odc.22
Wokół miasteczka pełno okopów, porzuconej, porozbijanej broni,
śladów zażartej walki... Znowu w kościele, jak w poprzednich wojnach,
zginęli zarówno Niemcy, jak i Sowieci. Wieża jako punkt
obserwacyjny była nęcąca. Najpierw podchodzący bolszewicy schwytali
Niemca-obserwatora, uciekającego z kościoła. Złapali i bez
ceregieli zastrzelili. Potem, podczas toczącego się w dalszym
ciągu boju, weszło do kościoła dwóch obserwatorów sowieckich.
Dla bezpieczeństwa nie wchodzili na wieżę, tylko pozostali na
chórze. Ale gdy Niemcy rozpoczęli ostrzał, jeden pocisk wpadł przez
okno prosto na chór i rozerwał obu na szczątki. Została tylko
mokra, krwista plama i poprzyklejane do ścian kawałki ścięgien,
żył i skóry.
Wszędzie poniewiera się mnóstwo najrozmaitszej amunicji: pocisków,
min, nabojów itp. Nareszcie jest to, czego oczekiwałem od kiedy wybuchła
wojna. Można się zabawiać w najprzeróżniejszy sposób. Brakuje tylko broni.
Tę skrzętnie starsi chowają, bo nigdy nie wiadomo czy się jeszcze nie
przyda, jak po 39 roku. A na pewno zawsze będzie można ją dobrze sprzedać,
gdy wojna się przewali.
Najpopularniejsze więc stało się strzelanie "bez karabinu". Z
naboju wyciąga się pocisk, wysypuje troszkę prochu, a następnie wbija się
pocisk z powrotem w łuskę, głęboko, aż po czubek. Potem do gilzy, na
pocisk sypie się proch i podpala. Następnie bierze się nabój w rękę i
kierując łuską na wybrany cel, lekko potrząsa, żeby ogień dostał się do
wnętrza łuski. Potem wybuch i pocisk wylatuje z niej jak z lufy, a łuskę
odrzut wyrywa się z ręki w odwrotnym kierunku. Siła pocisku jest
naturalnie bardzo słaba, bo łuska to nie lufa, sprężenie gazów słabe, ale
huku i emocji co niemiara i pogrozić można. Co prawda starsi straszyli,
że taki pocisk wciśnięty za mocno, może rozerwać łuskę i dłoń,
ale ja nie słyszałem o takim wypadku, a strzelaliśmy często i gęsto.
Zresztą najlepszym dowodem nieszkodliwości tych zajęć strzeleckich
jest to że piszę ten tekst wszystkimi palcami.
Najefektowniej jednak waliło się dynamitem lub trotylem. Pełno tego
leżało po krzakach w postaci różnokolorowych "mydełek", kostek, czy
najpopularniejszych rulonów, do złudzenia przypominających cykorię do
kawy. Można było więc wysadzać wszystko: kamienie, stare bunkry, ale
najładniej wyglądały drzewa. Leciały wysoko rozczapierzonymi koronami pod
niebo, niby olbrzymie ptaki, by potem trafione prawem ciężkości, zatrzymać
się, zawisnąć na moment i runąć na ziemię. Wystarczyło wykopać pod
korzeniami, najlepiej wysoką sosną, jamkę, włożyć w nią paczkę "cykorii"
lub dwie kostki (trotylu). Następnie wwiercić w jedną z nich spłonkę, małą
metalową rurkę i włożyć w nią proch artyleryjski, podobny do kluski
makaronu, spełniający rolę lontu. Proch miał tę właściwość, że po podpaleniu
(zresztą jak większość prochów) palił się na tyle wolno, że
zdążało się dobiec do upatrzonego schronienia. Potem pozostawało już tylko
podziwiać wielki pióropusz wyrzucanej w górę ziemi, a na jego
wierzchołku sosnę, bezradnie obracającą w powietrzu korzeniami.
Takie były zabawy na wolnym powietrzu, ale i w domach materiały wybuchowe
bardzo pomagały w zawieraniu bliższych znajomości z dziewczynami. Gdy się
wchodziło do chałupy, wystarczyło puścić "węża" by od razu się zapoznać.
