyzwolenie od Niemców i od   panów. Pisało w nich jeszcze, że powstał polski rząd, pod nazwą Związek   Patriotów Polskich. Pan Zenek mówi, że to komunistyczne wojsko, i że jest to próba   podporządkowania Polski przez ZSRR, podobnie jak w roku 1920, kiedy   Sowieci też stworzyli "Rząd Polski" w Białymstoku. Uważa jednak, że to się   im nie uda, podobnie jak wtedy, kiedy pobici przez naszą armię musieli z   naszego kraju uciekać.
- Nasz legalny rząd, z przedwojennych wyborów jest teraz w Londynie i   kiedy tylko front się zbliży, u nas wybuchnie powstanie i rząd wróci do   kraju - tłumaczy mi pan Zenek. Dobrze jednak, że powstało to wojsko -   dodaje - bo była to jedyna możliwość uratowania przed śmiercią Polaków   męczonych w łagrach na dalekiej Syberii.
Może z nimi wróci ojciec, myślę sobie. Nadzieja osłabiona   upływającym czasem teraz znowu ożywa. Naturalnie, nawet w największej skrytości ducha nie dopuszczałem myśli, że  ojciec może być jednym z setek tysięcy wymordowanych przez sowietów w   obozach. Niemcy po zdobyciu terenów na których były groby pomordowanych,   ogłosili spisy i w wykazach go nie było. I nie mogło być.  Jeszcze długo po wojnie wierzyłem, że żyje. Może gdzieś na Syberii, jak   tylu innych Polaków, zesłanych przez komunistów podczas wojny i po wojnie. Najsilniejsi z nich, jak się potem okazało, dożywali w zapomnieniu lat   siedemdziesiątych naszego wieku.
Samoloty, cichą nocą jęk dział, front się zbliża. Radość i lęk. Mówią, że Niemcy wycofując się palą domy, a ludzi wywożą lub po prostu na   miejscu rozstrzeliwują. Jak się przechować? Jak przeżyć przejście frontu?   A kiedy nadejdą Sowieci, to też nie wiadomo co będzie. Ludzie różnie   mówią. Jedni, że nie będzie już Polski niepodległej, a tylko radziecka   republika. Inni, że będzie, ale okrojona do granic Księstwa Warszawskiego   z 1813 roku, a jeszcze inni - być może dla pocieszenia, że Polska będzie   od morza do morza. Mamy ponoć dostać Prusy i złączyć się z Ukrainą...  Na razie jednak, jak słychać z terenów, które już zajęli Sowieci, nasze   ziemie traktują jak swoje, jak by nadal pakt Hitler - Stalin, o podziale   naszego kraju był aktualny, obowiązywał. Żyjemy w wielkiej niepewności. Spać nie można.  Pan Zenek gdzieś zniknął i nie ma od kogo dowiedzieć się jak właściwie   będzie, ale i on też nie wyrocznia. Przypominam sobie Wigilię w Majdanie   Sieleckim.
Tymczasem wieś obsadzili Niemcy. Regularne wojsko, Wermacht. Nie   wiemy, czy budować schrony w polu, czy uciekać, aby dalej od linii frontu ...  W końcu dla uspokojenia nerwów, kopiemy doły blisko domów, w sadach.  Ot, takie zwyczajne dziury w ziemi, maskowane darnią. Dla doraźnego   schowania się, gdy zechcą rozstrzeliwać. Na razie Niemcy zachowują się spokojnie. Rozstawili kuchnię w sadzie i śpią   pokotem pod drzewami - widać bardzo zmęczeni. Podobno za wsią okopują się,   znak to, że będą walczyć. Pod oknem niemieckie hełmy, przytłumiony gwar głosów, czerwone ogniki   papierosów. Oczekując trwożnie świtu czujnie zasypiamy. Krótka jest noc  czerwcowa. O świcie jakby ucichło. Wyglądam przez okno, nikogo nie widzę, podwórko opustoszało. Niebo różowe, widno, cisza, nawet psy nie szczekają,   tylko słychać koguty, na deszcz ? Zasypiam. Kiedy się budzę, słońce już   wysoko. Niemców nie ma, w nocy odeszli. Cisza, nawet codziennego huku  dział nie słychać. Ta cisza niepokoi, czekamy na najgorsze. W każdej   chwili może zza węgła pokazać się Feldpolizei i...
 Tymczasem po drodze, od strony Wożuczyna, idzie wysoki żołnierz w   utytłanym kurzem mundurze. Karabin przewieszony przez plecy, na głowie   niemiecki hełm, a w ręku niemiecki granat - tłuczek. Idzie sam, i myślimy,   że to początek jakiejś wycofującej się nowej kolumny niemieckiej, a   tymczasem on jakoś tak dziwnie się uśmiecha i woła do ludzi:
 - Zdrastwujtie, no czto, germancy jest'?
- Toż to Rusek, wołają wkoło, Rusek!
Za nim pojawiają się następni. Potem zajeżdżają Studebeakery z   doczepionymi działami. Na sąsiednim, u sołtysa, obszernym podwórku,   żołnierze rozsiadają się na murawie, któryś wyciąga harmonię, łapią do tańca przyglądające się dziewuchy. Zaraz ludzie przynoszą samogon i na podwórku rozpoczyna się piknik. Armia   Czerwona wkroczyła do Siemierza. Zabawa nie trwa jednak długo. Przerywa ją niespodziewany wybuch   artyleryjskiego granatu w samym środku podwórza. Huk, świst szyjących   powietrze odłamków i kłąb rzadkiego, niebieskiego dymu. Krzyk przerażenia   zgromadzonych ludzi. Uciekamy do wykopanych dziur. Sołdat spokojnie chowa harmonię:
- Ot, znaczy Germaniec jest'.
Artyleria otwiera ogień. Strzela gdzieś daleko, w kierunku Komarowa. Przyjeżdżają nowe samochody z wojskiem. Biegną pieski z wózkami dla   rannych, zaczyna się bój. Na szczęście niemieckie działa zaczynają przenosić i następne pociski   wybuchają na polach za wsią. Szybko przyzwyczajamy się do ich jazgotu i   wyłazimy z dziur.
Ze zboża za stodołą wylazło dwóch Niemców. Przyprowadzono ich na   podwórko, na którym znowu ludno. Zbiegło się z pół wsi, żeby nacieszyć się   złapanymi Niemcami. Z boku podwórka, na dwóch ściętych drzewach, usiadło trzech sowieckich   oficerów - sąd polowy. Na początek jeden z żołnierzy eskorty zapytał   Niemców, czy nie mają broni. Potrząsnęli przecząco głowami. Byli bez  czapek, w rozpiętych żołnierskich mundurach, i w butach z krótkimi,  szerokimi cholewami - "saperkach". Wtedy żołnierz ich obmacał i nagle wyciągnął jednemu z cholewy parabellum. Trzasnął Niemca kolbą w szczękę, aż krew pokazała się na ustach i podsunął   mu pistolet pod nos:
- No, a to czto?