"Węża" robiło się ze sznurkowatego lontu, który wiązany w węzły i supły,
wystarczyło podpalić i rzucić na podłogę. A wtedy ten zaczynał strzelać,
pełzać, fruwać jak żywy. Naturalnie dziewczyny, zgodnie z ichnią naturą,
głośno piszczały i przestraszone szukały schronienia w męskich ramionach.
Takie zaloty też nie podobały się dorosłym. Straszyli, że może wybuchnąć
pożar, może rozerwać, lub coś wypalić, choćby oko, ale kto by tam tych
gadań słuchał. Wiadomo, starzy są strachliwi, byle czego się boją. Co prawda
jednego z nas, Kazia Kozyrę, towarzysza moich wędrówek po wieży
kościelnej, rozerwało. Ale rozerwał go nie lont lecz granat nieznanego
typu, a to zupełnie inna sprawa niż nasze zabawy - tłumaczyłem sobie. Bo
podstawowa zasada bezpieczeństwa, to niczego nieznanego ruszać. Nie zmniejszało
to jednak mojego żalu. Pobiegłem na plebanię, ale Kazia nie
zobaczyłem. Leżał w zamkniętej trumnie, której nie otwierano -
podobno niewiele pozostało z jego cielesnej powłoki. Może i lepiej,
pozostał bowiem w mojej pamięci takim, jakiego widziałem go przed
wysiedleniem. Nieduży, o ostrych rysach, z lekkim garbem, przypominający
czaplę skurczoną w chłodnym deszczu. Chłopiec, po swojemu tłumaczący
opiekę Pana Boga nad światem.
Na długi żal jednak nie ma czasu. Wypadki następują szybko
jeden po drugim. Teraźniejszość chociażby najbardziej dramatyczna,
staje się przeszłością i nowe zdarzenia, w błyskawicznym tempie
jak na filmie sensacyjnym, zajmują miejsca w pamięci.
Może dopiero potem, kiedy wszystko się ustabilizuje i życie
zacznie biec zwyczajnym rytmem, powróci żal w smutnych wspomnieniach
A sytuacja jest niewyraźna. Po ucieczce Niemców, dniach radosnych,
kiedy spokojnie, bez strachu przed śmiercią kładliśmy się spać, radość
zaczyna znikać. Niemców nie ma, ale i nie ma Polski. Nie ma polskiej
władzy, jest tylko sowiecki komendant wojskowy, enkawudziści i
jakieś ciemne typy, które każą się nazywać milicją robotniczą. Pamiętamy
dobrze taką milicję z pierwszej okupacji sowieckiej, z trzydziestego
dziewiątego. Pomagała wtedy mordować polskich oficerów, paliła polskie
książki publicznie na rynku, niszczyła pamięć o państwie polskim. Znienawidzony
pomocnik okupanta. Składała się głownie ze starozakonnych. Teraz Żydów
mniej, przeważnie są dowódcami, a reszta to folksdojcze i kryminaliści.
Nowa władza, to znaczy ta robotnicza milicja głosi, że nie pozwoli
by panowie z Londynu, Rząd Polski w Anglii, wrócili i wyzyskiwali naród.
Teraz będzie republika robotniczo - chłopska. Podobno, u nas nie jest jeszcze
ustalone jak będzie, ale za Bugiem, to już Sowiety na amen.
Rozpoczęły się aresztowania akowców. Aresztowano wójta, szukają
pana Zenona i innych, którzy walczyli z Niemcami. Znowu wróciły noce
wypełnione strachem i trwożnym oczekiwaniem na łomot kolb karabinowych
o drzwi. Ludzie stają się coraz bardziej nieufni i podejrzliwi.
Nikt już się nie cieszy, powszechny smutek. Inaczej sobie wyobrażaliśmy
wyzwolenie Polski. Mówiło się, że teraz Sowiety kiedy w sojuszu
z Anglią, Francją i Ameryką, są inne, przyjazne... A tu wszystko
po staremu, jak w trzydziestym dziewiątym. Może tylko mniej
jawnie rabują. Chociaż, gdy NKWD nie ma w pobliżu, zegarki
nadal ściągają z rąk. Najbardziej jednak uganiają się za wódką.