Niemiec milczał. Potem zadawali Niemcom przez tłumacza pytania i oglądali   jakieś znalezione przy nich papiery. W końcu jeden z oficerów sowieckich   wstał i powiedział wyrok. Tłumacz powtórzył po niemiecku, a potem do nas,   ludzi przyglądających się, powiedział po polsku:
- Ci Niemcy to essesmani, jeden przyznał się, że służył jakiś czas na   Majdanku, w obozie, a drugi był w Oświęcimiu, w związku z tym zostali   skazani na karę śmierci. Jeden z żołnierzy zarzucił sobie pepeszę na ramię i poprowadził przed sobą   Niemców wiejską drogą, za wieś. Tłumek ludzi z ciekawością i satysfakcją   im towarzyszył. Kiedy wieś się skończyła, żołnierz przystanął, odczekał aż   Niemcy odeszli dalej drogą, i wygarnął po nich serię z tyłu. Padli na   brzuchy jak ścięte słupy, wzniecając maleńkie obłoczki kurzu z wysuszonej   na popiół ziemi. Leżeli nieruchomo. Żołnierz zarzucił pepeszę  na ramię, obrócił się do nas, uśmiechnął i   zaczął wracać do wsi. Ruszyłem za nim z kilkoma chłopakami. Nie  podchodziliśmy do niemieckich trupów. Może nawet nie tyle żebyśmy się   bali, ale było jakoś nieprzyjemnie. Pogodny, czerwcowy dzień, wokół tak   zielono, tak pięknie... Miałem jeszcze przed oczami widok sprzed chwili, ich szkliste oczy,   niewidzące spojrzenia. Nagle dobiegł nas głos z tyłu:
- Tawariszcz, tawariszcz, Germaniec uchodit' - to wołali chłopi, którzy   jak tylko Rusek się odwrócił, rzucili się rozbierać zabitych. Jednemu   ściągnęli już buty i kurtkę, gdy drugi się poruszył. Chłopi przerażeni - zawsze ludzi ogarnia trwoga, gdy umarły wstaje -   rozbiegli się i zaczęli wołać na żołnierza. Tymczasem Niemiec wstał i   chwiejnym krokiem zaczął iść drogą w tym samym co poprzednio kierunku. Chwiał się i zataczał jak pijany. Słysząc krzyki obróciliśmy się razem z żołnierzem. Zobaczyłem Niemca w   odległości już pięćdziesięciu metrów. Na plecach, na mundurze, ciemniała   plama potu czy krwi, i niespodziewanie zrobiło mi się go żal. Jak już   udało mu się przeżyć, to niech by żył - myślałem.  Taki nielogiczny, mazgajowaty odruch. Przecież Niemiec musiał zginąć, być   może wielu Polaków zamordował i nad nami by się nie litował, a to, że od   razu nie został zabity, nie powinno mieć znaczenia, tłumaczyłem sobie. Ale widać podobne uczucie powstało nie tylko w mojej głowie, bo i sołdat   stał nieruchomo, w milczeniu i patrzył za oddalającym się Niemcem.
- Tawariszcz starszina - jakiś chłop o chytrym spojrzeniu zaczął szarpać  Rosjanina za rękaw - strielaj, strielaj, Germaniec uchodzi.
Nie widziałem we wzroku chłopa nienawiści do Niemca i początkowo nie   mogłem zrozumieć skąd ta zajadłość, żeby Niemca zabić - zrozumiałem to   dopiero potem, kiedy po kilku minutach Niemiec był tylko w koszuli i   gaciach, ale żeby dla starej, podartej bluzy...  Ponaglany ruski żołnierz powolnym, niechętnym ruchem zdjął z ramienia   pepeszę, przestawił bezpiecznik na ogień pojedynczy, złożył się i   strzelił. Niemiec padł na bok, wyrzucając jedną rękę, jakby chciał ją   odrzucić daleko od siebie. Żołnierz w milczeniu odwrócił się, zarzucił pepeszę na ramię i ruszył w   stronę wsi. Już się nie uśmiechał.
 Bój trwał cały dzień. Walczono o Komarów. Niemcy przyjęli taką   taktykę: w dzień się bronić, w nocy uciekać. Zgodnie więc z nią w nocy   wycofali się i nazajutrz Komarów był wolny.
 Po kilku dniach wróciliśmy do mieszkania w Komarowie. Z   poukrywanych rzeczy odnaleźliśmy budzik ojca, jeszcze z kawalerskich   czasów, dwa łóżka i resztę moich ołowianych żołnierzyków. Wójt, ten sam co   mieszkał na krańcu Siemierza rozpoczął urzędowanie. Przydzielił mamie  jedyny wolny teraz lokal po "Zum Grünen Kakadu" i mama zaczęła na nowo   urządzać piwiarnię. Do powrotu ojca mieliśmy z niej żyć. Pomieszczenie składało się oprócz sali, jeszcze z pokoju i kuchenki. Lokal   wysprzątano, wymalowano tak, że zniknęły bez śladu dawne wspomnienia o   pannie Krystynie i jej procederze uprawianym pod ladą. Podobnie jak i ona   sama. (Uciekła z Niemcami). Odnalazła się Jasia którą, w uznaniu jej   wierności, mama przyjęła na wspólniczkę.