Kradną, wyłudzają wszelkimi sposobami. Widziałem w Siemierzu. Idzie sołdat
drogą, prowadzi konia i zagaduje chłopów, że chce go sprzedać.
Niedrogo trzy litry bimbru. Wojna wyniszczyła konie, pola nie ma czym obrabiać,
chętnych więc nie brakuje. A bimber w każdej chacie. Szybko
więc z ręki do ręki i gospodarz cieszy się zwierzęciem. Ale
niedługo. Jeszcze nie zdąży odprowadzić konia do stajni, gdy wchodzi dwóch
następnych sołdatów. Bez ceregieli łapią konia za kantar i wrzeszczą na
gospodarza:
- Eto kazionnyj łoszag, a ty ukradł, czto? Ot tiebie pod sud wojennyj...
No, ale tiepier wojna, szkoda cię, dasz litra - pójdziemy. I praktycznie
nie było obrony przed uzbrojonymi bandami, nie wiadomo wojska
czy maruderów, którzy ciągłym pijaństwem odpędzali od siebie
widmo śmierci. Jedynie jeżeli NKWD było w pobliżu - rozstrzeliwało rabusiów
na miejscu - był jaki taki porządek. Rzeczywiście ginęło
ich mnóstwo. Atakujący zawsze traci więcej, niż broniący, można
to było nawet zauważyć po licznych trupach znajdowanych w Komarowie.
Wielu też jednak ginęło "niepotrzebnie" z powodu stosowanej
idiotycznej taktyki, "mnogo nas, dawaj w pieriod". Ale czyż z pijanymi
można stosować inną?..
Ale wojna jeszcze się nie skończyła. Czekamy na jej koniec,
powrót ojca i wolności. Myśląc o tym, nie mogę się jednak pozbyć
niepokoju, który trapi w bezsenne noce, odkąd zrozumiałem....
Pytam mamy: - Jak to będzie gdy wróci tatuś, no bo przecież pan Zenon...
Mama mówi:
- Bądź spokojny, wszystko będzie dobrze, porozmawiam z ojcem. Jesteś
jeszcze mały i wielu rzeczy nie rozumiesz... Módlmy się synku, żeby
tylko wrócił, żeby wrócił...
Modlę się więc, ale coś nieczystego w duszy siedzi..
Dowiedzieliśmy się, że na zachodzie jest cała Armia Polska, która
dwa lata temu, pod dowództwem generała Andersa, wyszła z ZSRR i walczy
po stronie Anglii. Nowy przypływ nadziei, może jest tam tato
? Czas jednak się przeciąga, a żadnej wieści od niego nie ma.
Może to dlatego, że pan Zenon? Ale przecież jestem ja - różne myśli
dręczą...
W Warszawie wybucha powstanie. Podobno straszne rzeczy się
tam dzieją. Opowiadają, że Sowieci zablokowali wszelką pomoc.
Nie pozwolili nawet amerykańskim samolotom z zaopatrzeniem
dla powstania u siebie lądować. Mówią, że nawet strzelają do
nich, na przemian z Niemcami. A pod Janowem Lubelskim rozbroili
cały zmobilizowany pułk AK, idący na odsiecz powstańcom. Mówi
się "rozbroili". Żołnierzy podobno puścili do domów (na jakiś czas),
a oficerów i podoficerów wywieźli w nieznane... Z dnia na dzień nastrój
się pogarsza. Łuski optymizmu opadają z oczu. Radość z wycofania
się Niemców rozwiała się już dawno jak mgła i widzimy coraz
wyraźniej, coraz boleśniej, że żadne z naszych marzeń się nie
ziszcza. Zaczynamy patrzeć na NKWD i ich sługusów z UB podobnie jak na
Gestapo. Ale wszystko jest jeszcze bardziej tragiczne, bo teraz ścigają
za walkę z Niemcami ludzi, którzy przez pięć lat nie spali w domu,
codziennie narażając życie. Schwytani znikają bez śladu. I nikt nie
może się dowiedzieć ani czy są jeszcze wśród żywych, ani gdzie ich
grób.
"Wstąp do PPR przewodniej siły klasy robotniczej" - głoszą
rozlepiane plakaty. W czasie wojny nikt o takiej partii nie słyszał,
ludzie mówią, że założyli ją Sowieci. Zapisują się różne męty, które mają
wspólną cechę: obojętność na losy Ojczyzny i niechęć do pracy. W Komarowie
PPR jeszcze nie ma. Nie znalazł się ani jeden chętny.
Z początkiem września otworzono gimnazja w Zamościu. I zaraz
mama, konsekwentna w swoim uporze wykształcenia mnie na "ludzi",
zapisała mnie do pierwszej klasy ogólnokształcącego. Tak się
złożyło, że do szkoły jechaliśmy furmanką razem z panią wójtową i
jej córką Marylą. Marylę, pamiętałem ze szkoły. Chodziła do młodszej
klasy i była szczupłą, niezauważalną dziewczynką. Ale teraz
przede mną na snopku siedziała pulchna, wysoka pannica z czarnymi
jak smoła, grubymi warkoczami. Coraz bardziej upodabniała się
do swojej mamy. Próbowałem rozmawiać, ale patrzyła obojętnie i odpowiadała
monosylabami. Traktowała jak smarkacza. Urażony odwróciłem się i więcej
się nie odzywałem. Nierozgarnięta wsiowa gęś. Nic dziwnego,
że idzie do handlówki, z takim móżdżkiem w ogólniaku nie miałaby
co robić. Za to pani wójtowa, kobieta o bujnych kształtach,
i pachniała jak przed laty w kościele i mile rozmawiała.
W Zamościu zajechaliśmy przed dwupiętrowy budynek z czerwonej
cegły. Przy wejściu tablica: "Internat Męskiego Gimnazjum i Liceum im.
Hetmana Jana Zamoyskiego w Zamościu". Olbrzymi gmach, ogromne sale, tłumy
młodzieży od 16 do dwudziestu kilku lat. Wydano mi z magazynu
łóżko, nie napchany siennik, zagłówek i pokazano na podwórku
kupę słomy. Resztę, to znaczy napchać siennik, i wstawić łóżko
do wskazanej sali miałem już zrobić sam. Trudna sprawa, nigdy nie
napychałem siennika ani nie składałem łóżka. Czuję się samotny i
zagubiony. W wskazanej sali - bałagan. Chłopaki pozajmowali co lepsze miejsca
pod ścianami, pozostał tylko środek. Żadnych szafek: książki,
przybory toaletowe i inne rzeczy w kuferkach lub walizkach
pod łóżkiem. A ono stoi na środku, bardzo niewygodnie. Ubranie, na
kocu w nogach. Trzeba spać uważnie, by rano nie zbierać go po sali.
Początkowo wcale nie mogłem zasnąć, potem było trochę lepiej ale
przyzwyczaić się nie mogłem, czułem się źle. Smród niemytych, przepoconych
nóg, nieświeżej bielizny i ubrań, a do tego hałaśliwość i grubiaństwo,
bardzo mi doskwierały. O czytaniu czy jakimś wypoczynku mowy nie było.
Wstawałem niewyspany i szedłem na lekcje z bólem głowy. Do tego narzekałem
na klimat czy pogodę. Co prawda była piękna jesień, w nocy przymrozki w
dzień upalne słońce, ale mnie wszystko dokuczało. W nocy zimno, latałem
z pęcherzem jak głupi. W dzień upał, sucho w nosie i łupanie
w skroniach, a słońce tak kłuło, że trudno oczy było otworzyć.
I cóż mi za przyjemność z tej polskiej złotej itd. W szkole
przedłużenie internatu. W klasach harmider, bijatyki i śmierdząco.
Śmierdzieli szczególnie ci z internatu. Z daleka można było
ich odróżnić od miejskich. Bo tylko głupi by się mył, kiedy w umywalniach
przez wybite szyby ciągnie mrozem, a z kranów leci lodowata woda. Zresztą
umywalki małe i wysoko, pupy nie wsadzisz. Nie znałem dotychczas takiego
gromadnego życia. Żyłem sobie sam w swoim świecie, w którym wszystko
było piękne i szlachetne, a ja najmocniejszy, najmędrszy itd. A tu
pokazała mi się prawda. Nie byłem najmocniejszy, najmądrzejszy,
a wokół mnie nic szlachetnego, rycerskiego. Same cwaniaki i chojraki. Oszukać,
okraść, a jak co... dać w mordę. Dopiero teraz przekonałem się, jakim jestem
głupim maminsynkiem. Kiedy jednego, który mnie zaczepiał, wyzwałem
na pojedynek na pięści, to zamiast pojedynku - jak sobie wyobrażałem
- rzuciła się na mnie cała szajka. Żeby tak nie honorowo, kilku
na jednego, trudno było mi uwierzyć. Unikałem więc gromady i nieraz płakać
mi się chciało. O tak, bez powodu, może z tęsknoty? Chociaż
nie miałem za czym tęsknić. Skarżyłem się mamie na swoje ciężkie życie,
a mama to nie tato, współczuła, ale i nic innego nie mogła zrobić.
Ale jeszcze wojna. Jeszcze nie doszli do Wisły, front niedaleko.
Wszędzie pełno wojska. Nawet na dziedzińcu internatowym też kwateruje
jakiś oddział. Młodzi żołnierze, ale bardziej interesujące młode
żołnierki. Wesoło, szczególnie wieczorem. Ekran rozpięty na drzewie,
wyświetlają filmy, grają na harmonii, śpiewają i jeżdżą sobie willysami.
Mężczyźni i kobiety. Kobiety same blondynki, wyondulowane, ale żadne tam
sanitariuszki. Uzbrojone, normalne żołnierki, a jobami rzucają nie gorzej
od chłopów. Niespotykane dotychczas w naszym wojsku. Kiedy przyglądam się
ich żołnierskiemu życiu żałuję, że nie jestem żołnierzem, obojętnie,
polskim, sowieckim, tak mi się ono podoba. W nocy warkot samolotu. Okazało
się, że to Niemiec bo od razu sznury kolorowych pocisków w
czarne niebo. Było na co popatrzeć. Z góry z ciemności też
wylatywały iskierki - Niemiec się odgryzał - ale zaraz gasły,
jakby nie dolatywały do ziemi. Gdy Niemcy przylatują w nocy, Sowieci do
nich nie startują, chociaż jest ich podobno chmara na lotnisku w Mokrem
pod Zamościem. Za to w dzień, pełno ich na niebie jak pszczół przed ulem.
Raz gdy wracałem ze szkoły, ludzie stawali na ulicy zadzierając głowy.
Popatrzyłem i ja. Na tle białych cumulusów trzy czarne punkty, spadające
na ziemie. Gdy były niżej zamieniły się: największy w samolot,
spadał najszybciej, drugi w wirujące jak wiatrak urwane skrzydło,
a trzeci najmniejszy wybuchł spadochronem. Spadochron
z uczepionym pod nim człowiekiem opadał wolno na ulicę prosto
na mnie. Myślałem, że tak mi się tylko wydaje i nie uciekałem, a on
rzeczywiście kilka metrów ode mnie, grzmotnął nogami w klinkier i padł.
Jak padł tak i leżał. Niektórzy z przechodniów podbiegli, ale nikt go nie
dotykał, bali się. Przyglądali się tylko, a on leżał na plecach z zamkniętymi
oczami, a policzki opięte skórzaną pilotką miał tak czerwone,
że wydawało się, że zaraz tryśnie z nich krew. Krótko leżał,
bo zaraz nadjechali żołnierze i zabrali go na samochód. I nie
wiadomo, żył czy nie... Potem wieczorem, podczas wyświetlania filmu
na podwórku, ruskie mówili, że w samolocie był jeszcze jeden
pilot, ale poświęcił się i pozostał w maszynie by skierować
ją poza miasto. A w ogóle to urwało się skrzydło...
Po tym wypadku zainteresowanie samolotami w internacie wzrosło.
Okazało się, że niedaleko, na rampę kolejową zwożą wraki zestrzelonych.
Naturalnie zaraz pobiegłem. Pierwszy raz w życiu była okazja zobaczenia
samolotu z bliska na ziemi. I tu czekała wielka niespodzianka. Były dużo
mniejsze niż sobie wyobrażałem, a w kabinach zamiast wygodnych foteli i
ścian wyłożonych miękkimi skórami, brzydko. Surowe blachy, wystające
metalowe dźwigary, kable, zegary i bardzo ciasno. A pośród tego
wszystkiego do podłogi przymocowane coś jakby blaszane kubełki. Po
dłuższym czasie dopiero domyśliłem się, że to siedzenia. Bo podobne do
"stelaży" wyciąganych z samochodów, na których zjeżdżaliśmy z górek w
Komarowie. Mniejsze kłopoty miałbym z wyobraźnią gdybym wiedział, że w
te wgłębienia wsadza się spadochron. Ale skąd wówczas mógłbym
o tym wiedzieć Ale to mnie nie zniechęciło. Siadałem więc w pogruchotanych
kadłubach na te blaszane kubełki i... marzyłem o lataniu. Przypominałem
sobie lotnicze przygody opisane przez J. Meissnera, wymyślałem swoje i
latałem. Wtedy też, tam na rampie, wśród pogiętych blach samolotowych
trupów, utwierdzałem się w postanowieniu podjętym jeszcze podczas
okupacji, że będę latał. A wdziana przed kilku dniami katastrofa, nawet
przez moment nie wzbudziła refleksji... Żołnierz który idzie na wojnę nie
myśli, że to on zginie.
Ale wojna jeszcze nie skończona i wszystko może się zdarzyć.
Tato też jeszcze nie wrócił, choć podobno wojsko, któreśmy
widzieli na ulotkach, już do Polski przyszło. Może on z nim...
Co niedzielę jadę do domu z cichą nadzieją, że może spotka
mnie niespodzianka. Wchodzę do domu, drzwi otwiera rozpromieniona
mama i chociaż nic jeszcze nie mówi, to ja już wiem: skończyła
się samotna tułaczka - tatuś wrócił. Mama ciągle zgłasza do Czerwonego
Krzyża nasz adres, żeby tato gdzie indziej nas nie szukał.
Ale niespodzianki nie ma, tato się nie zjawia. Pewnie jest w tej armii,
której udało się wyjść z Rosji. Jest na Zachodzie - pocieszamy
się z mamą - i niech no tylko wojna się skończy .. Na razie
mamusia poprawia los synkowi. Nie mogła znieść moich narzekań,
a może i jej samej nie podobało się w Zamościu dość, że z końcem
października 1944 rozpocząłem naukę w koedukacyjnym gimnazjum w Tomaszowie
Lubelskim. Tym razem mama nie szukała internatu lecz wynajęła stancję
u "porządnej" inteligenckiej rodziny. Zamieszkałem więc w willi
u przedwojennego komornika na skraju pięknego sosnowego lasu.
Mam mały pokoik, niebrzydki ale niewygodnie położony. Główne wejście,
przez ganek, zamknięte i trzeba przechodzić przez kuchnię, sypialnię
państwa i korytarzyk. Najgorzej, że do wygódki tak samo tylko w odwrotnym
kierunku. Daleka droga i szczególnie dokuczliwa, bo przeziębiłem pęcherz
i muszę kilka razy w nocy wstawać. A przechodzenie przez państwa
sypialnię krępujące i nie sprzyja nocnemu wypoczynkowi. Zwłaszcza,
że największe parcie na pęcherz rankiem, zbiega się z godzinami
aktywności małżeńskiej. A dojrzane przypadkowo wystające spod
pana rozkraczone nogi pani domu, przypominają Łabajkę i odbierają nie
tylko sen ale i spokój na dzień i dłużej. Potem gdy spojrzę na panią nie
widzę inaczej niż rozłożoną w miłosnym poddaniu, w głowie się mąci.
O nocnik jednak wstydzę się prosić i mamie też się nie skarżę. Z ciężkim
sercem postanawiam być mężczyzną. Mam zresztą to czego chciałem.
Mieszka tu też młodziutka sarenka, Basia. Opuszczona przez
matkę została przygarnięta z przylegającego do ogrodzenia lasu.
Teraz stuka kopytkami po całym mieszkaniu i wszyscy ją lubią.
Nikt nie ma nawet pretensji o bobki które gubi gdzie popadnie,
bo suche i nie śmierdzą... Niedługo jednak stukała. Po Bożym Narodzeniu,
kiedy urosła, nabrała tuszy i stała się śliczną panną sarenką,
zaczął przychodzić do niej z lasu kozioł. Podchodził pod siatkę
ogrodzenia i obwąchiwały się. Potem zaczęła chodzić z nim do
lasu, ale jeszcze po kilku godzinach wracała do domu. A jeszcze
później, wracała, ale już nie wchodziła do domu, lecz tylko
podchodziła do siatki, a kozioł czekał w tle, na skraju lasu. W końcu
przestała przychodzić, widocznie zakochała się na amen - powiedział pan
komornik - i pobyt jej w domu zakończył się sarnim happy endem. Co nie
zawsze udomowionym sarnom się zdarza.
Córka państwa, Danka, w moim wieku, ale jest wyższa i ma już
duży biust. No cóż, naturalne. Szesnastoletnia dziewczyna to młoda
kobieta. Nie pociąga mnie jednak. Jakaś taka zasmarkana. Nos
ciągle w chusteczce. Chroniczny katar czy jakieś uczulenie. Mało rozmawiamy
z sobą. Każde w innej klasie i na innym języku - ona francuski
ja niemiecki, o czym tu gadać. Zresztą jeśli nawet to zaraz
pokazuje się baczne oko rodzica, i koniec flirtu. Pilnują, nic dziwnego,
taki biust o czymś świadczy. Zresztą złośliwa i głupia. Lubi dokuczać.
Raz kiedy leżała w łóżku z przeziębieniem, zawołała mnie pod jakimś
pretekstem, a kiedy byliśmy sami - chorej widocznie mniej pilnowali -
kazała mi się pocałować. Sam nie wiedziałem co robić. Buzia przyjemna,
ale w fatalnym stanie: oczy załzawione gorączką, nos spuchnięty,
zasmarkany, jak tu całować. Stoję nad nią niezdecydowany jak
czapla nad wodą, gdy ta za marynarkę i do siebie. Całuj! No
to cmoknąłem w rozgorączkowany policzek. A ta odepchnęła i
prychnęła śmiechem. Dosłownie, bo tryskała katarem nosem i
ustami, aż na klapach mi zostało.
- Taki duży, a całować nie umie - pluła dalej tym swoim śluzem.
- A idźżesz ty czarownico - powiedziałem i obraziłem
się. Ale mszcząc się widocznie pochwaliła się moją pieszczotą koleżankom,
bo te gdzie tylko mnie zobaczyły przysiadały w chichotach jakby
kto im pokrzywy do majtek nakładł.
Postanowiłem nie zwracać na nią uwagi i dla obrony przed pokusami
zakochać się w którejś koleżance z klasy. Stało się to błyskawicznie jak
strzał pioruna w serce. Wszedłem do klasy, zobaczyłem śliczną czarnulę
i zrobiło mi się gorąco. Ta albo żadna. Miłość od pierwszego
wejrzenia. Jak się potem dowiedziałem, zakochałem się w córce
profesorki od niemieckiego, Bogdzie. Jeszcze lepiej. To jak z dzieciństwa
filmowa sympatia, tyle że brunetka. Nie wiedziałem wtedy, że
"Bogda" z filmu, to nazwisko, nie imię. Naturalnie nic jej o moim
płomiennym uczuciu nie powiedziałem. Bo jeszcze z nią nie śmiałem
rozmawiać. Nie śpieszyłem się jednak, bo zgodnie z ludowym
przysłowiem co się odwlecze to nie uciecze. Czekałem więc na
okazję i przypływ odwagi. Ale już sobie marzyłem i byłem dumny z jej urody.
Dziewczyna jak hiszpańska seniorita, zgrabna, delikatna, a
nie jak ta domowa baba do ugniatania kapusty. Nigdy jednak
Bogda nie dowiedziała się, że się w niej kochałem. Co prawda
trochę na złość innej, ale miała wielbiciela.